sobota, 12 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE CZ. 2: BETINA - BOŻAWA

BOŻAWA
      Poranek w Betinie dał nam wyraźnie odczuć, że główny sezon mamy za sobą. Bez specjalnego planowania wczesna pobudka, z zimna szczękające zęby i jeden z naszych nowicjuszy, Piotr, tłukący się niemiłosiernie od piątej rano w kambuzie. Chcąc, nie chcąc, wynurzamy się z koi, choć wielkiego entuzjazmu na twarzach raczej nie widać. Okazuje się, że w jakimś stopniu wszyscy jesteśmy meteoropatami. Jakże inaczej wyglądałby świat o poranku w Betinie, gdyby było nieco więcej słońca, a rtęć w termometrze wspięła by się kilka kreseczek wyżej. Ileż więcej zapału odnaleźlibyśmy w sobie, jak inne, ciekawsze barwy miałoby otoczenie, o ileż milsi ludzie byliby wokół nas.  Zawsze można sobie pomarzyć, ale jest jak jest.
       Wczesne śniadanie i startujemy o 0830. Tym razem już nie pozwalam sobie na pełny luz. Łypię czujnie dookoła, bo początek drugiego dnia żeglugi prowadzi przez te same miejsca co i poprzedniego dnia. Później wypłyniemy na nieco szersze wody, ale i tak będę się starał aby nauka nie poszła w las tylko w nas. O dziwo wieje wiatr, od 2 do 4 B, robi się bardzo przyjemnie. Jacht ożywa, przypominamy sobie co to jest żeglowanie. Temperatura powietrza w ciągu dnia podskakuje jak młody zając, do 25-26 stopni Celsjusza. Ten dzień jest nieco inny, niż to zwykle u mnie bywa. Nie było początkowo zaplanowanego portu docelowego, a jedynie kierunek - Molat. Mogłem sobie pozwolić na taki eksperyment, bo wiedziałem, że po drodze mam kilka opcji postojowych. A więc pełny luz. Zobaczymy co łaskawy los przyniesie.

I po obiedzie.
       Najpierw łaskawy los, w osobie naszego cooka Tomka, zaserwował na obiad wyśmienitą kaczkę z buraczkami i ziemniakami. Do tego „najlepsze” chorwackie, czerwone wino Vranac. Coś takiego dostarczyło załodze zdecydowanie więcej emocji niż żeglowanie mocno niedożaglowaną Bavarką 36 Cruiser. Chłopaki tak się uwinęli z obiadem, że zdążyłem na zdjęciach uwiecznić tylko nędzne resztki na talerzach. Ależ błyskawiczna akcja! Muszę mieć stale w pogotowiu aparat gdy zbliża się pora karmienia, bo nigdy nie będzie mi dane uwiecznić frykasów przygotowanych przez Tomka.
       No cóż, nasza Estela  ani myślała przyśpieszać. Co prawda to my byliśmy na urlopie a nie ona, tym niemniej, najwyraźniej postanowiła dostosować się do wakacyjnej atmosfery i dostojnie, z niejaką nawet gracją przesuwała się wzdłuż wyspy Dugi Otok. A ja, twardy jak Roman Bratny, nie dałem wyprowadzić się z dobrego nastroju. A że pora robiła się już taka nieco popołudniowa, trzeba było postawić palec na jakimś punkcie na mapie i mianować go naszym tegodziennym celem. Zupełnie nie wiem co za siła przyciągnęła mój palec wskazujący na Božavę.


       Božava to niewielkie, urocze miasteczko położone w północnej części Dugiego Otoka. Podejście nie nastręcza żadnych problemów. W zasadzie cumuje się po wewnętrznej stronie kei. Co też nam się udało i zajęliśmy przedostatnie już wolne miejsce. Później miejscowi upychają jeszcze jachty przy kei promowej od strony morza, ale tam postój już nie jest taki spokojny. Jeśli chodzi o infrastrukturę żeglarską to nie ma co się spodziewać zbyt wiele. Jest prąd i woda. Ale też i cena za postój w wysokości 300 kun nie jest jak na warunki chorwackie zbyt wygórowana. Poza tym miła atmosfera i przytulna knajpka nad samym brzegiem, serwująca bardzo przyzwoite jedzenie. Tajemne moce oczywiście sprawiły, że właśnie tam wylądowaliśmy na kolacji. Namiastki życia jakie zastaliśmy w tej konobie dziwnie kontrastowały z wszechobecną atmosferą opuszczonego miasteczka na  dzikim zachodzie. Raptem kilka jachtów, poza tym zero ruchu. W tych warunkach, hotel Maxim, który swoim wyglądem zawsze wprowadza wielką dysharmonię w krajobrazie, tym bardziej wyglądał upiornie. Kto pozwolił na wybudowanie w takiej sielskiej zatoczce takiego szkaradztwa?

kolacja w Bożawie
     Po kolacji część z nas skusiła się jeszcze na lody,  i powrót na jacht. Przy prawej burcie mieliśmy sąsiedztwo Bavarii o kilka rozmiarów większej o imieniu Rawa. Szybko się zakumplowaliśmy z sąsiadami, Niemcami z Koloni, raczej w wieku starszej części naszej załogi, plus jeszcze coś. Jacht wielki, ale panów nawet mniej niż nas. Pewnie każdy miał własną kabinę. Okazało się, że to koledzy z grupy przedszkolnej, którzy postanowili sobie zrobić wspólny rejs aby powspominać dzieciństwo. Moja znajomość niemieckiego jest raczej umiarkowana, moich kolegów jeszcze bardziej umiarkowana, ale kolejny raz okazało się, że bariery językowe w pewnym zakresie daje się przełamywać jeśli znajdzie się dobry punkt zaczepienia do rozmowy i nieco talentu w płynie. Talentu w płynie na żadnym z dwóch jachtów nie brakowało a temat? Oczywiście, goście byli z Kolonii, jak to prawdziwi faceci byli kibicami piłki nożnej, więc natychmiast zeszło na legendę tamtejszego klubu, wielokrotnego reprezentanta Niemiec, Lukasa Podolskiego, który nigdy nie ukrywał gdzie są jego korzenie. Panowie bardzo mocno go cenią i nieco tego splendoru spłynęło i na nas jako rodaków Łukasza. Bardzo to miłe. Debata trwała długo, często była przerywana gromkimi wybuchami śmiechu. Nawet jeden z sąsiadów przeszedł na nasz jacht. Nieco trudniej było go odprowadzić z powrotem. Trapy nagle bardzo się zwęziły i wydłużyły. I nawet jakby były wyżej zawieszone. Prawdziwa morska magia. Jednak przekazując naszego gościa z rąk do rąk zakończyliśmy całą tę skomplikowaną operację pełnym powodzeniem. I w ten oto sposób, zupełnie z niczego zrobił się bardzo sympatyczny wieczór. Już dawno się tak nie obśmiałem.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...