niedziela, 4 grudnia 2016

CHORWACJA PO SEZONIE. CZ 6: ZADAR – SALI

SALI
       Zadar to duże, przemysłowe miasto, z mariną, która ma swoje zalety, ale z pewnością nie można o niej powiedzieć, że jest przytulna. A mimo to wyjątkowo się grzebiemy tego ranka. Czy to jakieś niekorzystne biorytmy, czy może próba znalezienie wczorajszego dnia, który skrył się w najciaśniejszych zakamarkach jachtu, nie wiadomo. Ruszaliśmy się jak mucha w smole. Odbiliśmy dopiero około godziny 1000.
       To już przedostatni dzień tego rejsu. Warto by jeszcze stanąć w jakiejś urokliwej zatoczce, z dala od tłumów i pocieszyć się urokami Adriatyku. Opływamy od północy wyspę Uglajn, między Rt. Sveti Petar a wysepką Idula. Później, niemal prosto na południe, w kierunku wyspy Iż. Bardzo mile w czasie żeglugi są widziane wszelkie okazje, nawet najbardziej wydumane, do świętowania. Zawsze to wprowadza ożywienie wśród załogi przełamując codzienną rutynę. Takie okolicznościowe imprezy, są swego rodzaju punktami orientacyjnymi, której później, w czasie długich jesiennych wieczorów, z taką przyjemnością się wspomina. Oczywiście, niekiedy wspomina się i inne wydarzenia, nie zawsze przyjemne, jak chociażby przedwczesne pobudki, urządzone przez kogoś, kto zapomniał, że nie jest sam na jachcie. Ale na potrzeby morskich opowieści, lepiej pozostawić sobie te przyjemne i wesołe wspomnienia.


       Tym razem zacnej okazji do świętowania dostarczył na Tomek, obchodzący kolejną rocznicę ślubu. Co prawda nie było z nami najważniejszej osoby w takiej sytuacji, czyli Werki, jego żony, ale współczesne rozbudowane środki łączności dają szansę stworzenia namiastki bezpośredniego kontaktu. Ja wiem, to nie to, nic nie zastąpi osobistego kontaktu. Tak czy owak był telefon do Polski, był pyszny melon z szynką i czarny Jägermeister. Było dużo śmiechu i zabawy. Przy której wpłynęliśmy między ciąg malutkich wysepek:  Veli, Mali i Srdinij a wyspę Iż.
      Małe wyspy, porozrzucane przy brzegu większej wyspy, tworzą atrakcyjny krajobraz zachęcający do zatrzymania się. Wciskamy się między wysepkę Glurovic i cypel sterczący z Iż i wpływamy do niewielkiej zatoczki, świetnie osłoniętej niemal ze wszystkich stron. Rzec by można, chorwacki standard: cudowna przezroczysta woda, ładnie porośnięte, dosyć wysokie brzegi i raptem jedna chatka na brzegu. To takie miejsca, w które można wsiąknąć na całego. Jest czas na kąpiel. Mimo, że temperatura wody nie jest już zbytnio zachęcająca do dłuższego przebywania w wodzie, to jednak chętnych do wejścia nie brakuje. Niektórzy nawet więcej niż jeden raz. W zatoce nie ma nikogo poza nami. Tym bardziej więc możemy delektować się urokami tego miejsca. Zjedzenie pysznego obiadu w takich okolicznościach to już taka wisienka na torcie. Jest fantastycznie. No cóż, i tutaj jednak zawitała cywilizacja w postaci hodowli ryb. W miejscu gdzie stoimy w minimalnym wymiarze, ale już po drugiej stronie, przy wysepce Srdinij jest znacznie większa hodowla. Zachłanna cywilizacja swoje lepkie macki wyciąga coraz dalej i dalej. Coraz trudniej od niej uciec.

Zatoka Soline
       Bez pośpiechu, raczej bez entuzjazmu opuszczany zatokę Soline położoną na północnym skraju wyspy Iž. Po wyjściu z zatoki trzeba uważnie obserwować wskazania sondy. W odległości ok 0,2 MM od zachodniego skraju cypla osłaniającego zatokę jest niebezpieczne wypłycenie. Mapy podają optymistyczne 2 metry głębokości, mam jednak obawy, że to może być mniej. Gdy wypłynęliśmy z cieśninki między Glurovic i Iž mieliśmy ok 40 m głębokości, która po chwili błyskawicznie zaczęła się zmniejszać. Gdybyśmy szli bliżej wyspy, tak ok 0,1 MM, czyli dokładnie w połowie między wyspą a płycizną mielibyśmy ok 15 m głębokości. Kierując się po wyjściu z cieśniny kursem 225, który wydaje się być początkowo najbardziej oczywisty dla żeglujących na południe, płynie się prosto na niebezpieczną płyciznę. Wskazania sondy zmieniają się błyskawicznie. Przepływamy tuż obok najpłytszego miejsca (wg mapy), sonda wskazuje poniżej 2 metrów głębokości pod balastem. Na twarzach załogi spore zaskoczenie. Co to było! Więc jeśli ktoś tam będzie żeglował, szczególnie przy gorszych warunkach pogodowych, to raczej polecam po wyjściu z cieśniny obranie kursu 270 i pociągnięcie tak ok 0,5 MM, będzie bezpieczniej i spokojniej. I dalej kursem ok 135, z drobnymi korektami, już prosto do celu, czyli do Sali na wyspie Dugi Otok.  

Sali na kursie
       Odpowiednio szerokim łukiem opływamy atrakcyjnie wyglądający półwysep Blud i środkiem toru wodnego, między półwyspem a falochronem wpływamy do niewielkiej podłużnej zatoki, wokół której rozłożyło się miasteczko Sali. Jest jeszcze kilka miejsc przy kei po prawej burcie. Z tej strony jest bliżej do centrum kulinarno-rozrywkowego. Choć i po drugiej stronie wyposażono keję w prąd i wodę, a i parę knajpek też się znajdzie. Po zacumowaniu pierwsze wrażenie jest niezwykłe. Najlepiej można by określić tę niewielką miejscowość jako „niezobowiązującą”. Pełen luz. Jest co prawda więcej ludzi niż się spodziewałem, ale rozumiej dlaczego tak się dzieje. To jest idealne miejsce dla tych, którzy gustują w leniuchowaniu na urlopie, w pięknym otoczeniu i daleko od dużych aglomeracji miejskich.
       Warunki cumowania w Sali są całkiem przyjemne, zdecydowanie przyjemniejsze niż marinach-kombinatach. Są nawet jakieś sanitariaty i prysznice. Co ważniejsze, w przeciwieństwie do wielu innych odwiedzanych przez nas miejsc, wciąż funkcjonują. Zdaje się, że w przeciwieństwie do nas, Chorwaci uważają, że sezon letni trwa za długo i najzwyczajniej w świecie nie wytrzymują kondycyjnie. A przecież, gdy żeglowaliśmy na przełomie maja i czerwca, to z kolei było dla nich zbyt wcześnie i też często trafialiśmy na informację, że coś nie działa, bo to jeszcze nie sezon. Oj za dobrze mają ci Chorwaci!

Jachty ustawione na nocleg w Sali
       Sali liczy sobie ok 1000 mieszkańców i jest największą miejscowością na wyspie. 
Posiada tysiącletnią tradycję rybacką. Jest też nieco zabytków potwierdzających tę długą historię: kościół NMP, kościół św. Rocha, kościół św. Mikołaja. Jest też siedemsetletni las oliwkowy, będący obecnie rezerwatem Salijsko Polje. My zaczynamy zwiedzanie Sali od wizyty w lokalu o nazwie Maritimo, oddalonym od naszego jachtu o dobre 15 metrów, co okazało się być w zakresie możliwości całej załogi. Podają tam różne kolorowe napoje znakomicie wpływające na samopoczucie żeglarzy. W ten sposób wzmocnieni robimy obchód zatoki Sali. Oglądamy całkiem świeże nabrzeże z promenadą po zachodniej stronie zatoki. Jest tu znacznie więcej miejsca niż po przeciwległej stronie. Trochę tu jeszcze trzeba zrobić. Myślę jednak, że to tylko kwestia czasu, jak właśnie zachodnia strona stanie się głównym centrum dla żeglarzy w Sali.

Maritimo - zaciszna przystań dla żeglarzy
       Słońce dyskretnie, po cichutku zaczęło chować się za horyzontem. Zaczęły zapalać się kolejne światła w mieście. Zrobiło się bardzo nastrojowo. Ta atmosfera tajemniczości tak mocno na nas wpłynęła, że postanowiliśmy przysiąść w jednej z knajpek ze stolikami tuż nad wodą. Wszyscy zamówiliśmy tradycyjne, typowo chorwackie danie, pizzę. Co by nie powiedzieć była całkiem smaczna.         
       Sali słynie z oślej muzyki. Rytm wybijany jest na żelazkach i innych sprzętach domowych, muzykanci grają na rogach wołowych. Całość kończy się wejściem grajków do wody. Niestety nie mieliśmy szczęścia trafić na to szczególne widowisko. Ale z jednej strony przy naszej burcie przycumował jacht ze słoweńską załogą. Od razu było widać, że coś tu się szykuje. Ustawili na brzegu sporego grilla. Ilość przygotowanego mięsiwa była jeszcze większa. Gdy wróciliśmy ze spaceru impreza u sąsiadów zaczynała się rozkręcać. Oczywiście trudno było nie zamienić z nimi paru słów. Jednak do pewnego momentu wszyscy pozostawaliśmy na swoim pokładzie. Jednak, gdy część załogi udała się na spoczynek, reszta załogi, nie stawiając zbyt mocnego oporu dała się wciągnąć w rytm typowej słowiańskiej imprezy. Jakiś toast, jakiś dowcip, gadu-gadu. I trwało to bardzo długo, niemal do rana.



środa, 23 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE. CZ 5: SIMUNJ - ZADAR



       Żeglowanie dostarcza wielu różnych wrażeń. Czasami są duże emocje, czasami nużące czekanie. Czasami długo nic się nie dzieje i nagle, w jednej chwili trzeba podjąć decyzję lub wykonać jakąś czynność kluczową dla bezpieczeństwa ludzi i jachtu. Czasami nawet można się solidnie zmęczyć. Trudno jedynie się nachodzić. Oczywiście jak ktoś się uprze, to można, jak na spacerniaku, podreptać sobie od rufy do dziobu i z powrotem. Jednak nie spotkałem zbyt wielu osób decydujących się na ten rodzaj aktywności. Prawdę mówiąc, nikogo takiego nie spotkałem. 

Marina Simunj
       Niestety, zaliczam się do tych którzy mają potrzebę szwendania się. Byle bez przesady, nie można przecież nadmiernie się męczyć. Skoro jednak mamy przed sobą kolejne kilka godzin żeglugi, to biorę swojego Nikona, i idę rozruszać rozleniwione stawy. Ktoś tam przygotowuje jacht do slipowania, ktoś inny oporządza jacht już wyciągnięty na brzeg. W marinie zdecydowanie więcej się dzieje niż w „mieście”. Ogólnie wszędzie panuje nastrój jesienno-wyjazdowy.


       Wróciwszy do mariny, zastaję w knajpce dwóch kolegów więc przysiadam na pożegnalnego omleta. Jakoś tak jest, że gdziekolwiek bym je jadł, wszędzie mają ten sam feler, okropnie śmierdzą malizną. W knajpce poza nami jeszcze tylko dwie osoby, mimo to na każde zamówienie trzeba nieco poczekać. Przygotowanie czegokolwiek, jest niezwykle celebrowane. Cieszymy się smakiem omletów, pysznej kawy i otulającym wszystko spokojem. Zapaść się w fotel, sączyć szlachetne napoje, i wpatrywać się bez celu w wody zatoki. Zaczyna się żeglowanie w obłokach ale jednak trzeba nieco obniżyć loty i przetransferować swoje ciało na pokład Esteli.

Bosman, to bosman.
       Romciu, nasz srogi bosman dopilnował uzupełnienia zbiorników z wodą. Tomek zadbał o biel pokładu. Nie ma miękkiej gry! Klar musi być. 

klar musi być
       Mimo całej ślamazarności poranka odpływamy o 0930. Wcale nie tak późno jak mogłoby się wydawać. A na morzu wiatr. Bez szału, ale 15 knotów wystarcza, aby nasza bavarka się ożywiła. Trasa z Simunj do Zadaru należy do najprostszych z możliwych. Żadnych zawijasów, żadnych przeszkód nawigacyjnych. Nudy. 


       Początkowo płyniemy pełnym bajdewindem. Później wiatr odkręca i płyniemy fordewindem! I bardzo dobrze, stół trzyma poziom i talerze pełne spaghetti nie wykazują skłonności do zjeżdżania na poziom niżej.


       Widoczność jest całkiem dobra, więc dosyć wcześnie widzimy zarys zabudowań zadarskiej starówki z górującą nad wszystkim wieżą katedry św. Anastazji. W końcu wpływamy do mariny. Jak zwykle ciasno. To jedna z tych marin, która nie wygląda zbyt zachęcająco. Tym nie mniej już parę razy w niej byłem, bo nie można nie zwiedzić tutejszej starówki, która ma swój niepodważalny urok. Oczywiście nie ma co zbytnio narzekać, bo w marinie jest wszystko co potrzeba, do tego położona jest w środku miasta, a cena (506 kun) nie odbiega od chorwackich standardów.

Marina Zadar
       Krótki spacer po mieście. W Zadarze, choć kręci się trochę turystów, też wyraźnie widać, że jest już po sezonie. Nie powiem by mi to przeszkadzało, wręcz przeciwnie, nie jestem bezustannie obijany przez przewalający się we wszystkich kierunkach tłum.


      Tradycyjnie wkraczamy na teren starówki przez bramę na wprost Gradskiego Mostu. Wypolerowana, odbijająca światło nisko zawieszonego Słońca, powierzchnia uliczek, zawsze urzeka swoim wyglądem. W najstarszym obiekcie przy NarodnimTrgu, kościele sv. Lovre, poza mną nikogo nie ma. Na samym placu też ścisku nie ma. Na ulicy Szerokiej oczywiście dajemy się skusić na lody. Sprzedawcy dokładają coś od siebie, jakby chcieli specjalnie uhonorować nielicznych już turystów decydujących się na lodowe pyszności. 


Chcę wejść na wieżę katedry, niestety jest już kilka minut po siedemnastej i drzwi są zamknięte na głucho. Ale piękne późnopopołudniowe światło podkreśla urodę Rotundy św. Donata i stojącej tuż obok wieży katedralnej. Na targowisku, może połowa pootwieranych straganów w stosunku do tego co było jeszcze niespełna miesiąc wcześniej. Największą różnicę widać jednak na nadmorskim bulwarze i przy Morskich Organach. Aż trudno uwierzyć, że tu może być aż tak gwarno. Tym nie mniej, wszystko tak jak było urokliwe, tak w jest w dalszym ciągu. Może nawet nieco bardziej, bo doszła lekka nutka melancholii. A Słońce coraz niżej, płyty chodnikowe robią się kolorowe. Wracamy na jacht, czuję jakiś niedosyt. Czegoś mi brakuje. Czegoś zapomniałem? Czegoś nie zrobiłem? 


niedziela, 20 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE. CZ 4: IST - SIMUNJ



       Żegnamy zapadający w zimowy sen Ist. Podobno kilka dni temu zdarzyło się, że ani jeden jacht nie przycumował tutaj na nocleg. Do końca sezonu jednak jeszcze kilka tygodni pozostało. Może to więc nie tylko kwestia pory roku? Jakże inaczej wygląda nasze odkrycie roku, czyli marina ACI Žut. Warunki mają zdecydowanie trudniejsze, a jednak udało się stworzyć przeurocze miejsce. Może kiedyś i Ist zostanie nieco doinwestowane. Może znajdzie się ktoś z pomysłem, z dobrą ręką, z wielkim sercem i wypchanym portfelem i sprawi, że Ist także będzie przyciągał żeglarzy o każdej porze roku. Wydaje się, że to jest możliwe.


       O 0900 oddajemy cumy. Humory dopisują, pogoda nienajgorsza, co w naszym języku oznacza, że jest odrobinę wiatru i możemy cieszyć się żeglowaniem. Cel na ten dzień to Šimuni. Zaraz po wypłynięciu z portu skręcamy w prawo i przepływamy przez Prolaz Zapuntel oddzielający wyspy Ist i Molat. Przejście w naturze wygląda znacznie lepiej niż na mapie. Jest wystarczająco szeroko, dobra widoczność, można więc zupełnie spokojnie płynąć. Przed nami szeroka woda, sprzyjający wiatr, więc pięknym bajdewindem fruniemy, jakbyśmy mieli hydroskrzydła, ku wyspie Maun.


       Maun, to niewielka, 8,5 km2 powierzchni, bezludna wyspa. W poszukiwaniu ciekawego miejsca do kotwiczenia i kąpieli trafiamy do zatoki Koromačna. Nie jest to miejsce jakoś specjalnie przytulne, jak wiele z już wcześniej odwiedzonych. Nie schowamy się tutaj gdzieś za „winklem”, na brzegu nie urokliwego zagajnika, a jednak jest przyjemnie. Ładny, choć jak to w Chorwacji, skalisty brzeg. Umiarkowane głębokości, dzięki czemu można bez trudu zobaczyć dno, a przy okazji woda ma ten swój niezwykły kolor, który zawsze robi na nas takie wrażenie. Ku naszemu zdumieniu na brzegu widać jakieś resztki zabudowań. Nie zawsze więc wyspa była taka bezludna. Ciekawe co się kryje za historią tych zabudować? Codzienny trud ciężko pracujących ludzi? A może jakaś tragedia? A może ktoś chciał uciec od cywilizacji? Na razie sprawa pozostaje dla nas tajemnicą.


       Niestety od wczorajszego dnia temperatura wody nie chciała się podnieść. Wchodzenie zatem do wody pozostaje sporym wyzwaniem. Ale na pokładzie jest twarda ekipa. Jak głosi powiedzenie tego rejsu: nie ma miękkiej gry! Bez względu na zawartość tkanki tłuszczowej kolejni śmiałkowie zanurzają się w wodzie. Pierwszy krok w przygotowaniach do zimowego sezonu morsów mamy za sobą.
       Jak to na rejsie, apetyty dopisują. Tym bardziej po takiej kąpieli. Wykorzystujemy postój w zatoce, by zjeść obiad uroczym otoczeniu natury. W zatoce jesteśmy tylko my i szum morza. Z góry spływają na nas głaszczące promienie słoneczne. Nic tylko rozłożyć się w hamaku i leniwie bujać. No ale Tomek już wjeżdża z garami. Na rejsie, jak to na rejsie, raczej nie jadamy zbyt wyszukanych dań, wiadomo trudne warunki, raczej to co najprostsze i najszybsze, np. kurczak nadziewany kabanosami tak jak dzisiaj, czy golonka, jak wczoraj, czy pieczona kaczka, jak przedwczoraj. No cóż jakoś trzeba się z tym pogodzić. Do chińskich zupek błyskawicznych i innych przysmaków wrócimy być może po powrocie do domu.



       Šimunj położone jest na wyspie Pag. Jest to miejscowość wypoczynkowa licząca około 400 mieszkańców. I, poza dużą mariną ACI nic tam nie ma. Kompletnie nic. Żadnych zabytków, żadnych tajemniczych uliczek, żadnych ciekawostek przyrodniczych. Jest tylko marina, schowana w zatoce głęboko wcinającej się w ląd,  na około 200 jednostek, naprawdę dobrze wyposażona, i pod względem sanitarnym i pod względem technicznym. 


Nic więc dziwnego, że będąc tam w różnych porach roku zawsze spotykałem tam wielu żeglarzy z różnych zakątków Europy. I tym razem było nie inaczej. Przy jednym z jachtów, na kei siedziało sobie na krzesełkach turystycznych dwóch starszych panów. Zdaje się, że z Niemiec. Któryś z kolegów wdał się z nimi w pogawędkę po angielsku. Panowie jak się okazało, są stałymi bywalcami w Šimunj. Potwierdzili, że w miasteczku nic się nie zmieniło. W dalszym ciągu są tylko dwie knajpy. Jedna w „centrum” a druga w marinie. Ta ostatnia jest podobno nieco droższa, ale ma lepszą kuchnię i jest zdecydowanie bliżej. Położenie nad długą, niczym norweski fiord, zatoką, sprawia, że z jachtu do miasteczka jest kawał drogi, bo trzeba całą tę zatokę okrążyć. Wybór, w przypadku naszej załogi jest oczywisty. Pozostajemy w marinie. Z punktu widzenia kulinarnego z całą pewnością nie był to zły wybór. Spędziliśmy w knajpie ze wszech miar przyjemny wieczór kończący kolejny miły dzień.


niedziela, 13 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE CZ. 3: BOŻAWA - IST

IST
       Poniedziałek wita nas piękną, słoneczną pogodą. Nie planujemy żadnego wielkiego pływania. Można więc bez żadnych wyrzutów sumienia przejść się na spacer. Božawa to jedno z tych miejsc, które mają dla mnie szczególne znaczenie. Już tutaj byłem. Co prawda tylko raz, ale był to mój „dziewiczy” rejs w roli skipera. No właśnie, to była ta nieznana siła, która przyciągnęła poprzedniego dnia mój wskazujący palec właśnie na to miejsce na mapie. Pamiętam, że wtedy bardzo mi się Božawa podobała. I nic się w tej sprawie nie zmieniło. Dalej mi się podoba. 

BOŻAWA
       To są moje klimaty. Malutkie miejscowości, schowane w zacisznych zatoczkach, bez tłumu turystów. Nie rozumiem dlaczego tak dawno tu nie byłem. To prawda, w Chorwacji takich przytulnych zakątków nie brakuje. Wiele z nich już odwiedziłem, ale jeszcze więcej wciąż na mnie czeka. Rozmyślam tak sobie, powoli wspinając się wąskimi uliczkami. Mam wrażenie, że ta ostatnia wizyta wcale tak dawno nie była. Poczta, podwórko z kociętami, bujny krzew pnący się po ścianie domu aż buzujący od pszczół uwijających się w jego gęstwienie. Od czasu do czasu jakieś pojedyncze postacie. Wszystko otulone porannym słońcem. Tu się nic nie zmieniło. Kościół z niewielkim cmentarzem. Teraz już tylko ścieżka, ale cały czas pod górę. Tym razem jednak nie idą aż na sam szczyt. To wtedy, po dotarciu na górę pierwszy raz zobaczyłem Zatokę Pantery, która tak mnie urzekła. Jak się okazało kilka lat później, z bliska ta zatoka jest równie fajna jak z daleka. Na chwilę jeszcze przysiadam na kamieniu by nacieszyć się ciszą i widokiem na zatokę z portem.

Brgulje
       Jak przystało na prawdziwych turystów cumy oddajemy około 0930. Co prawda nasza Bavarka Cruiser 36 nie dostarczała specjalnych wrażeń czysto żeglarskich, ale na nudę też nie mogliśmy narzekać. Już pierwszego dnia mieliśmy problemy z kingstonem. W pewnym momencie stwierdziliśmy po prostu, że zalewa nam łazienkę. Już pomijając to, że ktoś nie przyłożył się do odpompowania tego co zostawił w muszli, no to jednak nie jest normalne, że układ zasysa sam z siebie wodę zza burty. Na szczęście w załodze było parę osób, które potrafią to i owo zrobić. Krok po kroku, okazało się, że jeden z przewodów był zapchany, powstawało podciśnienie i wciągaliśmy zaburtówkę. Tym razem kingston zafundował nam nową zagadkę. Bardzo ładnie wciągał wodę do spłukania, ale za diabła nie dało się jej wypompować. Po krótkim konsylium wytypowaliśmy winowajcę w postaci zaworu w samej pompie. Parę śrubek i już jesteśmy w środku. Bingo. Tak zapchane, że nie było szans aby działało. W całym tym zamieszaniu zaginęła jedna ze śrubek spinających obudowę. No i lipa. Działać działa, ale bokiem leje się woda. Dostaje się lewe powietrze. No nie tak nie może być. Musi być komplet śrub. W podręcznym zestawie narzędzi i dinksów nic choćby podobnego nie udało się znaleźć. Zaczęło się przeszukiwanie całego jachtu w celu znalezienia odpowiedniej śruby. W końcu się udało. Ale od tej pory kingston stał się obiektem szczególnej troski całej załogi.

Brgulje
        Jesień jesienią, ale jak już się jest na Adriatyku to trudno odmówić sobie przyjemności morskiej kąpieli. Tym bardziej, że dwóch kolegów zaopatrzyło się w hiper-turbo maski, które znamy już z jednego z poprzednich rejsów. Przy okazji pozdrawiamy serdecznie Pawła, który był pierwszym użytkownikiem takiej maski. Wydać tyle kasy i nie popływać? Nie ma mowy, choćby kra pływała w wodzie, choćby stado rekinów kłębiło się wokół, nic nas nie odstraszy. Z miejscem do kąpieli też raczej nie ma problemów. Na chorwackim wybrzeżu aż roi się od fajnych kotwicowisk. Wybieram Brgulje w zatoce o tej samej nazwie na wyspie Molat. Nie musimy rzucać kotwicy bo mamy do dyspozycji mnóstwo wolnych boi. Prócz nas jest tylko jeden jacht. Być może za chwilę ktoś przypłynie na motorówce i każe nam płacić za postój przy boi, ale nic to. Jest super! Stanęliśmy tuż przy wysepce, kawałek dalej na Molat jest miejscowość Brgulje. Cisza, spokój, i promienie słoneczne delikatnie muskające nasze cielska. Bardzo szybko wszyscy są gotowi do wejścia do wody. Ale samo wchodzenie już tak błyskawicznie się nie odbywało. Każdy po kolei, spokojnie, z namaszczeniem, delektował się powolnym zanurzaniem w krystalicznie czystej wodzie zatoki. A przy tym wydawali takie odgłosy jak przy wchodzeniu do komory krioterapeutycznej. Ciekawe. W końcu jednak trochę się popluskali. Zdaje się, że nawet całkiem dobrze przy tym się bawili. A maski? Podobno są naprawdę O.K.

Członkowie Old Friends Club
       Zazwyczaj po kąpieli chce się jeść. Po kąpieli w lodowatej wodzie, której temperatura nie przekraczała 22 stopni C, jeść się chce tym bardziej. Ale od czego nasz niezawodny cook Tomek? Na taką okazję wprost wyśmienita jest golonka. A jak do tego dorzucimy gotowane ziemniaki zmieszane z kwaśną kapustą to po prostu jest się w siódmym niebie. Trochę nam się przedłuża pobyt w Zatoce Brgulje, ale gdzież tu się spieszyć, mając takie pyszności na talerzu? Do celu też nie mamy daleko. Więc spokojnie rozkoszujemy się chwilą. Trzeba wreszcie ruszyć. O.K. O.K. ale po co ten pośpiech. Zbieramy cumę. Kataryna na minimalnych obrotach. Odchodzimy. Ooo! Nie przypłynął żaden kasjer. To już faktycznie jest po sezonie.

  
       Do kei w porcie Ist dobijamy o 1600. Ist to mały port w Zatoce Široka na południowo wschodnim brzegu wyspy Ist, około 300 mieszkańców. Choć trudno w to uwierzyć, Ist oferuje żeglarzom jeszcze mniej niż Božava. Jest keja i muringi po wewnętrznej stronie falochronu i parę boi bo zewnętrznej stronie. No ale postój kosztował nas raptem 200 Kun. Czegóż więc wymagać.

IST
       Krótki spacer po przyjemnej okolicy, wąskie alejki, sporo zieleni, ładny kościół, atrakcyjny spacerownik wzdłuż brzegu, nie pozostawia najmniejszych złudzeń, życie tutaj już się zwija i będzie z niecierpliwością wyczekiwać kolejnego lata. Sklepy i knajpy pozamykane, w jednym właściciele właśnie wynosili ostatnie produkty. 

IST
       Czynna pozostała jedna konoba, oczywiście położona najbliżej portu i jeden, największy sklep. Kiedy poprosiliśmy o trzy bochenki chleba wprawiliśmy sprzedawcę w spore zakłopotanie, bo chleby były wyliczone. Dał nam jeden normalny chleb, parę bułek i jeden jakiś specjalny. No dobra, nie będziemy się targować, chleb to chleb. Tym bardziej, że raczej głód nie jest naszym problemem. 

IST
       Choć pobliska restauracja kusiła smakowitymi zapachami mięsiwa pieczonego na grillu, musieliśmy sobie odpuścić kolację a’la Ist, bo Tomek z tego co zostało z obiadu, plus parę kiełbasek zapiekanych pod serem, plus parę drobiazgów, zrobił taką wyżerkę, że później ledwo się ruszaliśmy. W końcu poszliśmy odwiedzić miejscowy lokal, ale tylko po to aby napić się dobrej kawy i piwa.  

IST

sobota, 12 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE CZ. 2: BETINA - BOŻAWA

BOŻAWA
      Poranek w Betinie dał nam wyraźnie odczuć, że główny sezon mamy za sobą. Bez specjalnego planowania wczesna pobudka, z zimna szczękające zęby i jeden z naszych nowicjuszy, Piotr, tłukący się niemiłosiernie od piątej rano w kambuzie. Chcąc, nie chcąc, wynurzamy się z koi, choć wielkiego entuzjazmu na twarzach raczej nie widać. Okazuje się, że w jakimś stopniu wszyscy jesteśmy meteoropatami. Jakże inaczej wyglądałby świat o poranku w Betinie, gdyby było nieco więcej słońca, a rtęć w termometrze wspięła by się kilka kreseczek wyżej. Ileż więcej zapału odnaleźlibyśmy w sobie, jak inne, ciekawsze barwy miałoby otoczenie, o ileż milsi ludzie byliby wokół nas.  Zawsze można sobie pomarzyć, ale jest jak jest.
       Wczesne śniadanie i startujemy o 0830. Tym razem już nie pozwalam sobie na pełny luz. Łypię czujnie dookoła, bo początek drugiego dnia żeglugi prowadzi przez te same miejsca co i poprzedniego dnia. Później wypłyniemy na nieco szersze wody, ale i tak będę się starał aby nauka nie poszła w las tylko w nas. O dziwo wieje wiatr, od 2 do 4 B, robi się bardzo przyjemnie. Jacht ożywa, przypominamy sobie co to jest żeglowanie. Temperatura powietrza w ciągu dnia podskakuje jak młody zając, do 25-26 stopni Celsjusza. Ten dzień jest nieco inny, niż to zwykle u mnie bywa. Nie było początkowo zaplanowanego portu docelowego, a jedynie kierunek - Molat. Mogłem sobie pozwolić na taki eksperyment, bo wiedziałem, że po drodze mam kilka opcji postojowych. A więc pełny luz. Zobaczymy co łaskawy los przyniesie.

I po obiedzie.
       Najpierw łaskawy los, w osobie naszego cooka Tomka, zaserwował na obiad wyśmienitą kaczkę z buraczkami i ziemniakami. Do tego „najlepsze” chorwackie, czerwone wino Vranac. Coś takiego dostarczyło załodze zdecydowanie więcej emocji niż żeglowanie mocno niedożaglowaną Bavarką 36 Cruiser. Chłopaki tak się uwinęli z obiadem, że zdążyłem na zdjęciach uwiecznić tylko nędzne resztki na talerzach. Ależ błyskawiczna akcja! Muszę mieć stale w pogotowiu aparat gdy zbliża się pora karmienia, bo nigdy nie będzie mi dane uwiecznić frykasów przygotowanych przez Tomka.
       No cóż, nasza Estela  ani myślała przyśpieszać. Co prawda to my byliśmy na urlopie a nie ona, tym niemniej, najwyraźniej postanowiła dostosować się do wakacyjnej atmosfery i dostojnie, z niejaką nawet gracją przesuwała się wzdłuż wyspy Dugi Otok. A ja, twardy jak Roman Bratny, nie dałem wyprowadzić się z dobrego nastroju. A że pora robiła się już taka nieco popołudniowa, trzeba było postawić palec na jakimś punkcie na mapie i mianować go naszym tegodziennym celem. Zupełnie nie wiem co za siła przyciągnęła mój palec wskazujący na Božavę.


       Božava to niewielkie, urocze miasteczko położone w północnej części Dugiego Otoka. Podejście nie nastręcza żadnych problemów. W zasadzie cumuje się po wewnętrznej stronie kei. Co też nam się udało i zajęliśmy przedostatnie już wolne miejsce. Później miejscowi upychają jeszcze jachty przy kei promowej od strony morza, ale tam postój już nie jest taki spokojny. Jeśli chodzi o infrastrukturę żeglarską to nie ma co się spodziewać zbyt wiele. Jest prąd i woda. Ale też i cena za postój w wysokości 300 kun nie jest jak na warunki chorwackie zbyt wygórowana. Poza tym miła atmosfera i przytulna knajpka nad samym brzegiem, serwująca bardzo przyzwoite jedzenie. Tajemne moce oczywiście sprawiły, że właśnie tam wylądowaliśmy na kolacji. Namiastki życia jakie zastaliśmy w tej konobie dziwnie kontrastowały z wszechobecną atmosferą opuszczonego miasteczka na  dzikim zachodzie. Raptem kilka jachtów, poza tym zero ruchu. W tych warunkach, hotel Maxim, który swoim wyglądem zawsze wprowadza wielką dysharmonię w krajobrazie, tym bardziej wyglądał upiornie. Kto pozwolił na wybudowanie w takiej sielskiej zatoczce takiego szkaradztwa?

kolacja w Bożawie
     Po kolacji część z nas skusiła się jeszcze na lody,  i powrót na jacht. Przy prawej burcie mieliśmy sąsiedztwo Bavarii o kilka rozmiarów większej o imieniu Rawa. Szybko się zakumplowaliśmy z sąsiadami, Niemcami z Koloni, raczej w wieku starszej części naszej załogi, plus jeszcze coś. Jacht wielki, ale panów nawet mniej niż nas. Pewnie każdy miał własną kabinę. Okazało się, że to koledzy z grupy przedszkolnej, którzy postanowili sobie zrobić wspólny rejs aby powspominać dzieciństwo. Moja znajomość niemieckiego jest raczej umiarkowana, moich kolegów jeszcze bardziej umiarkowana, ale kolejny raz okazało się, że bariery językowe w pewnym zakresie daje się przełamywać jeśli znajdzie się dobry punkt zaczepienia do rozmowy i nieco talentu w płynie. Talentu w płynie na żadnym z dwóch jachtów nie brakowało a temat? Oczywiście, goście byli z Kolonii, jak to prawdziwi faceci byli kibicami piłki nożnej, więc natychmiast zeszło na legendę tamtejszego klubu, wielokrotnego reprezentanta Niemiec, Lukasa Podolskiego, który nigdy nie ukrywał gdzie są jego korzenie. Panowie bardzo mocno go cenią i nieco tego splendoru spłynęło i na nas jako rodaków Łukasza. Bardzo to miłe. Debata trwała długo, często była przerywana gromkimi wybuchami śmiechu. Nawet jeden z sąsiadów przeszedł na nasz jacht. Nieco trudniej było go odprowadzić z powrotem. Trapy nagle bardzo się zwęziły i wydłużyły. I nawet jakby były wyżej zawieszone. Prawdziwa morska magia. Jednak przekazując naszego gościa z rąk do rąk zakończyliśmy całą tę skomplikowaną operację pełnym powodzeniem. I w ten oto sposób, zupełnie z niczego zrobił się bardzo sympatyczny wieczór. Już dawno się tak nie obśmiałem.  


piątek, 11 listopada 2016

CHORWACJA PO SEZONIE CZ. 1: BIOGRAD - BETINA

Marina Kornati

       Do Biogradu na Moru dotarliśmy przed trzecią w nocy. Przejazd przez całkiem spore miasteczko o tej porze nie nastręczał większych problemów. Ulice zupełnie opustoszałe, żadnych samochodów, żadnych ludzi. Cudowna cisza otuliła wszystko. Do kolejnych tabliczek informujących jak dojechać do mariny Kornati dojeżdżam z niewielką prędkością, spokojnie, bezstresowo odczytując kolejne informacje. Nie jestem miłośnikiem nocnej jazdy, ale poruszanie się po nieznajomym miejscu, gdy nie ma innych uczestników ruchu daje duże poczucie komfortu. Swoim ślimaczym tempem nikomu nie przeszkadzam. Ostry zakręt w lewo na dużym skrzyżowaniu z sygnalizacją świetlną. I jeszcze kawałek lekko wijącą się uliczką i zatrzymujemy się przed szlabanem Marina Kornati. Pobieram z automatu bilet i wjeżdżamy na uśpiony parking. Rzuca się w oczy spora ilość samochodów z polskimi rejestracjami. To już norma. Bez względu na to czy jest środek sezonu, czy jego końcówka, mamy liczną reprezentację w chorwackich marinach.
       Jest środek nocy, ale adrenalina działa. Nie zasypiam od razu po przyjeździe, mimo zmęczenia blisko 15-godzinną podróżą. Przecież muszę zobaczyć tę marinę, w której nigdy jeszcze nie byłem. No a przede wszystkim chcę zobaczyć jacht, na którym mamy spędzić najbliższy tydzień. Co prawda to tylko standardowa Bavaria 36 Cruiser, nic specjalnego, a jednak chcę jak najszybciej nacieszyć oczy jej widokiem. Więc od razu wyskakujemy z samochodu i upss. Zimno! No tak, to przecież już koniec września. Co prawda samochodowy termometr ostrzegał, że jest 14 stopni, ale co innego jest widzieć cyferki na wyświetlaczu, a co innego poczuć na sobie co te cyferki faktycznie oznaczają. Lekki dreszcz przechodzi po ciele. Coś tam ciepłego wciągam na siebie i ruszamy. Od czasu do czasu przemykają jakieś pojedyncze cienie to tu to tam, ale niepodzielnie panuje niesamowita cisza. Zupełnie nie jak w marinie. Spośród dziesiątek znajdujących się tu jachtów, może na 4, może na 5 widać jakieś nieśmiałe objawy życia. Przemierzamy jedną keję, przemierzamy drugą, ale nigdzie nie znajdujemy jachtu o nazwie Estela.  Idziemy jeszcze kawałek dalej, ale nigdzie nie widać czegoś takiego. Czyżby jeszcze nie wrócił? Wycofujemy się do samochodu. Powoli ogarnia mnie senność. Pora trochę się zdrzemnąć. Rano dokończę poszukiwania.



       Spanie w samochodzie, w pewnym wieku przestaje być zabawne. Ani się wygodnie obrócić na drugi bok, ani przytulić do podusi. Taaak, teraz moje oczekiwania względem miejsca odpoczynku są nieco inne. Nic więc dziwnego, że nie miałem najmniejszych problemów z pobudką skoro świt. Rześki świt przegonił resztki snu snujące się jeszcze we mnie tu i ówdzie. Zaciągnąłem zamek błyskawiczny w kurtce pod samą szyję i poszedłem kontynuować poszukiwania jachtu Estela. Obejrzałem wszystkie jachty w Marina Kornati, aż dotarłem do ogrodzenia, za którym była już Marina Šangulin, a tu nic. Dalej co prawda widać cały las masztów, ale to dopiero za obrodzeniem. Mało tego, nie znalazłem również firmy  LM Yachting, z której mieliśmy odebrać nasz jacht. Najprostsze rozwiązania są zazwyczaj najlepsze. Zamiast chodzić bez sensu tam i z powrotem, wystarczyło pójść do recepcji przy bramie i się zapytać. My zaparkowaliśmy przy częściach mariny zwanych Zachodnią i Południową. Natomiast firma LM Yachting i nasz jacht czekały na nas w dosyć mocno oddalonej części Centralnej, położonej wzdłuż Šetaliste Kneza Branimira. No cóż Marina Kornati, to dosyć duża marina, jedna z trzech największych na wybrzeżu Adriatyku. Jest w niej około 800 miejsc cumowniczych. Nie przypadkiem, także właśnie tutaj odbywają się jesienią doroczne targi żeglarskie Biograd Boat Show, największe w regionie. Ubiegłoroczne zgromadziły ok 300 wystawców. W tym roku, krótko po zakończeniu naszego rejsu odbyła się już 18 edycja Biograd Boat Show.
       Gdy tylko zaparkowaliśmy na właściwym parkingu, niemal przed nosem mieliśmy naszą Estelę. Niestety serwis sprzątający dopiero szykował się do pracy. Żadnych szans na wcześniejsze przyjęcie jednostki. Nic nie szkodzi. Słońce stało już wysoko, zrobiło się cieplutko. Szybko zrzucałem kolejne warstwy cebulki, by w końcu zostać tylko w koszulce. Krótka rozmowa z naszymi kolegami będącymi jeszcze w drodze i wiadomo, że tak czy owak, mamy jeszcze kilka godzin oczekiwania. Udajemy się zatem do marinianej kafejki na śniadanie. Siadamy i od razu przenosimy się w inny świat, świat cudownie spowolniony, świat żeglarzy spokojnie czekających na to co dalej. Nikt nikogo nie pośpiesza, pełny luz. Oczywiście obsługa w kafejce również się do tego rytmu dostosowała, rzekłbym nawet, że uczyniła to w sposób perfekcyjny. Grzejemy się w słońcu i czekamy. Najpierw pojawia się espresso, po którym następuje kolejna dłuższa chwila oczekiwania na kelnera, który przyjmuje nasze zamówienie. Jednogłośnie decydujemy się na omlety, które okazują się całkiem niczego sobie. Jedynym ich mankamentem jest wielkość. Wpadam na genialny pomysł i zamawiam kolejnego. No przecież nigdzie nam się nie śpieszy!!! Kończymy śniadanie po około dwóch godzinach.
       Na jachcie wielkiego ruchu nie widać. Trzeba przyznać, że panie sprzątające bardzo szanują swoją pracę. No, poza tym nie mogą się zbyt szybko uwinąć, bo przecież płacimy 150 euro za ich pracę i musimy widzieć, że jest to słuszna cena. Skoro tak, to mamy trochę czasu aby przejść się po Biogradzie. Idziemy brzegiem zatoki, raczej nie zagłębiamy się w gąszcz miejskiej zabudowy. Ale bulwar jest rozczarowujący. Jest nieco delikatnych akcentów typowej chorwackiej nadmorskiej promenady, ale zdecydowanie dominuje odpustowa tandeta. Nie ma atmosfery, jest bałagan, jest ruchliwa ulica. Właściwie nie wiem dlaczego nie weszliśmy głębiej, dlaczego nie daliśmy szansy Biogradowi. I pozostaje te nie najlepsze wrażenie. Wracamy, to pewnie zadziałało przyciąganie Esteli. Już byśmy chcieli się tam pakować. Tuż przy marinie jest spory Konzum. Uzupełniamy zakupy na jacht i wracamy. Zaczynam robić podchody w biurze LM Yachting. Każde parę minut przyśpieszenia to już coś. W kolejce przede mną dwóch naszych rodaków. Umilamy sobie oczekiwanie pogawędką.
       Dojeżdża reszta naszej ekipy, co niewątpliwie wprowadza spore ożywienie w senną atmosferą.  Koledzy jeszcze raz wyruszają do Konzuma, a ja stopniowo przybliżam się do odbioru jachtu. Odbiory przez czarterujących są z reguły formalnością, zupełnie inaczej aniżeli porejsowe odbiory czarterodawcy. Już tyle razy obiecywałem sobie, że będę chociaż trochę marudny przy odbiorze, ale jakoś mi to nie wychodzi. Jacht prezentuje się całkiem dobrze, więc kiedy w końcu pojawia się człowiek aby dokończyć formalności, sprawdzamy żagle, silnik, ster strumieniowy, światła i parę innych ważnych rzeczy i wreszcie przejmujemy władzę nad s/y Estela, na cały tydzień.

Tomek obdarowany okolicznościową plakietką
       W trakcie otwierającej narady rozdaję okolicznościowe koszulki z nadrukiem własnego projektu. Na obrazku jest klasyczny folkboat, którego sfotografowałem w czasie niedawnych regat YKP Szczecin. Ale wydarzeniem narady jest plakietka ufundowana przez Romka dla Tomka, naszego super coocka z napisem: „Podziękowanie dla Tomasza Karasia za pieszczenie naszego podniebienia w czasie rejsów po Chorwacji.” Romciu przygotował to w takiej tajemnicy, że nie tylko obdarowany nic wcześniej o tym nie wiedział, ale też żaden z pozostałych członków załogi, no może poza Filipem.

Pierwszy raz w życiu za sterem
       W końcu zapakowaliśmy się. Zadania zostały wstępnie rozdzielone, kto muringi, kto liny rufowe a kto obijacze. Godzina 1600, startujemy. Cel: Betina. Na wiatr raczej nie ma co liczyć, przynajmniej w tej okolicy. Na chwilę robi się małe poruszenie, bo przestał działać kingston. Awaria na szczęście niezbyt poważna, zostaje usunięta. I dalej totalne lenistwo. W pogodnych nastrojach, wyluzowani.  Aż tak, że na moment zapomniałem, że jestem skiperem. Oj, oj!!! To nic, że chłopaki już trochę pływali, ale to ja mam mieć jedne oko zawsze czuwające. Już prawie byliśmy w Betinie, tuż, tuż, kiedy zorientowałem się, że sternik nie płynie farwaterem. Psia kość! Przejąłem ster, ale było już za późno. Poczułem lekkie uderzenie i … stoimy. Ależ początek. Na szczęście płynęliśmy wolno i nie trafiliśmy na żadną skałę. Sam wstecz nie daje rady. Natomiast bardzo pomocny okazuje się ster strumieniowy. Powolutku, oj, jak bardzo powolutku, wykręcamy się z pułapki. Ostrożnie odnajdujemy drogę do farwateru i dopływamy do mariny. Godzina 1900, już zaczęło robić się szaro, a temperatura radykalnie spadła. No cóż muszę sporo popiołu posypać na swój łysawy łeb, że dopuściłem w krótkim czasie do dwóch błędów sterników.

Bosman Romciu z pomocnikami w akcji
       Betina, to niewielka miejscowość na wyspie Murter ze sporą stocznią. Sama marina jest natomiast niczego sobie. Oferuje ok 180 miejsc postojowych. Do tego całkiem ciekawy budynek z rozbudowanym zapleczem. Trochę nastrój psuje sąsiedztwo stoczni, ale nie jest źle. Nieco zaskakujące jest to, że mimo, że to już koniec sezonu, to wolnych miejsc jest niewiele. Ciekawe co tutaj się dzieje w sezonie. Zapada chłodna noc. Załoga zmęczona podróżą ,emocjami pierwszego dnia i małym powitalnym conieco szybko zaległa w swoich kojach.

Marina Betina

czwartek, 22 września 2016

ZADAR - ŽUT - ŠIBENIK

       


       Kiedy kładliśmy się spać w Zatoce Pantera byłem pod ogromnym wrażeniem wieczoru, który mieliśmy za sobą, ze wspaniałym wielobarwnym spektaklem na niebie. Do tego pięknie gwiaździste niebo gdy nastała noc. Świat iście bajkowy.  Ale poranek okazał się niemniej urokliwy. Oczywiście to coś zupełnie innego, ale wrażenia niesamowite. Absolutna, niesamowita cisza, zupełnie bezwietrznie, woda idealnie gładka i od samego początku jaskrawojasne Słońce. Niemal zupełnie bez okresu przejściowego. Potężna żarówa zapowiadająca kolejny piękny dzień. Śniadanie, jak zwykle pyszne, w takich okolicznościach to prawdziwe misterium. Ale po śniadaniu nie ruszamy w dalszą drogę. Na pożegnanie jeszcze raz się kąpiemy. No nie można inaczej. Zatoka jest tak urocza, że trudno się z nią rozstać. Słodkie lenistwo. Ruszamy dopiero o 1100.


       Niestety po opuszczeniu boi trzeba szybko pożegnać się z błogostanem. Patrząc na wskazania sondy natychmiast włącza się stan najwyższej czujności. Płytko, bardzo płytko. Ale przed nami płynie innych jacht, nieco większy. On przechodzi, to może i my przejdziemy, choć cyferki wywołują spory niepokój. Jak jest ustawiony pomiar naszej sądy? Do diabła, niech wreszcie będzie głębiej. Wypływamy na Zatokę Soliščica. Tu już jest spokojnie. Opływamy w bezpiecznej odległości Golac, później między Malim i Velim Tunem, mijamy Sestrunij i … pojawia się wiatr. Bardzo umiarkowany, ale jednak, znowu żeglujemy. Przed nami prosta droga do Zadaru. Już widać zarys starego miasta. Ach wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia. Tam zdawałem egzamin w 2008 na voditelja brodice, po kursie ze znakomitym Geografem. Co potem działo się w Sukoszanie, to długo by opowiadać. Były też kolejne, bardzo miłe wizyty.


       Miło wspominam pobyty w Zadarze, choć marina w tym mieście wcale nie jest specjalnie atrakcyjny. Tuż przy ruchliwej ulicy, sam teren mariny też do pięknych nie należy. W końcu jesteśmy w sporym portowym i przemysłowym mieście, piątym co do wielkości w Chorwacji. Oczywiście niczego tu nie brakuje, ale nie jest to miejsce, w którym można się zakochać, zupełnie bez żeglarskiego klimatu. Ale w Zadarze jest starówka! Tam można włóczyć się godzinami. Zaraz po przejściu Gradskiego Mostu wtapiamy się w gęsty tłum turystów z całego świata. Co prawda nie przepadam za spędzaniem czasu w tłumie, ale trudno mieć ludziom za złe, że odwiedzają takie miejsca. Kawałek idziemy ulicą Jurija Barakociča, którą dochodzimy do Narodnego trgu. Plac sam w sobie jest bardzo urokliwy z tymi wypolerowanymi płytami chodnikowymi, z licznymi ogródkami restauracyjnymi, z płaskorzeźbami na jednym z budynków. Jest też Kavana sv. Lovre, niezwykła kawiarnia przez którą się przechodzi do wczesnoromańskiego kościoła. Przysiadamy na kawę i lody. Lody tutaj nie są najlepsze, znam co najmniej kilka miejsc w Zadarze, gdzie można zjeść zdecydowanie lepsze, ale magia miejsca robi swoje. Później spacerujemy główną arterią wnętrza starówki, ul. Siroką, kolorową, gwarną, zdecydowanie nastawioną na obsługę turystów. Mijamy bardzo ciekawy kościół św. Donata z IX wieku, kluczymy kolejnymi uliczkami, by w końcu wyjść na nadbrzeżny bulwar Istarska Obala.


       Nad brzegiem znajdują się kolejne dwie ciekawostki, świadczące o dużej inwencji ludzi odpowiadających za promocję i wygląd Zadaru. Najpierw wchodzimy na ułożony z paneli słonecznych na bulwarze model układu słonecznego. Bardzo efektowne, szczególnie po zmierzchu. Kawałek dalej niesamowite organy wodne. Brzeg bulwaru jest tak zbudowany, że napływające fale wydmuchują ze szczelin między płytami powietrze, dzięki czemu generowane są dźwięki. Dzięki temu, że szczeliny mają różne wielkości, a i fala fali nie jest równa, mamy wrażenie jakby ktoś faktycznie grał na tym instrumencie. Niestety zbliża się zachód Słońca i wszyscy turyści z Zadaru i okolic przybyli właśnie na organy by przy ich dźwiękach obserwować to zjawisko. Przyznaję, niezapomniane.
       Jeszcze kawałek spacerujemy bulwarem i skręcamy w ulicę Šimuna Kožičica Benje. Absolutni zakręcone miejsce. Wzdłuż uliczki dziesiątki straganów z wszelaką tandetą, ale nie tylko. Po lewej stronie uporządkowane wykopaliska z czasów rzymskich. A całość zamyka wspomniany wcześniej kościół św. Donata. Całkowite szaleństwo! Podziwiamy zabytkowe budowle, po chwili testujemy i kupujemy domowej roboty nalewki. Wracamy na ul. Siroką, wstępujemy na jeszcze jedne lody i powoli się wycofujemy do mariny.
       Większe miasta mają to do siebie, że ceny w sklepach są zdecydowanie niższe niż na wyspach. Uzupełniamy więc potrzebny prowiant (arbuza w Skradinie kupowaliśmy za 4 kuny w Zadarze za 1,75 za kg) i płyniemy dalej. Kolejna zmiana planu. Pobyt w Zatoce Pantera większości tak przypadł do gustu, że zgłoszono zapotrzebowanie na „dzicz”, był też głos, żeby jednak nie przy boi. Krótki przegląd map i jest: marina Žut. Jeszcze tam nie byłem, ale z opisu w Przewodniku Żeglarskim po Adriatyku Beständiga, to jest właśnie takie miejsce jakiego poszukujemy.


       Tradycyjnie już rano nie ma wiatru. Płyniemy wzdłuż wyspy Ugljan na silniku. Stawiamy jednak grota jako osłonę przeciwsłoneczną.  Zaczyna się Pašman i coś zaczyna dmuchać. To już dobre 3-4 B z rufy. Ponieważ to fordewind to załoga niczego nie czuje. Wreszcie fajne żeglowanie. Kiedy proszę załogę o porządne zaształowanie wszystkiego na jachcie robią to, ale są nieco zdziwieni, o co chodzi. Sprawa się wyjaśnia gdy docieramy do końca Pašman i skręcamy na W. Początkowo płyniemy pełnym bajdewindem, później nawet wiatr jeszcze bardziej wyostrza i jacht pięknie się układa na boczku. To jest to, teraz dopiero jest zabawa. Wszyscy po kolei próbują swoich sił przy kole sterowym.
       Zabawę czas kończyć. Dopływamy do wyspy Žut. Uruchamiamy silnik. Żagle w dół. Nawiguję bez wyznaczonego na GPS-się celu, tak na nosa, no i wpływamy nie do tej zatoki co trzeba, do Uvala Hiljaca. Od razu widać, że coś tu się nie zgadza. Sprawdzam na mapie i wszystko szybko się wyjaśnia. Musimy opłynąć Rat Strunac i wpływamy do Luki Žut. Szybko się wyłania nasz cel, marina ACI Žut. Wow! O to nam chodziło. Ale fajna marina i jak fajnie położona. Dokładnie to czego szukaliśmy. Żeglarska romantyka w starym wydaniu. Totalne odludzie, niewielka, położona w zacisznej zatoce, marina, otoczona wysokimi wzgórzami. Prąd tylko w określonych godzinach, ograniczona ilość wody i ładnie zagospodarowany teren.


       Otaczające wzgórza to dla nas wyzwanie. Niby to tylko 160 m n.p.m., ale zawsze to jakaś góra. Naturalnie wszyscy podejmują wyzwanie i ruszamy. Początkowo nawet jest jakaś ścieżka, później ta ścieżka jest tylko domniemana. A na górze, widać, że chyba wszyscy żeglarze cumujący w Zatoce Žut wchodzą na to wzniesienie i większość z nich uważa za swój obowiązek położyć kamień na kamieniu. Cała masa kamiennych bałwanków. Sterczą jak jakieś kikuty, obce ciała. Ale jak widać budowanie kamiennych bałwanków stało się modne, jak świat długi i szeroki. Przez moment jestem sam. Wybieram sobie miejsce do ustawienia statywu. Przede mną piękna panorama Parku Narodowego Kornaty. Zakładam aparat i czekam na „ten” moment. Po chwili przychodzi na górę jakaś polska załoga. Sympatyczni, roześmiani ludzie. Wymieniamy się uwagami. Znajduje się nawet Baczewski ku zacieśnieniu znajomości. Po nich na górę dociera załoga niemieckojęzyczna. Też chcą robić zdjęcia. Miejsca wokół jest pod dostatkiem, ale oni ustawiają się dokładnie przed moim obiektywem. Nie zauważyli ani sporego statywu, ani mojego Nikona D 750, który do małych nie należy, ani nawet mnie, i nie zamierzają zmienić miejsca. Szkoda, bo sporo się naustawiałem, aby mieć ładne ujęcie. No cóż, jak widać z kulturą na bakier miewają również ci stawiani za wzór Germanie. A zachód Słońca? To po prostu trzeba koniecznie zobaczyć. Najładniejsze miejsce spośród odwiedzonych w czasie tego rejsu. Tak, Žut to piękne odkrycie. A koszt postoju w marinie to jak na warunki chorwackie, tylko 463 kuny.


       Jak to się pięknie wszystko ułożyło. Znakomite miejsce ostatniego postoju przed powrotem do Šibeniku, mamy wiatr i wreszcie pływamy na żaglach. Tylko dla czego to już ostatni dzień rejsu? Tak szybko płynęliśmy, że tuż przed wejściem do Kanału św Ante zrzucamy żagle i płyniemy na minimalnych obrotach, aby móc zjeść obiad jeszcze na wodzie. Jeszcze parę chwil przyjemności. A później już tylko stacja paliwowa. Tu bardzo miła niespodzianka. Mimo, że wiele pływaliśmy na silniku, to zużyliśmy niespełna 50 litrów paliwa. No i Mandalina. Tak stoimy! Koniec. Niebawem pojawia się nurek dla zlustrowania dna jachtu. Przychodzi chłopak z Ankora-Charter sprawdzić czy wszystko jest na jachcie O.K. I niebawem wszystko mamy załatwione, łącznie z papierami. Tak sprawnie jeszcze nigdy nie oddawałem jachtu po rejsie. Brawo Ankora-Charter.


       Skoro jesteśmy wolni, to kierujemy się do taksówki wodnej i płyniemy do starówki w Šibeniku. Fajny wynalazek te pływadełka, w Chorwacji sprawdzają się znakomicie. Stare miasto położone jest na dosyć wysokim i stromym wzgórzu. Spacer rozpoczynamy do okolic Katedry św. Jakuba. To najważniejszy kościół Šibenika. Znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Budowana przez kilku architektów w XV i XVI w. wg projektu Juraja Dalmatinaca, łączy w sobie elementy stylów gotyckiego i renesansowego. Jest nadzwyczajna dzięki architekturze (w całości jest zbudowana z kamienia, bez używania jakichkolwiek innych materiałów) i 71 realistycznym płaskorzeźbom na apsydach. A plac przed katedrą tętni życiem. Na scenie próba jakiegoś przedstawienia muzyczno-tanecznego, między turystami kręcą się dwaj mimowie w strojach rodem ze średniowiecza odgrywając świetne scenki rodzajowe, a przed głównym wejściem do katedry spory tłumek roześmianych, elegancko ubranych ludzi. W katedrze właśnie odbywa się ślub. Gdy młodzi wychodzą następuje eksplozja radości. W powietrze i na młodych leci cała masa różnych rzeczy. Rozpoczyna się głośne śpiewanie.  Ależ oni są naładowani energią. Opuszczamy ten wulkan emocji i zapuszczamy się w plątaninę bardzo, bardzo wąskich i jeszcze węższych uliczek. Tu dla odmiany panuje błoga cisza. W te rejony zapuszcza się niewielu turystów, chyba że pomylili drogę. Mijamy jakieś resztki ruin po niewielkim domostwie z tabliczką, na której można przeczytać dumny napis: „nie na sprzedaż”. Ileż w tym różnej symboliki. A my wspinamy się na górę, do twierdzy. Próbujemy iść drogą, którą znamy sprzed lat, czyli przez stary, niesamowity cmentarz. Niestety na bramie solidny łańcuch spięty wielką kłódką. No to idziemy dalej drogą. Wejścia do twierdzy strzeże budka z kasą. Nie ma już wejścia bez biletów. Nawet jeśli tylko chcesz sobie popatrzyć z góry na Kanał św. Ante i rozciągające się za nim morze okraszone licznymi wyspami, to i tak musisz zapłacić 50 kun. Rezygnujemy, bez przesady. Za te pieniądze zjemy pyszne lody i wypijemy równie dobrą kawę. Skoro tak, to schodzimy na dół prosto do kawiarni oferującej bardzo duży wybór lodów i kolejny raz ulegamy pokusie.


       Wracamy na nadbrzeżny bulwar. Zapadła noc. Jest jakaś taksówka wodna jadąca do mariny. Wsiadamy i natychmiast łódź rusza. Dookoła pełno różnych światełek, a nasz przewoźnik gna co koń wyskoczy.  Dopływa do mariny, ale nie wpływa do jednego z basenów by przycumować do brzegu jak to zwykle czynią tutaj podobne jednostki, tylko wysadza nas na końcu jednej z kei i natychmiast odpływa. Zdaje się, że to chyba był taki nie do końca formalny przelot. Wracamy na łódkę. Jeszcze coś popijamy, jeszcze sobie nieśpiesznie rozmawiamy, ale mgła końca rejsu gęsto otuliła naszego Escape. Ta atmosfera okleiła wszystko. Tak, to już definitywnie koniec. Rano wrzucimy rzeczy do samochodu i w drogę. Kolejny fajny tydzień dobiegł końca. Dziękuję załodze za wspólnie spędzony czas.



Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...