piątek, 11 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE CZ. 1: BIOGRAD - BETINA

Marina Kornati

       Do Biogradu na Moru dotarliśmy przed trzecią w nocy. Przejazd przez całkiem spore miasteczko o tej porze nie nastręczał większych problemów. Ulice zupełnie opustoszałe, żadnych samochodów, żadnych ludzi. Cudowna cisza otuliła wszystko. Do kolejnych tabliczek informujących jak dojechać do mariny Kornati dojeżdżam z niewielką prędkością, spokojnie, bezstresowo odczytując kolejne informacje. Nie jestem miłośnikiem nocnej jazdy, ale poruszanie się po nieznajomym miejscu, gdy nie ma innych uczestników ruchu daje duże poczucie komfortu. Swoim ślimaczym tempem nikomu nie przeszkadzam. Ostry zakręt w lewo na dużym skrzyżowaniu z sygnalizacją świetlną. I jeszcze kawałek lekko wijącą się uliczką i zatrzymujemy się przed szlabanem Marina Kornati. Pobieram z automatu bilet i wjeżdżamy na uśpiony parking. Rzuca się w oczy spora ilość samochodów z polskimi rejestracjami. To już norma. Bez względu na to czy jest środek sezonu, czy jego końcówka, mamy liczną reprezentację w chorwackich marinach.
       Jest środek nocy, ale adrenalina działa. Nie zasypiam od razu po przyjeździe, mimo zmęczenia blisko 15-godzinną podróżą. Przecież muszę zobaczyć tę marinę, w której nigdy jeszcze nie byłem. No a przede wszystkim chcę zobaczyć jacht, na którym mamy spędzić najbliższy tydzień. Co prawda to tylko standardowa Bavaria 36 Cruiser, nic specjalnego, a jednak chcę jak najszybciej nacieszyć oczy jej widokiem. Więc od razu wyskakujemy z samochodu i upss. Zimno! No tak, to przecież już koniec września. Co prawda samochodowy termometr ostrzegał, że jest 14 stopni, ale co innego jest widzieć cyferki na wyświetlaczu, a co innego poczuć na sobie co te cyferki faktycznie oznaczają. Lekki dreszcz przechodzi po ciele. Coś tam ciepłego wciągam na siebie i ruszamy. Od czasu do czasu przemykają jakieś pojedyncze cienie to tu to tam, ale niepodzielnie panuje niesamowita cisza. Zupełnie nie jak w marinie. Spośród dziesiątek znajdujących się tu jachtów, może na 4, może na 5 widać jakieś nieśmiałe objawy życia. Przemierzamy jedną keję, przemierzamy drugą, ale nigdzie nie znajdujemy jachtu o nazwie Estela.  Idziemy jeszcze kawałek dalej, ale nigdzie nie widać czegoś takiego. Czyżby jeszcze nie wrócił? Wycofujemy się do samochodu. Powoli ogarnia mnie senność. Pora trochę się zdrzemnąć. Rano dokończę poszukiwania.



       Spanie w samochodzie, w pewnym wieku przestaje być zabawne. Ani się wygodnie obrócić na drugi bok, ani przytulić do podusi. Taaak, teraz moje oczekiwania względem miejsca odpoczynku są nieco inne. Nic więc dziwnego, że nie miałem najmniejszych problemów z pobudką skoro świt. Rześki świt przegonił resztki snu snujące się jeszcze we mnie tu i ówdzie. Zaciągnąłem zamek błyskawiczny w kurtce pod samą szyję i poszedłem kontynuować poszukiwania jachtu Estela. Obejrzałem wszystkie jachty w Marina Kornati, aż dotarłem do ogrodzenia, za którym była już Marina Šangulin, a tu nic. Dalej co prawda widać cały las masztów, ale to dopiero za obrodzeniem. Mało tego, nie znalazłem również firmy  LM Yachting, z której mieliśmy odebrać nasz jacht. Najprostsze rozwiązania są zazwyczaj najlepsze. Zamiast chodzić bez sensu tam i z powrotem, wystarczyło pójść do recepcji przy bramie i się zapytać. My zaparkowaliśmy przy częściach mariny zwanych Zachodnią i Południową. Natomiast firma LM Yachting i nasz jacht czekały na nas w dosyć mocno oddalonej części Centralnej, położonej wzdłuż Šetaliste Kneza Branimira. No cóż Marina Kornati, to dosyć duża marina, jedna z trzech największych na wybrzeżu Adriatyku. Jest w niej około 800 miejsc cumowniczych. Nie przypadkiem, także właśnie tutaj odbywają się jesienią doroczne targi żeglarskie Biograd Boat Show, największe w regionie. Ubiegłoroczne zgromadziły ok 300 wystawców. W tym roku, krótko po zakończeniu naszego rejsu odbyła się już 18 edycja Biograd Boat Show.
       Gdy tylko zaparkowaliśmy na właściwym parkingu, niemal przed nosem mieliśmy naszą Estelę. Niestety serwis sprzątający dopiero szykował się do pracy. Żadnych szans na wcześniejsze przyjęcie jednostki. Nic nie szkodzi. Słońce stało już wysoko, zrobiło się cieplutko. Szybko zrzucałem kolejne warstwy cebulki, by w końcu zostać tylko w koszulce. Krótka rozmowa z naszymi kolegami będącymi jeszcze w drodze i wiadomo, że tak czy owak, mamy jeszcze kilka godzin oczekiwania. Udajemy się zatem do marinianej kafejki na śniadanie. Siadamy i od razu przenosimy się w inny świat, świat cudownie spowolniony, świat żeglarzy spokojnie czekających na to co dalej. Nikt nikogo nie pośpiesza, pełny luz. Oczywiście obsługa w kafejce również się do tego rytmu dostosowała, rzekłbym nawet, że uczyniła to w sposób perfekcyjny. Grzejemy się w słońcu i czekamy. Najpierw pojawia się espresso, po którym następuje kolejna dłuższa chwila oczekiwania na kelnera, który przyjmuje nasze zamówienie. Jednogłośnie decydujemy się na omlety, które okazują się całkiem niczego sobie. Jedynym ich mankamentem jest wielkość. Wpadam na genialny pomysł i zamawiam kolejnego. No przecież nigdzie nam się nie śpieszy!!! Kończymy śniadanie po około dwóch godzinach.
       Na jachcie wielkiego ruchu nie widać. Trzeba przyznać, że panie sprzątające bardzo szanują swoją pracę. No, poza tym nie mogą się zbyt szybko uwinąć, bo przecież płacimy 150 euro za ich pracę i musimy widzieć, że jest to słuszna cena. Skoro tak, to mamy trochę czasu aby przejść się po Biogradzie. Idziemy brzegiem zatoki, raczej nie zagłębiamy się w gąszcz miejskiej zabudowy. Ale bulwar jest rozczarowujący. Jest nieco delikatnych akcentów typowej chorwackiej nadmorskiej promenady, ale zdecydowanie dominuje odpustowa tandeta. Nie ma atmosfery, jest bałagan, jest ruchliwa ulica. Właściwie nie wiem dlaczego nie weszliśmy głębiej, dlaczego nie daliśmy szansy Biogradowi. I pozostaje te nie najlepsze wrażenie. Wracamy, to pewnie zadziałało przyciąganie Esteli. Już byśmy chcieli się tam pakować. Tuż przy marinie jest spory Konzum. Uzupełniamy zakupy na jacht i wracamy. Zaczynam robić podchody w biurze LM Yachting. Każde parę minut przyśpieszenia to już coś. W kolejce przede mną dwóch naszych rodaków. Umilamy sobie oczekiwanie pogawędką.
       Dojeżdża reszta naszej ekipy, co niewątpliwie wprowadza spore ożywienie w senną atmosferą.  Koledzy jeszcze raz wyruszają do Konzuma, a ja stopniowo przybliżam się do odbioru jachtu. Odbiory przez czarterujących są z reguły formalnością, zupełnie inaczej aniżeli porejsowe odbiory czarterodawcy. Już tyle razy obiecywałem sobie, że będę chociaż trochę marudny przy odbiorze, ale jakoś mi to nie wychodzi. Jacht prezentuje się całkiem dobrze, więc kiedy w końcu pojawia się człowiek aby dokończyć formalności, sprawdzamy żagle, silnik, ster strumieniowy, światła i parę innych ważnych rzeczy i wreszcie przejmujemy władzę nad s/y Estela, na cały tydzień.

Tomek obdarowany okolicznościową plakietką
       W trakcie otwierającej narady rozdaję okolicznościowe koszulki z nadrukiem własnego projektu. Na obrazku jest klasyczny folkboat, którego sfotografowałem w czasie niedawnych regat YKP Szczecin. Ale wydarzeniem narady jest plakietka ufundowana przez Romka dla Tomka, naszego super coocka z napisem: „Podziękowanie dla Tomasza Karasia za pieszczenie naszego podniebienia w czasie rejsów po Chorwacji.” Romciu przygotował to w takiej tajemnicy, że nie tylko obdarowany nic wcześniej o tym nie wiedział, ale też żaden z pozostałych członków załogi, no może poza Filipem.

Pierwszy raz w życiu za sterem
       W końcu zapakowaliśmy się. Zadania zostały wstępnie rozdzielone, kto muringi, kto liny rufowe a kto obijacze. Godzina 1600, startujemy. Cel: Betina. Na wiatr raczej nie ma co liczyć, przynajmniej w tej okolicy. Na chwilę robi się małe poruszenie, bo przestał działać kingston. Awaria na szczęście niezbyt poważna, zostaje usunięta. I dalej totalne lenistwo. W pogodnych nastrojach, wyluzowani.  Aż tak, że na moment zapomniałem, że jestem skiperem. Oj, oj!!! To nic, że chłopaki już trochę pływali, ale to ja mam mieć jedne oko zawsze czuwające. Już prawie byliśmy w Betinie, tuż, tuż, kiedy zorientowałem się, że sternik nie płynie farwaterem. Psia kość! Przejąłem ster, ale było już za późno. Poczułem lekkie uderzenie i … stoimy. Ależ początek. Na szczęście płynęliśmy wolno i nie trafiliśmy na żadną skałę. Sam wstecz nie daje rady. Natomiast bardzo pomocny okazuje się ster strumieniowy. Powolutku, oj, jak bardzo powolutku, wykręcamy się z pułapki. Ostrożnie odnajdujemy drogę do farwateru i dopływamy do mariny. Godzina 1900, już zaczęło robić się szaro, a temperatura radykalnie spadła. No cóż muszę sporo popiołu posypać na swój łysawy łeb, że dopuściłem w krótkim czasie do dwóch błędów sterników.

Bosman Romciu z pomocnikami w akcji
       Betina, to niewielka miejscowość na wyspie Murter ze sporą stocznią. Sama marina jest natomiast niczego sobie. Oferuje ok 180 miejsc postojowych. Do tego całkiem ciekawy budynek z rozbudowanym zapleczem. Trochę nastrój psuje sąsiedztwo stoczni, ale nie jest źle. Nieco zaskakujące jest to, że mimo, że to już koniec sezonu, to wolnych miejsc jest niewiele. Ciekawe co tutaj się dzieje w sezonie. Zapada chłodna noc. Załoga zmęczona podróżą ,emocjami pierwszego dnia i małym powitalnym conieco szybko zaległa w swoich kojach.

Marina Betina

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...