Marina Kornati |
Do Biogradu na Moru dotarliśmy przed trzecią w nocy. Przejazd przez całkiem spore miasteczko o tej porze nie nastręczał większych problemów. Ulice zupełnie opustoszałe, żadnych samochodów, żadnych ludzi. Cudowna cisza otuliła wszystko. Do kolejnych tabliczek informujących jak dojechać do mariny Kornati dojeżdżam z niewielką prędkością, spokojnie, bezstresowo odczytując kolejne informacje. Nie jestem miłośnikiem nocnej jazdy, ale poruszanie się po nieznajomym miejscu, gdy nie ma innych uczestników ruchu daje duże poczucie komfortu. Swoim ślimaczym tempem nikomu nie przeszkadzam. Ostry zakręt w lewo na dużym skrzyżowaniu z sygnalizacją świetlną. I jeszcze kawałek lekko wijącą się uliczką i zatrzymujemy się przed szlabanem Marina Kornati. Pobieram z automatu bilet i wjeżdżamy na uśpiony parking. Rzuca się w oczy spora ilość samochodów z polskimi rejestracjami. To już norma. Bez względu na to czy jest środek sezonu, czy jego końcówka, mamy liczną reprezentację w chorwackich marinach.
Jest środek
nocy, ale adrenalina działa. Nie zasypiam od razu po przyjeździe, mimo
zmęczenia blisko 15-godzinną podróżą. Przecież muszę zobaczyć tę marinę, w
której nigdy jeszcze nie byłem. No a przede wszystkim chcę zobaczyć jacht, na
którym mamy spędzić najbliższy tydzień. Co prawda to tylko standardowa Bavaria
36 Cruiser, nic specjalnego, a jednak chcę jak najszybciej nacieszyć oczy jej
widokiem. Więc od razu wyskakujemy z samochodu i upss. Zimno! No tak, to
przecież już koniec września. Co prawda samochodowy termometr ostrzegał, że
jest 14 stopni, ale co innego jest widzieć cyferki na wyświetlaczu, a co innego
poczuć na sobie co te cyferki faktycznie oznaczają. Lekki dreszcz przechodzi po
ciele. Coś tam ciepłego wciągam na siebie i ruszamy. Od czasu do czasu
przemykają jakieś pojedyncze cienie to tu to tam, ale niepodzielnie panuje
niesamowita cisza. Zupełnie nie jak w marinie. Spośród dziesiątek znajdujących
się tu jachtów, może na 4, może na 5 widać jakieś nieśmiałe objawy życia. Przemierzamy
jedną keję, przemierzamy drugą, ale nigdzie nie znajdujemy jachtu o nazwie Estela. Idziemy jeszcze kawałek dalej, ale nigdzie
nie widać czegoś takiego. Czyżby jeszcze nie wrócił? Wycofujemy się do
samochodu. Powoli ogarnia mnie senność. Pora trochę się zdrzemnąć. Rano
dokończę poszukiwania.
Spanie w
samochodzie, w pewnym wieku przestaje być zabawne. Ani się wygodnie obrócić na
drugi bok, ani przytulić do podusi. Taaak, teraz moje oczekiwania względem
miejsca odpoczynku są nieco inne. Nic więc dziwnego, że nie miałem
najmniejszych problemów z pobudką skoro świt. Rześki świt przegonił resztki snu
snujące się jeszcze we mnie tu i ówdzie. Zaciągnąłem zamek błyskawiczny w
kurtce pod samą szyję i poszedłem kontynuować poszukiwania jachtu Estela.
Obejrzałem wszystkie jachty w Marina Kornati, aż dotarłem do ogrodzenia, za
którym była już Marina Šangulin, a tu nic. Dalej co prawda widać cały las
masztów, ale to dopiero za obrodzeniem. Mało tego, nie znalazłem również
firmy LM Yachting, z której mieliśmy
odebrać nasz jacht. Najprostsze rozwiązania są zazwyczaj najlepsze. Zamiast
chodzić bez sensu tam i z powrotem, wystarczyło pójść do recepcji przy bramie i
się zapytać. My zaparkowaliśmy przy częściach mariny zwanych Zachodnią i
Południową. Natomiast firma LM Yachting i nasz jacht czekały na nas w dosyć
mocno oddalonej części Centralnej, położonej wzdłuż Šetaliste Kneza Branimira.
No cóż Marina Kornati, to dosyć duża marina, jedna z trzech największych na
wybrzeżu Adriatyku. Jest w niej około 800 miejsc cumowniczych. Nie przypadkiem,
także właśnie tutaj odbywają się jesienią doroczne targi żeglarskie Biograd
Boat Show, największe w regionie. Ubiegłoroczne zgromadziły ok 300 wystawców. W
tym roku, krótko po zakończeniu naszego rejsu odbyła się już 18 edycja Biograd
Boat Show.
Gdy tylko
zaparkowaliśmy na właściwym parkingu, niemal przed nosem mieliśmy naszą Estelę.
Niestety serwis sprzątający dopiero szykował się do pracy. Żadnych szans na wcześniejsze
przyjęcie jednostki. Nic nie szkodzi. Słońce stało już wysoko, zrobiło się
cieplutko. Szybko zrzucałem kolejne warstwy cebulki, by w końcu zostać tylko w
koszulce. Krótka rozmowa z naszymi kolegami będącymi jeszcze w drodze i
wiadomo, że tak czy owak, mamy jeszcze kilka godzin oczekiwania. Udajemy się
zatem do marinianej kafejki na śniadanie. Siadamy i od razu przenosimy się w
inny świat, świat cudownie spowolniony, świat żeglarzy spokojnie czekających na
to co dalej. Nikt nikogo nie pośpiesza, pełny luz. Oczywiście obsługa w kafejce
również się do tego rytmu dostosowała, rzekłbym nawet, że uczyniła to w sposób
perfekcyjny. Grzejemy się w słońcu i czekamy. Najpierw pojawia się espresso, po
którym następuje kolejna dłuższa chwila oczekiwania na kelnera, który przyjmuje
nasze zamówienie. Jednogłośnie decydujemy się na omlety, które okazują się
całkiem niczego sobie. Jedynym ich mankamentem jest wielkość. Wpadam na
genialny pomysł i zamawiam kolejnego. No przecież nigdzie nam się nie
śpieszy!!! Kończymy śniadanie po około dwóch godzinach.
Na jachcie
wielkiego ruchu nie widać. Trzeba przyznać, że panie sprzątające bardzo szanują
swoją pracę. No, poza tym nie mogą się zbyt szybko uwinąć, bo przecież płacimy
150 euro za ich pracę i musimy widzieć, że jest to słuszna cena. Skoro tak, to
mamy trochę czasu aby przejść się po Biogradzie. Idziemy brzegiem zatoki,
raczej nie zagłębiamy się w gąszcz miejskiej zabudowy. Ale bulwar jest
rozczarowujący. Jest nieco delikatnych akcentów typowej chorwackiej nadmorskiej
promenady, ale zdecydowanie dominuje odpustowa tandeta. Nie ma atmosfery, jest
bałagan, jest ruchliwa ulica. Właściwie nie wiem dlaczego nie weszliśmy
głębiej, dlaczego nie daliśmy szansy Biogradowi. I pozostaje te nie najlepsze
wrażenie. Wracamy, to pewnie zadziałało przyciąganie Esteli. Już byśmy chcieli
się tam pakować. Tuż przy marinie jest spory Konzum. Uzupełniamy zakupy na
jacht i wracamy. Zaczynam robić podchody w biurze LM Yachting. Każde parę minut
przyśpieszenia to już coś. W kolejce przede mną dwóch naszych rodaków. Umilamy
sobie oczekiwanie pogawędką.
Dojeżdża
reszta naszej ekipy, co niewątpliwie wprowadza spore ożywienie w senną
atmosferą. Koledzy jeszcze raz wyruszają
do Konzuma, a ja stopniowo przybliżam się do odbioru jachtu. Odbiory przez
czarterujących są z reguły formalnością, zupełnie inaczej aniżeli porejsowe
odbiory czarterodawcy. Już tyle razy obiecywałem sobie, że będę chociaż trochę
marudny przy odbiorze, ale jakoś mi to nie wychodzi. Jacht prezentuje się
całkiem dobrze, więc kiedy w końcu pojawia się człowiek aby dokończyć
formalności, sprawdzamy żagle, silnik, ster strumieniowy, światła i parę innych
ważnych rzeczy i wreszcie przejmujemy władzę nad s/y Estela, na cały tydzień.
Tomek obdarowany okolicznościową plakietką |
W trakcie
otwierającej narady rozdaję okolicznościowe koszulki z nadrukiem własnego
projektu. Na obrazku jest klasyczny folkboat, którego sfotografowałem w czasie
niedawnych regat YKP Szczecin. Ale wydarzeniem narady jest plakietka ufundowana
przez Romka dla Tomka, naszego super coocka z napisem: „Podziękowanie dla
Tomasza Karasia za pieszczenie naszego podniebienia w czasie rejsów po
Chorwacji.” Romciu przygotował to w takiej tajemnicy, że nie tylko obdarowany
nic wcześniej o tym nie wiedział, ale też żaden z pozostałych członków załogi,
no może poza Filipem.
Pierwszy raz w życiu za sterem |
W końcu
zapakowaliśmy się. Zadania zostały wstępnie rozdzielone, kto muringi, kto liny
rufowe a kto obijacze. Godzina 1600, startujemy. Cel: Betina. Na wiatr raczej
nie ma co liczyć, przynajmniej w tej okolicy. Na chwilę robi się małe
poruszenie, bo przestał działać kingston. Awaria na szczęście niezbyt poważna,
zostaje usunięta. I dalej totalne lenistwo. W pogodnych nastrojach,
wyluzowani. Aż tak, że na moment
zapomniałem, że jestem skiperem. Oj, oj!!! To nic, że chłopaki już trochę
pływali, ale to ja mam mieć jedne oko zawsze czuwające. Już prawie byliśmy w
Betinie, tuż, tuż, kiedy zorientowałem się, że sternik nie płynie farwaterem.
Psia kość! Przejąłem ster, ale było już za późno. Poczułem lekkie uderzenie i …
stoimy. Ależ początek. Na szczęście płynęliśmy wolno i nie trafiliśmy na żadną
skałę. Sam wstecz nie daje rady. Natomiast bardzo pomocny okazuje się ster
strumieniowy. Powolutku, oj, jak bardzo powolutku, wykręcamy się z pułapki.
Ostrożnie odnajdujemy drogę do farwateru i dopływamy do mariny. Godzina 1900,
już zaczęło robić się szaro, a temperatura radykalnie spadła. No cóż muszę
sporo popiołu posypać na swój łysawy łeb, że dopuściłem w krótkim czasie do
dwóch błędów sterników.
Bosman Romciu z pomocnikami w akcji |
Betina, to niewielka miejscowość na wyspie
Murter ze sporą stocznią. Sama marina jest natomiast niczego sobie. Oferuje ok
180 miejsc postojowych. Do tego całkiem ciekawy budynek z rozbudowanym
zapleczem. Trochę nastrój psuje sąsiedztwo stoczni, ale nie jest źle. Nieco
zaskakujące jest to, że mimo, że to już koniec sezonu, to wolnych miejsc jest
niewiele. Ciekawe co tutaj się dzieje w sezonie. Zapada chłodna noc. Załoga
zmęczona podróżą ,emocjami pierwszego dnia i małym powitalnym conieco szybko
zaległa w swoich kojach.
Marina Betina |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz