BOŻAWA |
Poranek w
Betinie dał nam wyraźnie odczuć, że główny sezon mamy za sobą. Bez specjalnego
planowania wczesna pobudka, z zimna szczękające zęby i jeden z naszych
nowicjuszy, Piotr, tłukący się niemiłosiernie od piątej rano w kambuzie. Chcąc,
nie chcąc, wynurzamy się z koi, choć wielkiego entuzjazmu na twarzach raczej
nie widać. Okazuje się, że w jakimś stopniu wszyscy jesteśmy meteoropatami.
Jakże inaczej wyglądałby świat o poranku w Betinie, gdyby było nieco więcej
słońca, a rtęć w termometrze wspięła by się kilka kreseczek wyżej. Ileż więcej
zapału odnaleźlibyśmy w sobie, jak inne, ciekawsze barwy miałoby otoczenie, o ileż
milsi ludzie byliby wokół nas. Zawsze
można sobie pomarzyć, ale jest jak jest.
Wczesne
śniadanie i startujemy o 0830. Tym razem już nie pozwalam sobie na pełny luz.
Łypię czujnie dookoła, bo początek drugiego dnia żeglugi prowadzi przez te same
miejsca co i poprzedniego dnia. Później wypłyniemy na nieco szersze wody, ale i
tak będę się starał aby nauka nie poszła w las tylko w nas. O dziwo wieje wiatr,
od 2 do 4 B, robi się bardzo przyjemnie. Jacht ożywa, przypominamy sobie co to
jest żeglowanie. Temperatura powietrza w ciągu dnia podskakuje jak młody zając,
do 25-26 stopni Celsjusza. Ten dzień jest nieco inny, niż to zwykle u mnie
bywa. Nie było początkowo zaplanowanego portu docelowego, a jedynie kierunek -
Molat. Mogłem sobie pozwolić na taki eksperyment, bo wiedziałem, że po drodze
mam kilka opcji postojowych. A więc pełny luz. Zobaczymy co łaskawy los
przyniesie.
I po obiedzie. |
Najpierw
łaskawy los, w osobie naszego cooka Tomka, zaserwował na obiad wyśmienitą
kaczkę z buraczkami i ziemniakami. Do tego „najlepsze” chorwackie, czerwone
wino Vranac. Coś takiego dostarczyło załodze zdecydowanie więcej emocji niż
żeglowanie mocno niedożaglowaną Bavarką 36 Cruiser. Chłopaki tak się uwinęli z
obiadem, że zdążyłem na zdjęciach uwiecznić tylko nędzne resztki na talerzach.
Ależ błyskawiczna akcja! Muszę mieć stale w pogotowiu aparat gdy zbliża się
pora karmienia, bo nigdy nie będzie mi dane uwiecznić frykasów przygotowanych
przez Tomka.
No cóż,
nasza Estela ani myślała przyśpieszać.
Co prawda to my byliśmy na urlopie a nie ona, tym niemniej, najwyraźniej
postanowiła dostosować się do wakacyjnej atmosfery i dostojnie, z niejaką nawet
gracją przesuwała się wzdłuż wyspy Dugi Otok. A ja, twardy jak Roman Bratny,
nie dałem wyprowadzić się z dobrego nastroju. A że pora robiła się już taka
nieco popołudniowa, trzeba było postawić palec na jakimś punkcie na mapie i
mianować go naszym tegodziennym celem. Zupełnie nie wiem co za siła
przyciągnęła mój palec wskazujący na Božavę.
Božava to
niewielkie, urocze miasteczko położone w północnej części Dugiego Otoka.
Podejście nie nastręcza żadnych problemów. W zasadzie cumuje się po wewnętrznej
stronie kei. Co też nam się udało i zajęliśmy przedostatnie już wolne miejsce.
Później miejscowi upychają jeszcze jachty przy kei promowej od strony morza,
ale tam postój już nie jest taki spokojny. Jeśli chodzi o infrastrukturę
żeglarską to nie ma co się spodziewać zbyt wiele. Jest prąd i woda. Ale też i
cena za postój w wysokości 300 kun nie jest jak na warunki chorwackie zbyt wygórowana.
Poza tym miła atmosfera i przytulna knajpka nad samym brzegiem, serwująca
bardzo przyzwoite jedzenie. Tajemne moce oczywiście sprawiły, że właśnie tam
wylądowaliśmy na kolacji. Namiastki życia jakie zastaliśmy w tej konobie
dziwnie kontrastowały z wszechobecną atmosferą opuszczonego miasteczka na dzikim zachodzie. Raptem kilka jachtów, poza
tym zero ruchu. W tych warunkach, hotel Maxim, który swoim wyglądem zawsze
wprowadza wielką dysharmonię w krajobrazie, tym bardziej wyglądał upiornie. Kto
pozwolił na wybudowanie w takiej sielskiej zatoczce takiego szkaradztwa?
kolacja w Bożawie |
Po kolacji
część z nas skusiła się jeszcze na lody, i powrót na jacht. Przy prawej burcie mieliśmy
sąsiedztwo Bavarii o kilka rozmiarów większej o imieniu Rawa. Szybko się
zakumplowaliśmy z sąsiadami, Niemcami z Koloni, raczej w wieku starszej części
naszej załogi, plus jeszcze coś. Jacht wielki, ale panów nawet mniej niż nas. Pewnie
każdy miał własną kabinę. Okazało się, że to koledzy z grupy przedszkolnej,
którzy postanowili sobie zrobić wspólny rejs aby powspominać dzieciństwo. Moja
znajomość niemieckiego jest raczej umiarkowana, moich kolegów jeszcze bardziej
umiarkowana, ale kolejny raz okazało się, że bariery językowe w pewnym zakresie
daje się przełamywać jeśli znajdzie się dobry punkt zaczepienia do rozmowy i
nieco talentu w płynie. Talentu w płynie na żadnym z dwóch jachtów nie
brakowało a temat? Oczywiście, goście byli z Kolonii, jak to prawdziwi faceci
byli kibicami piłki nożnej, więc natychmiast zeszło na legendę tamtejszego
klubu, wielokrotnego reprezentanta Niemiec, Lukasa Podolskiego, który nigdy nie
ukrywał gdzie są jego korzenie. Panowie bardzo mocno go cenią i nieco tego
splendoru spłynęło i na nas jako rodaków Łukasza. Bardzo to miłe. Debata trwała
długo, często była przerywana gromkimi wybuchami śmiechu. Nawet jeden z
sąsiadów przeszedł na nasz jacht. Nieco trudniej było go odprowadzić z powrotem.
Trapy nagle bardzo się zwęziły i wydłużyły. I nawet jakby były wyżej
zawieszone. Prawdziwa morska magia. Jednak przekazując naszego gościa z rąk do
rąk zakończyliśmy całą tę skomplikowaną operację pełnym powodzeniem. I w ten
oto sposób, zupełnie z niczego zrobił się bardzo sympatyczny wieczór. Już dawno
się tak nie obśmiałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz