czwartek, 22 września 2016

ZADAR - ŽUT - ŠIBENIK

       


       Kiedy kładliśmy się spać w Zatoce Pantera byłem pod ogromnym wrażeniem wieczoru, który mieliśmy za sobą, ze wspaniałym wielobarwnym spektaklem na niebie. Do tego pięknie gwiaździste niebo gdy nastała noc. Świat iście bajkowy.  Ale poranek okazał się niemniej urokliwy. Oczywiście to coś zupełnie innego, ale wrażenia niesamowite. Absolutna, niesamowita cisza, zupełnie bezwietrznie, woda idealnie gładka i od samego początku jaskrawojasne Słońce. Niemal zupełnie bez okresu przejściowego. Potężna żarówa zapowiadająca kolejny piękny dzień. Śniadanie, jak zwykle pyszne, w takich okolicznościach to prawdziwe misterium. Ale po śniadaniu nie ruszamy w dalszą drogę. Na pożegnanie jeszcze raz się kąpiemy. No nie można inaczej. Zatoka jest tak urocza, że trudno się z nią rozstać. Słodkie lenistwo. Ruszamy dopiero o 1100.


       Niestety po opuszczeniu boi trzeba szybko pożegnać się z błogostanem. Patrząc na wskazania sondy natychmiast włącza się stan najwyższej czujności. Płytko, bardzo płytko. Ale przed nami płynie innych jacht, nieco większy. On przechodzi, to może i my przejdziemy, choć cyferki wywołują spory niepokój. Jak jest ustawiony pomiar naszej sądy? Do diabła, niech wreszcie będzie głębiej. Wypływamy na Zatokę Soliščica. Tu już jest spokojnie. Opływamy w bezpiecznej odległości Golac, później między Malim i Velim Tunem, mijamy Sestrunij i … pojawia się wiatr. Bardzo umiarkowany, ale jednak, znowu żeglujemy. Przed nami prosta droga do Zadaru. Już widać zarys starego miasta. Ach wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia. Tam zdawałem egzamin w 2008 na voditelja brodice, po kursie ze znakomitym Geografem. Co potem działo się w Sukoszanie, to długo by opowiadać. Były też kolejne, bardzo miłe wizyty.


       Miło wspominam pobyty w Zadarze, choć marina w tym mieście wcale nie jest specjalnie atrakcyjny. Tuż przy ruchliwej ulicy, sam teren mariny też do pięknych nie należy. W końcu jesteśmy w sporym portowym i przemysłowym mieście, piątym co do wielkości w Chorwacji. Oczywiście niczego tu nie brakuje, ale nie jest to miejsce, w którym można się zakochać, zupełnie bez żeglarskiego klimatu. Ale w Zadarze jest starówka! Tam można włóczyć się godzinami. Zaraz po przejściu Gradskiego Mostu wtapiamy się w gęsty tłum turystów z całego świata. Co prawda nie przepadam za spędzaniem czasu w tłumie, ale trudno mieć ludziom za złe, że odwiedzają takie miejsca. Kawałek idziemy ulicą Jurija Barakociča, którą dochodzimy do Narodnego trgu. Plac sam w sobie jest bardzo urokliwy z tymi wypolerowanymi płytami chodnikowymi, z licznymi ogródkami restauracyjnymi, z płaskorzeźbami na jednym z budynków. Jest też Kavana sv. Lovre, niezwykła kawiarnia przez którą się przechodzi do wczesnoromańskiego kościoła. Przysiadamy na kawę i lody. Lody tutaj nie są najlepsze, znam co najmniej kilka miejsc w Zadarze, gdzie można zjeść zdecydowanie lepsze, ale magia miejsca robi swoje. Później spacerujemy główną arterią wnętrza starówki, ul. Siroką, kolorową, gwarną, zdecydowanie nastawioną na obsługę turystów. Mijamy bardzo ciekawy kościół św. Donata z IX wieku, kluczymy kolejnymi uliczkami, by w końcu wyjść na nadbrzeżny bulwar Istarska Obala.


       Nad brzegiem znajdują się kolejne dwie ciekawostki, świadczące o dużej inwencji ludzi odpowiadających za promocję i wygląd Zadaru. Najpierw wchodzimy na ułożony z paneli słonecznych na bulwarze model układu słonecznego. Bardzo efektowne, szczególnie po zmierzchu. Kawałek dalej niesamowite organy wodne. Brzeg bulwaru jest tak zbudowany, że napływające fale wydmuchują ze szczelin między płytami powietrze, dzięki czemu generowane są dźwięki. Dzięki temu, że szczeliny mają różne wielkości, a i fala fali nie jest równa, mamy wrażenie jakby ktoś faktycznie grał na tym instrumencie. Niestety zbliża się zachód Słońca i wszyscy turyści z Zadaru i okolic przybyli właśnie na organy by przy ich dźwiękach obserwować to zjawisko. Przyznaję, niezapomniane.
       Jeszcze kawałek spacerujemy bulwarem i skręcamy w ulicę Šimuna Kožičica Benje. Absolutni zakręcone miejsce. Wzdłuż uliczki dziesiątki straganów z wszelaką tandetą, ale nie tylko. Po lewej stronie uporządkowane wykopaliska z czasów rzymskich. A całość zamyka wspomniany wcześniej kościół św. Donata. Całkowite szaleństwo! Podziwiamy zabytkowe budowle, po chwili testujemy i kupujemy domowej roboty nalewki. Wracamy na ul. Siroką, wstępujemy na jeszcze jedne lody i powoli się wycofujemy do mariny.
       Większe miasta mają to do siebie, że ceny w sklepach są zdecydowanie niższe niż na wyspach. Uzupełniamy więc potrzebny prowiant (arbuza w Skradinie kupowaliśmy za 4 kuny w Zadarze za 1,75 za kg) i płyniemy dalej. Kolejna zmiana planu. Pobyt w Zatoce Pantera większości tak przypadł do gustu, że zgłoszono zapotrzebowanie na „dzicz”, był też głos, żeby jednak nie przy boi. Krótki przegląd map i jest: marina Žut. Jeszcze tam nie byłem, ale z opisu w Przewodniku Żeglarskim po Adriatyku Beständiga, to jest właśnie takie miejsce jakiego poszukujemy.


       Tradycyjnie już rano nie ma wiatru. Płyniemy wzdłuż wyspy Ugljan na silniku. Stawiamy jednak grota jako osłonę przeciwsłoneczną.  Zaczyna się Pašman i coś zaczyna dmuchać. To już dobre 3-4 B z rufy. Ponieważ to fordewind to załoga niczego nie czuje. Wreszcie fajne żeglowanie. Kiedy proszę załogę o porządne zaształowanie wszystkiego na jachcie robią to, ale są nieco zdziwieni, o co chodzi. Sprawa się wyjaśnia gdy docieramy do końca Pašman i skręcamy na W. Początkowo płyniemy pełnym bajdewindem, później nawet wiatr jeszcze bardziej wyostrza i jacht pięknie się układa na boczku. To jest to, teraz dopiero jest zabawa. Wszyscy po kolei próbują swoich sił przy kole sterowym.
       Zabawę czas kończyć. Dopływamy do wyspy Žut. Uruchamiamy silnik. Żagle w dół. Nawiguję bez wyznaczonego na GPS-się celu, tak na nosa, no i wpływamy nie do tej zatoki co trzeba, do Uvala Hiljaca. Od razu widać, że coś tu się nie zgadza. Sprawdzam na mapie i wszystko szybko się wyjaśnia. Musimy opłynąć Rat Strunac i wpływamy do Luki Žut. Szybko się wyłania nasz cel, marina ACI Žut. Wow! O to nam chodziło. Ale fajna marina i jak fajnie położona. Dokładnie to czego szukaliśmy. Żeglarska romantyka w starym wydaniu. Totalne odludzie, niewielka, położona w zacisznej zatoce, marina, otoczona wysokimi wzgórzami. Prąd tylko w określonych godzinach, ograniczona ilość wody i ładnie zagospodarowany teren.


       Otaczające wzgórza to dla nas wyzwanie. Niby to tylko 160 m n.p.m., ale zawsze to jakaś góra. Naturalnie wszyscy podejmują wyzwanie i ruszamy. Początkowo nawet jest jakaś ścieżka, później ta ścieżka jest tylko domniemana. A na górze, widać, że chyba wszyscy żeglarze cumujący w Zatoce Žut wchodzą na to wzniesienie i większość z nich uważa za swój obowiązek położyć kamień na kamieniu. Cała masa kamiennych bałwanków. Sterczą jak jakieś kikuty, obce ciała. Ale jak widać budowanie kamiennych bałwanków stało się modne, jak świat długi i szeroki. Przez moment jestem sam. Wybieram sobie miejsce do ustawienia statywu. Przede mną piękna panorama Parku Narodowego Kornaty. Zakładam aparat i czekam na „ten” moment. Po chwili przychodzi na górę jakaś polska załoga. Sympatyczni, roześmiani ludzie. Wymieniamy się uwagami. Znajduje się nawet Baczewski ku zacieśnieniu znajomości. Po nich na górę dociera załoga niemieckojęzyczna. Też chcą robić zdjęcia. Miejsca wokół jest pod dostatkiem, ale oni ustawiają się dokładnie przed moim obiektywem. Nie zauważyli ani sporego statywu, ani mojego Nikona D 750, który do małych nie należy, ani nawet mnie, i nie zamierzają zmienić miejsca. Szkoda, bo sporo się naustawiałem, aby mieć ładne ujęcie. No cóż, jak widać z kulturą na bakier miewają również ci stawiani za wzór Germanie. A zachód Słońca? To po prostu trzeba koniecznie zobaczyć. Najładniejsze miejsce spośród odwiedzonych w czasie tego rejsu. Tak, Žut to piękne odkrycie. A koszt postoju w marinie to jak na warunki chorwackie, tylko 463 kuny.


       Jak to się pięknie wszystko ułożyło. Znakomite miejsce ostatniego postoju przed powrotem do Šibeniku, mamy wiatr i wreszcie pływamy na żaglach. Tylko dla czego to już ostatni dzień rejsu? Tak szybko płynęliśmy, że tuż przed wejściem do Kanału św Ante zrzucamy żagle i płyniemy na minimalnych obrotach, aby móc zjeść obiad jeszcze na wodzie. Jeszcze parę chwil przyjemności. A później już tylko stacja paliwowa. Tu bardzo miła niespodzianka. Mimo, że wiele pływaliśmy na silniku, to zużyliśmy niespełna 50 litrów paliwa. No i Mandalina. Tak stoimy! Koniec. Niebawem pojawia się nurek dla zlustrowania dna jachtu. Przychodzi chłopak z Ankora-Charter sprawdzić czy wszystko jest na jachcie O.K. I niebawem wszystko mamy załatwione, łącznie z papierami. Tak sprawnie jeszcze nigdy nie oddawałem jachtu po rejsie. Brawo Ankora-Charter.


       Skoro jesteśmy wolni, to kierujemy się do taksówki wodnej i płyniemy do starówki w Šibeniku. Fajny wynalazek te pływadełka, w Chorwacji sprawdzają się znakomicie. Stare miasto położone jest na dosyć wysokim i stromym wzgórzu. Spacer rozpoczynamy do okolic Katedry św. Jakuba. To najważniejszy kościół Šibenika. Znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Budowana przez kilku architektów w XV i XVI w. wg projektu Juraja Dalmatinaca, łączy w sobie elementy stylów gotyckiego i renesansowego. Jest nadzwyczajna dzięki architekturze (w całości jest zbudowana z kamienia, bez używania jakichkolwiek innych materiałów) i 71 realistycznym płaskorzeźbom na apsydach. A plac przed katedrą tętni życiem. Na scenie próba jakiegoś przedstawienia muzyczno-tanecznego, między turystami kręcą się dwaj mimowie w strojach rodem ze średniowiecza odgrywając świetne scenki rodzajowe, a przed głównym wejściem do katedry spory tłumek roześmianych, elegancko ubranych ludzi. W katedrze właśnie odbywa się ślub. Gdy młodzi wychodzą następuje eksplozja radości. W powietrze i na młodych leci cała masa różnych rzeczy. Rozpoczyna się głośne śpiewanie.  Ależ oni są naładowani energią. Opuszczamy ten wulkan emocji i zapuszczamy się w plątaninę bardzo, bardzo wąskich i jeszcze węższych uliczek. Tu dla odmiany panuje błoga cisza. W te rejony zapuszcza się niewielu turystów, chyba że pomylili drogę. Mijamy jakieś resztki ruin po niewielkim domostwie z tabliczką, na której można przeczytać dumny napis: „nie na sprzedaż”. Ileż w tym różnej symboliki. A my wspinamy się na górę, do twierdzy. Próbujemy iść drogą, którą znamy sprzed lat, czyli przez stary, niesamowity cmentarz. Niestety na bramie solidny łańcuch spięty wielką kłódką. No to idziemy dalej drogą. Wejścia do twierdzy strzeże budka z kasą. Nie ma już wejścia bez biletów. Nawet jeśli tylko chcesz sobie popatrzyć z góry na Kanał św. Ante i rozciągające się za nim morze okraszone licznymi wyspami, to i tak musisz zapłacić 50 kun. Rezygnujemy, bez przesady. Za te pieniądze zjemy pyszne lody i wypijemy równie dobrą kawę. Skoro tak, to schodzimy na dół prosto do kawiarni oferującej bardzo duży wybór lodów i kolejny raz ulegamy pokusie.


       Wracamy na nadbrzeżny bulwar. Zapadła noc. Jest jakaś taksówka wodna jadąca do mariny. Wsiadamy i natychmiast łódź rusza. Dookoła pełno różnych światełek, a nasz przewoźnik gna co koń wyskoczy.  Dopływa do mariny, ale nie wpływa do jednego z basenów by przycumować do brzegu jak to zwykle czynią tutaj podobne jednostki, tylko wysadza nas na końcu jednej z kei i natychmiast odpływa. Zdaje się, że to chyba był taki nie do końca formalny przelot. Wracamy na łódkę. Jeszcze coś popijamy, jeszcze sobie nieśpiesznie rozmawiamy, ale mgła końca rejsu gęsto otuliła naszego Escape. Ta atmosfera okleiła wszystko. Tak, to już definitywnie koniec. Rano wrzucimy rzeczy do samochodu i w drogę. Kolejny fajny tydzień dobiegł końca. Dziękuję załodze za wspólnie spędzony czas.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...