piątek, 28 czerwca 2013

SAN GIMIGNANO I VOLTERRA



       Czasami warto sprawić sobie niespodziankę, zaskoczyć samego siebie. Ot tak dla urozmaicenia. Pomyślałem tak, planując kolejny dzień pobytu w Toskanii. O.K. wybieram zatem San Gimignano, o którym sporo się nasłuchałem i naczytałem przed wyjazdem i leżącą niedaleko Volterrę, o której nic nie wiem. Ryzyko? Chyba nie, z każdą kolejną godziną coraz bardziej wciągają mnie toskańskie klimaty i staję się powoli kolejnym członkiem sekty zakochanych w Toskanii. To chyba niemożliwe, aby jakieś miasto w tym regionie było nie fajne.
       San Gimignano to najdalej położona miejscowość od naszej Roccastrada. Raczej szkoda czasu na zbyt długie podróże. Ale, podobno, San Gimignano zobaczyć trzeba koniecznie. Nazwa pochodzi od imienia biskupa żyjącego w IV wieku w Modenie, Geminianusa. Dla czego? Nikt tego nie wie. No to jedziemy. Pogoda, jak to w Toskanii, taka sobie. Trochę chmurek, lekkie opady, chłodno, normalka. Na miejscu bez trudu trafiamy na jeden z kilku specjalnie przygotowanych dla turystów, parkingów. Mimo, że jest naprawdę spory, jest prawie pełny. A za nami samochód za samochodem. To jest koniec maja, a co będzie w pełni sezonu turystycznego?
       Parking jest tuż przy murach miejskich. Jak zwykle tutaj, trzeba iść pod górkę. Gdy tylko przechodzimy przez przejście w murze, wkraczamy w magiczny świat toskańskich miasteczek. Ale w San Gimignano jest jakoś inaczej. Niby wszystko się zgadza, typowy układ średniowiecznych, małych miast. W tym przypadku zachowany wyjątkowo dobrze, dzięki czemu historyczne centrum znalazło się na liście UNESCO. Jest jednak tutaj jakiś cień smutku. To nie wielobarwna, tętniąca życiem Siena. Tu też jest sporo ludzi, a turystów bardzo dużo, mimo to, wszystko jest bardziej szare, okiennice pozamykane. Może to kwestia koloru kamienia, z którego zbudowane są tu domy.  Do tego jeszcze ta „toskańska” pogoda. Dookoła pełno lodziarni, ale nie mam najmniejszej ochoty na lody.


       Spacerując uliczkami San Gimignano rozglądam się z zaciekawieniem dookoła. Jestem pod wielkim wrażeniem. Bez wątpienia koniecznie to miejsce trzeba odwiedzić. Charakterystycznym elementem panoramy miasta są wieże. Czasami nawet nazywa się San Gimignano „Manhattanem średniowiecza” lub miastem wież. Z dawnych czasów zachowało się ich czternaście, co, biorąc pod uwagę niewielką powierzchnię miejskiej zabudowy, sprawia wrażenie wielkiego nimi nasycenia. A podobno w średniowieczu było ich siedemdziesiąt dwie. Gdzie oni je pomieścili? Wieże z jednej strony były odzwierciedleniem aspiracji ich właścicieli. To dopiero splendor, mieć taką wieżę sterczącą wysoko ponad wszystkimi domami. Z drugiej strony dawały one zwyczajnie, swoim właścicielom, schronienie podczas licznych zamieszek. W murach wież widoczne są dziury. Są różne wyjaśnienia ich pochodzenia. Najbardziej prawdopodobne wiąże ich istnienie z faktem, że San Gimignano było ważnym centrum tekstylnym i utrzymywało sekret szafranowożółtego barwnika, który jest uzyskiwany ze szczególnej odmiany szafranu. Aby otrzymać taki kolor, tkanina musi być trzymana  z dala od kurzu i światła słonecznego, i jako że dłuższe kawałki tkaniny zyskiwały wyższą cenę, mówi się, że bogaci producenci tkanin zostali zmuszeni do wybudowania wysokich wież, ponieważ brak przestrzeni w mieście powstrzymywał ich od budowania w poziomie. Dziury w ścianach były najprawdopodobniej wykorzystywane do podparcia klatki schodowej przytwierdzonej do zewnątrz, aby zaoszczędzić przestrzeń w środku.

       
       W San Gimignano urodził się w 1437 roku niejaki Filippo Buonaccorsi, znany w Polsce jako Kallimach. Przeniósł się z Włoch do Polski, gdzie był wykładowcą Akademii Krakowskiej a przede wszystkim nauczycielem dzieci Kazimierza Jagiellończyka.     
       Stosunkowo szybko obeszliśmy urokliwe zakątki San Gimignano i dotarliśmy do muzeum wina. Spokojnie, bez paniki!  W tym muzeum nie chodzi się w filcowych kapciach, eksponaty nie są oddzielone żadnymi barierkami ani taśmami, nie ma tam katedralnej ciszy. Z resztą całe muzeum to dwa niewielkie pomieszczenia. W jednym, lekko przyciemnionym jest parę ekranów na których można obejrzeć różne filmy dotyczące produkcji wina, w drugim natomiast można, oczywiście za odpowiednią opłatą skosztować toskańskich win. „Zwiedzających” podejmował pan, który o winach z tego regionu wiedział chyba wszystko. Chciałem zamówić specjalny zestaw degustacyjny i posłuchać opowieści, jednak ku mojemu wielkiemu żalowi, akurat zabrakło szkła do tych zestawów i musielibyśmy czekać, aż ktoś skończy degustację. Niestety nie było widać takich, którzy zbliżali by się do końca. Wręcz przeciwnie, wszyscy szczęśliwcy byli dopiero na początku drogi. A jak to w muzeum, nikt się specjalnie nie śpieszył. Pozostało mi jedynie zamówienie pojedynczej lampki wina na pocieszenie. Nie powiem, też było przyjemnie, choć dało się wyczuć wyraźny niedosyt.
     Po nie całkiem udanej wizycie w muzeum wina wróciliśmy na główną ulicę historycznego centrum. Okazało się, że jest tu mnóstwo innego rodzaju muzeów. Takich z torebkami damskimi. I co ciekawe, w tych muzeach można było nie tylko oglądać wystawione eksponaty, ale także można je było wziąć do ręki, a nawet kupić! Skoro nadarzyła się taka świetna okazja, to naprawdę, trudno było nie skorzystać. Okazało się, że są również podobne muzea z butami. Istne szaleństwo muzeów. A co eksponat to ciekawszy.


       Czekając aż moja pani wyjdzie z kolejnego muzeum z torebkami, a może z butami, zajrzałem do jednego muzeum, w którym prezentowane były eksponaty dla mężczyzn. Spodobał mi się jeden kapelusz. Pan, który tam był natychmiast pomógł mi znaleźć kolor najbardziej pasujący do mnie. Zaprezentował jakiego doskonałego wyboru dokonałem, mnąc wybrany przeze mnie kapelusz na wszystkie możliwe sposoby. W końcu to musiało się stać, zapytałem o cenę. Pan, podkreślając jeszcze pięciokrotnie, że to świetny wybór, bo to prawdziwe borsalino, wydusił z siebie, że kosztuje on 159 euro … Zapadłem w głęboką zadumę. Pod pretekstem narady z żoną, powolutku wycofałem się z tego muzeum.
        Na szczęście, przy tej samej ulicy znalazłem kilka muzeów pocieszenia. W jednym odnalazłem kilka zaginionych butelek wina, w innym przepyszny deser panforte. Było tego tam cztery rodzaje, klasyczny i trzy wariacje na temat. Wybrałem panforte z marcepanem a do tego podwójne espresso. Cóż za rozkosz! Już nie pamiętam kiedy to ostatni raz jadłem równie wyśmienity deser. W tym samym miejscu był również pecorino, ser podpuszczkowy, otrzymywany z owczego sera. Istnieją cztery odmiany w tym Pecorino Toscano, o którym wspomina już Pliniusz Starszy (23-79 ne) w dziele Historia Naturalna i Francesco Molinelli w swoich pamiętnikach o serach toskańskich z XVII wieku. Wyśmienity! Nie omieszkałem poprosić, aby po sporym kawałku jednego i drugiego eksponatu zapakowano mi na wynos. Razem kosztowało to niewiele mniej niż borsalino.
       Po wizycie w ostatnim muzeum, stwierdziłem, że San Gimignano robi się niebezpiecznie, i że może jednak zmienimy miejsce pobytu. A zatem do Volterry. Jak przyznałem wcześniej, o tym mieście prawie nic nie wiedziałem, tym niemniej jechałem tam z dużym spokojem, choć wcale nie miałem pewności, czy tam również nie będzie takich muzeów od jakich uciekaliśmy. Volterra to jedno z najstarszych miast Toskanii. Założona przez Etrusków, przeżywała swoje najlepsze lata między V a IV wiekiem p.n.e. W latach swej świetności liczyła 25 tyś mieszkańców, teraz niewiele ponad 11 tysięcy.


W drodze do Volterry
       Gdy zbliżaliśmy się do miasta, z daleka rzuciła się w oczy monumentalna twierdza. O, ho! Dobrze jest, mamy punkt zaczepienia. Szybko parkujemy i ruszamy zdobywać twierdzę. Potężne mury, okratowane okna. Przechodzimy przez jedną z bram w murach miejskich, skręcamy w króciutką uliczkę pnącą się do góry i pierwszą rzeczą jaka rzuca się w oczy jest zakaz fotografowania. Tego we Włoszech jeszcze nie widziałem. Zdezorientowany zaczynam czytać kolejne tabliczki. Okazuje się, że jest to, ni mniej ni więcej, więzienie! To się nazywa, siedzieć z fasonem.     
       Kolejnym obiektem, na jaki natrafiamy, jest muzeum tortur. Zmierzających do niego turystów, wita wystawiony przed wejście fotel, na którym nikt nie chciałby spędzić ani chwili. To muzeum nie wzbudziło jednak entuzjazmu mojej żonki, więc nie weszliśmy do środka.


       Z zaciekawieniem oglądam co chwilę wystawy kolejnych sklepów sprzedających wyroby z alabastru, prawdziwe majstersztyki, koronkowa robota. Okazuje się, że Volterra to centrum obróbki tego kamienia, wydobywanego w tej okolicy. Położone nieopodal mioceńskie złoża tej krystalicznej odmiany gipsu były wykorzystywane już przez Etrusków, którzy z alabastru wykonywali m.in. urny grobowe i sarkofagi. W Volterrze działa szkoła artystyczna ze specjalnością rzeźba w alabastrze oraz 25 warsztatów zajmujących się obróbką tego kamienia. Różnorodność wyrobów jest imponująca. Oczywiście, również nie możemy oprzeć się ich urokowi i kupujemy jakieś drobiazgi do domu.



       Im głębiej wchodzimy w miasto, tym bardziej okazuje się ono interesujące. A tu już niemal wieczór. Nogi wchdzą mi już w … plecy. A oczy prowadzą jeszcze tu i tam i jeszcze dalej. Pełno tu różnych zabytków. Przysiadamy w końcu na chwilę w knajpce la Mangiatoia, trzeba złapać oddech. Zajęliśmy miejsca w ogródku, a tu, tuż obok, pan sobie rzeźbie w sporym kamieniu, a jakże, alabastrowym, kobietę Coś tam sobie popijamy, przyglądamy się pracy rzeźbiarza i chłoniemy niezwykłą atmosferę tego miejsca. Przedwieczorna pora dodatkowo potęguje miłe wrażenia. Przyjazd do Volterry okazał się, jakże miłą, wygraną na loterii. Tym bardziej miłą, że przywiodła mnie tam moja intuicja.


środa, 26 czerwca 2013

REGATY O PUCHAR DNI MORZA - OSTATNIA KARINA



       Sezon regatowy w pełni. Tydzień w tydzień jakieś ściganie. I to nie jedne. Terminy regat coraz częściej się pokrywają. I dobrze to, i nie dobrze. Dobrze, bo przynajmniej niektórzy organizatorzy starają się by ich impreza była jakoś okraszona dodatkowymi atrakcjami. Niedobrze, bo wbrew pozorom, nie ma w naszym okręgu aż tak wielu miłośników regacenia się. Pływając tu i tam, większość ludzi, których spotykam, przynajmniej z widzenia, dobrze znam. A więc będziemy się dzielić. W rezultacie na Regatach o Puchar Dni Morza, bardzo ciekawych ze sportowego punktu widzenia, zjawiło się niewiele ponad dwadzieścia jachtów, bo równocześnie w Trzebieży odbywały się regaty Łarpia, z bardzo ciekawą oprawą. W Świnoujściu spotkałem wielu świetnych żeglarzy, z którymi rozmowa o żeglarstwie to prawdziwa rozkosz. Ale poza tym, nikt tam się regatami, ani uczestnikami regat nie interesował. Nie było nawet zwyczajowej kiełbasy z grilla.  W Trzebieży regaty połączono z festiwalem szantowym, były też różne inne atrakcje, a na koniec obdarowano uczestników mnóstwem upominków, bez względu na zajęte miejsce. Bardzo lubię się regacić, i to tak na poważnie, ale wcale nie jestem pewien, czy w przyszłym roku, jeżeli znowu dojdzie do podobnego zbiegu terminów, nie wybiorę Trzebieży.


       Same regaty, ze sportowego punktu widzenia były bardzo ciekawe, szczególnie biegi pierwszy i trzeci, rozegrane na tzw. trójkącie olimpijskim. Taka konfiguracja sprawiła, że trzeba było sprawdzić się na różnych kursach, że trzeba było mieć jakąś przemyślaną taktykę, a w rezultacie sytuacja na trasie ulegała różnym zmianom. Niestety, niewiele dobrego można powiedzieć o wyścigu drugim, tzw. Długim, rozgrywanym od startu usytuowanego na wysokości świnoujskiej plaży, niedaleko od toru wodnego, do boi ODAS. Przy panujących na Zatoce Pomorskiej warunkach pogodowych, był to wyścig na dwa halsy. Jeden do boi, drugi do mety. Jeżeli, weźmiemy pod uwagę, że na wszystkich jachtach są GPS-y, to naprawdę wielkiej filozofii w tym żeglowaniu nie było. Każdy postawił to co miał i gnał przed siebie. Odrobinę ożywienia wniósł jedynie … brak ODAS-a na półmetku. Okazało się, że organizatorzy nie sprawdzili, czy ta wielka, żółta boja znajduje się na swoim miejscu. Jakież było zaskoczenie większości regatowców, którzy przecież doskonale wiedzieli gdzie płyną, gdy na podanych współrzędnych zamiast oczekiwanego ODAS-a znajdowali dwie maleńkie, żółte boiki. Zastanawiam się, czy nie mona było wyznaczyć dwóch dodatkowych punktów, tak by z trasy zrobił się jakiś „Z”. Przecież na morzu bardzo dzielnie organizatorom pomagała policja i wojsko, za co obu instytucją należą się słowa podziękowania, więc prawdopodobnie nie byłoby większego problemu, aby tak zrobić. Z całą pewnością bardzo by to urozmaiciło wyścig.


       Pływanie po trójkącie ze śledziem jest bardzo interesujące, do końca nie można być pewnym końcowego sukcesu. Wyzwala to duch prawdziwej rywalizacji. W trzecim wyścigu, po kolejnych perturbacjach z naszym spinakerem płynęliśmy w naszej grupie na piątej pozycji. Ostatni odcinek do mety to było pływanie ostro na wiatr. Tutaj wszystko wyszło nam znakomicie i tylko Neferteti była przed nami. O beznadziejności naszego spinakera żeglarze będą pewnie opowiada sobie przy piwie przez następne pięćdziesiąt lat. Niestety, na razie nie możemy zrealizować inwestycji p.t. nowe żagle. Osobną sprawą to przelicznik KWR. Mimo, dwóch drugich miejsc na mecie, po uwzględnieniu przelicznika spadaliśmy do tyłu. Jak to możliwe, że najmniejsza łódka w stawce miała najgorszy przelicznik. Przecież pozostałe jachty, to jednostki blisko ośmiometrowe, a więc blisko dwa metry (33 % długości naszego jachtu) większe od Rudzika. Przy kursach na falę na morzu, sześciometrowa łódka ważąca tonę, nie ma najmniejszych szans z ośmiometrowcami ważącymi 2,5-3,5 tony. Mimo całej, wielkiej sympatii do Adama Lisieckiego, propagatora KWR, uważam, że ta formuła ma jakiś bardzo poważny feler, bo jest wybitnie niekorzystna dla najmniejszych i największych. Bo my narzekamy, ale co mają powiedzieć chłopaki z Bryzy 33 startującej w I klasie KWR? Przecież oni przegrywają każdy wyścig już przed startem. Jak zażartowała sobie koleżanka ze Smyczka, rywalizującego z Bryzą 33, ta ostatnia powinna mijać linię mety, kiedy jeszcze Smyczek nie wyłoni się zza horyzontu. Szkoda.   


       Jak już wyżej wspomniałem, Regaty o Puchar Dni Morza rozgrywane były w bardzo skromnej obsadzie. To, że równolegle rozgrywane były inne regaty nie do końca chyba wyjaśnia tę sprawę. Ilość jachtów w naszym regionie jest tak duża, że bez trudu możnaby nimi dobrze obsadzić obie imprezy. Nie chce się ludziom? Nie lubią, a może boją się regat na morzu? A może to Świnoujście odstręcza żeglarzy? Ta nie ma klimatu żeglarskiego, jest tylko czysto komercyjne podejście do tematu. Bo jak inaczej wytłumaczyć kompletny brak zainteresowania władz zarówno żeglarskich jak i miejskich, do jednych z najważniejszych regat rozgrywanych na Zatoce Pomorskiej. Niejako symboliczne pod tym względem było zakończenie regat. Przysiedliśmy sobie w jakimś ogródku piwnym, w kąciku, i sędzia, pan Paterkowski bardzo dobrze prowadzący zawody, ogłosił wyniki i rozdał nagrody. Osoby przechodzące obok nawet nie miały szans zauważyć, że oto odbywa się zakończenie jakichś regat.



       Jeśli chodzi o wyniki, to raczej zaskoczenia nie było. Wśród największych wygrał Smyczek, w najliczniej obsadzonej II klasie KWR wygrała prowadzona przez świetnego skipera, Lady Dana, choć chłopaki z Bluefina walczyli dzielnie do końca. No i w naszej, III klasie KWR zgodnie z przewidywaniami wygrała Nefertiti. Ciekawostką jest to, że po trzech wyścigach, trzy jachty w naszej grupie miały tyle samo punktów, tyle że o ostatecznym wyniku decydowało w tej sytuacji miejsce w ostatnim biegu, gdzie, mimo że przypłynęliśmy na metę jako drudzy, po uwzględnieniu przeliczników spadliśmy na 4 miejsce i takie też zajęliśmy w ostatecznej klasyfikacji wyprzedzeni przez Melthemi.


wtorek, 18 czerwca 2013

ELBA – MAŁA WIELKA WYSPA



       Jedną z największych atrakcji tej części Toskanii gdzie przebywaliśmy, była bliskość Elby. Przeważnie, gdy mówimy Elba, natychmiast przychodzi nam do głowy Napoleon.  Oczywiście nie cały Napoleon, lecz tylko jego wizerunek, bo choć to był dżentelmen niewielkiego wzrostu, to i tak raczej, w żadnej ludzkiej głowie by się w całości nie zmieścił. No chyba, że byłby to Napoleon w płynie.Na wyspie miejscowi zdają sobie sprawę z tego automatycznego skojarzenia i się na nie, nie obrażają. Wręcz przeciwnie, ponieważ obecnie gospodarka wyspy nastawiona jest na turystykę, korzystają jak tylko się da, że wielki, niewysoki cesarz zamieszkiwał tam przez niespełna rok, od wiosny 1814 do lutego 1815 roku. Napoleon był tam co prawda na zesłaniu, ale jednocześnie pełnił funkcję gubernatora wyspy. To rzeczywiście był niezwykły człowiek. Będąc w takim a nie innym położeniu, w zasadzie mógłby nie specjalnie przejmować się wyspą, która była miejscem jego zesłania. A jednak, w przeciwieństwie do wielu naszych współczesnych polityków, którzy całymi latami zajmują różne stanowiska i zupełnie nic nie robią, Napoleon starał się robić coś dla Elby. Miał ze sobą ok 1000 żołnierzy, którzy budowali drogi, pracowali w rolnictwie, pracowali w kopalniach (również nasi rodacy).
       Na Elbę dostajemy się promem Moby wypływającym z Piombiono i zawijającym do Portoferraio. Stolicę wyspy, na razie zostawiamy z boku, jak będziemy wracali, pewnie, będziemy mieli dość czasu, aby ją obejrzeć, czekając na prom. Wszak maksymalna długość wyspy to 29 km, a szerokość 19. Ale długość linii brzegowej to aż 147 km. Nie przyjrzałem się zbyt dokładnie tej liczbie i to był poważny błąd.


       Pobyt na Elbie zaczynamy od audiencji u Napoleona. W zasadzie było to tylko spotkanie z bramą skromnej rezydencji gubernatora Napoleona. Niestety to był poniedziałek. Skądś już to znam. W obiektach zabytkowych, w tym dniu najczęściej można jedynie pocałować klamkę. Dumnie przespacerowaliśmy się aleją prowadzącą do pałacyku i z powrotem. Zrobiliśmy kilka fotek i dalej w drogę. Jedyny plus z wizyty w tym miejscu w poniedziałek to to, że nie musieliśmy płacić za parking.
       Podróż dookoła wyspy odbywamy niezwykle malowniczą drogą, wzdłuż wybrzeża, wczepioną w strome zbocza opadające prosto do morza.

Marciana Marina
       Dojeżdżamy do Marciana Marina. Na wjeździe do miasteczka darmowy parking miejski, na którym zostawiamy Tourana i dalej idziemy już pieszo. Miasteczko nie jest duże, bez problemu można je przejść w krótkim czasie w szerz i wzdłuż. Od razu mi się tu podoba. Jest ładna pogoda, na ulicach niewielu ludzi, do sezonu jeszcze trochę czasu pozostało, wszędzie kolorowo i miło. Nie brakuje naturalnie kafejek i lodziarni. Bardzo zadbana zieleń. Spacerujemy w tempie bardziej niż wolnym, ale i tak, wydaje nam się, że za szybko. Przysiadamy więc w ogródku nad samym brzegiem morza, zamawiamy co nieco i delektujemy się tą chwilą. Przyglądam się jachtom w marinie. Od czasu do czasu pojawi się jakiś jacht na morzu. Już bym sobie pożeglował, już się nachodziłem po lądzie. Miło jest tak sobie pomarzyć, ale może z tego bujania w obłokach coś w przyszłości wyniknie?

Wieża Medyceuszy
       Odkąd tylko zeszliśmy nad brzeg, cały czas mamy prze sobą wieżę Medyceuszy. W końcu do niej dochodzimy. Niewielka ale bardzo przyjemna plaża. Właśnie trwają jakieś prace kosmetyczne przy kabinach przebieralni. Bezpośrednio przy wieży potężne, kolorowe głazy. Ponieważ woda jeszcze jest zimna, to plaża nas specjalnie nie pociąga, ale te głazy i owszem. Trudno sobie odmówić przyjemności zrobienia kilku zdjęć z nimi w roli głównej. Ich kolor i struktura są na tyle interesujące, że mimo nie najlepszej pory do fotografowania coś ciekawego udało się ująć. Po zakończeniu sesji fotograficznej przy wieży, wracamy do samochodu.

Poggio
       Tym razem droga pnie się ciasnymi serpentynami mocno w górę. Kiedy już wydawało mi się, że jesteśmy w miejscowości Marciana, gdzie zaplanowany był kolejny przystanek na zwiedzanie, zostawiliśmy auto na kolejnym parkingu i ruszyliśmy w „miasto”. Szybko okazało się, że to pomyłka. Byliśmy w Poggio zamieszkiwanym przez niespełna 200 mieszkańców. Kapitalne miasteczko, położone tuż nad morzem, na wysokości 330 m n.p.m. Chodząc jego uliczkami, niemal bez przerwy albo się mocno wspinaliśmy, albo ostro schodziliśmy w dół. Warto się tam na chwilę zatrzymać.

Marciana
        Dojeżdżamy w końcu do Marciany. A jakże, również górzyste miasteczko. Nie sprawia jednak takiego dobrego wrażenia jak poprzednie. Tamte były zdecydowanie bardziej radosne. Tym nie mniej, to położenie, ta zabudowa, ta atmosfera, są tak niezwykłe, tak inne niż to do czego przyzwyczailiśmy się w naszej części Europy, że przebywanie tutaj dostarcza, zupełnie niezwykłych wrażeń.    

       W Marcianie po raz pierwszy od przybycia na Elbę spoglądam na zegarek. Szok! Minęło o wiele więcej czasu niż się spodziewałem. Trzeba skorygować, i to mocno plany naszego pobytu na wyspie. Z bólem serca rezygnujemy z dotarcia na szczyt największej góry na Elbie, na  Monte Capanne, 1018 m n.p.m. Nawet korzystając z kolejki linowej, dotarcie na szczyt i z powrotem, to ok 2 godziny. Kontynuujemy zatem naszą podróż wzdłuż brzegu. Bardzo interesująca droga. Co chwilę zatrzymujemy się, by coś sfotografować. A czas ucieka coraz szybciej. Przez Marina di Campo już tylko przejeżdżamy. Na promie jesteśmy niespełna 10 minut przed jego odpłynięciem. Czy ja coś wspominałem, że wieczorem, przed powrotem z wyspy zwiedzimy jeszcze Portoferraio? Ha! Ha! Ha! Optymista. Dwa pełne dni, może by i wystarczyły na zwiedzenie Elby, ale jeden i to niezbyt długi, w żadnym wypadku.


sobota, 15 czerwca 2013

Podróż śladami Jamesa Bonda - Siena

San Galgano
       
Gdy w niedzielę rano otworzyłem oczy i wyjrzałem prze okno, od razu byłem w świetnym nastroju. Jestem w Toskanii, za oknem mam piękny pejzaż, świeci słońce. To nic, że na zewnątrz nie jest zbyt ciepło, a w pokoju wręcz zimno jak w psiarni. Ogrzewanie ma jakieś kaprysy i po paru minutach pracy całkowicie się wyłącza i bez kuksańca samo nie ruszy.
       Przed domem spotykałem właściciela, ma na imię Bruno. Zna tylko jeden język: włoski. Ja niestety tego języka nie znam. Mimo wszystko udaje nam się jakoś porozumieć. Co to znaczy mieć dobre chęci, dzieją się wtedy rzeczy niemożliwe. Bruno zainteresował się naszymi planami na najbliższy tydzień. Kiedy dowiedział się, że właśnie na dzisiaj mamy zaplanowane zwiedzanie Sieny, zaproponowała żebyśmy nie jechali superstrada, tylko boczną drogą nr 73 i przy okazji odwiedzili również Monticiano i San Galgano. Czemu nie. Czy gdzieś nam się spieszy? Z resztą San Galgano i tak miałem w planie, tyle, że w nieco innej konfiguracji.


       Do Monticiano trafiamy bez problemów, w końcu wystarczyło tylko jechać wskazaną drogą. Jest niedzielne przedpołudnie, ładny, słoneczny dzień, choć temperatura, jak to w Toskanii, niezbyt wysoka, raptem 16 stopni. Pierwsze wrażenie? Cisza i spokój, które wprost zatrzymują człowieka. Ruchy same się spowalniają. Mam wrażenie jakbyśmy weszli przez ekran kinowy do jakiegoś starego włoskiego filmu o włoskiej prowincji. Wychodzimy na starusieńką 500-tkę. Niewielu ludzi, parę osób w knajpce popija kawę. Rozglądamy się dokoła, chłoniemy pierwsze doznania. 


       To bardzo małe miasto, około 1500 mieszkańców. Ale historię ma i owszem, całkiem długą. Pierwsze zapiski o tym mieście pochodzą z 1189 roku. Przy ryneczku natrafiamy na pomnik poświęcony jakimś wydarzeniom z okresu I wojny światowej, niestety niewiele udaje mi się zrozumieć z napisów na nim umieszczonych. Kawałek dalej chluba miasteczka, Chiesa dei Santi Giusto e Clemente, czyli kościół z epoki romańskiej. Wchodzimy w typowo włoskie wąskie uliczki. Jak w filmie. I te prania suszące się na sznurkach. I te ozdóbki przy drzwiach.  Tak. Ten klimat mi odpowiada.
     

       Całe szczęście, że przed wyjazdem kupiłem sobie do mojego Nikona D300 obiektyw szerokokątny Nikkor 18-35 mm f/3,5-4,5. Co prawda nie jest to topowy model Nikkora, ale w tych ciasnych zaułkach przydaje się niesamowicie. Kończymy rundkę po mieście. Wracamy do lokaliku, który wypatrzyliśmy na początku, z resztą, chyba jedyny czynny o tej porze, aby napić się kawy i zjeść coś słodkiego. Cały personel lokalu to jeden pan, który obsługiwał właśnie cztery włoszki kupujące wino. Jedna niezdecydowana kobieta na zakupach to już tragedia, a co powiedzieć o czterech? Po dłuższym, bardzo długim, bliżej nieokreślonym czasie oczekiwania, kiedy to pan nie odezwał się do nas nawet słowem, poddaliśmy się i postanowiliśmy napić się kawy na następnym przystanku.


       Następny przystanek to San Galgano. Nieco trzeba było zboczyć z drogi nr 73, ale nie było żadnych problemów z odnalezieniem, dojazd jest bardzo dobrze oznakowany, na miejscu duży parking, a miejsce docelowe, opactwo Cystersów widoczne z daleka. Budowla wybudowana przez cysterskich mnichów na cześć św. Galgano, jest naprawdę imponująca. I prowadzi do niej, a jakże, cedrowa aleja. Część obiektu funkcjonuje jako niewielkie muzeum. Zasadnicza część nie posiada zadaszenia, co czyni ją jeszcze bardziej niesamowitą. I te strzeliste kolumny, a każda zwieńczona inną główką. Budowla wprawia w zdumienie. Mimo, że tu t tam kręci się parę osób, to nie przeszkadza, by na chwilę się zatrzymać i zadumać. Zabawnie to wygląda, bo większość ludzi chodzi z wysoko zadartą głową i wpatruje się w sufit, którego nie ma.


       W pobliżu opactwa, oddalona raptem 200, znajduje się bardzo ciekawa pustelnia. To XII wieczna rotunda niesamowitą kopułą pozbawioną żeber. Została zbudowana aby pochować ciało Galgano Guidottiego, który najpierw był rycerzem, a później poświęcił się sprawom duchowym. W środku rotundy jest spory głaz a w nim wbity miecz. To właśnie Galgano, gdy podjął decyzję o zerwaniu ze świeckim życiem, wbił swój miecz w ten głaz. Budowla jest zupełnie niezwykła, odnajdujemy w niej kawał historii Italii, od Etrusków, przez rzymian, po klasycyzm i renesans, no i ta hipnotyzująca kopuła. Wszystko zrobione jest dokładnie tak by sprzyjało kontemplacji. Wychodzę na zewnątrz wyciszony, pełen myśli o wiekach minionych, a tu słyszę ryk potężnych silników. Na placyku, tuż przed rotundą, stała pani stęplująca karty uczestników jakiegoś rajdu turystycznego i co chwilę podjeżdżała jakaś sportowa bryka albo wielki motor. W ułamku sekundy wracamy, chcąc nie chcąc, do XXI wieku.


       Ale teraz, to już na pewno musimy napić się kawy i jeść coś słodkiego. Idziemy do położonego nieopodal lokaliku. Po drodze mijamy parę prezentującą kilka sów. Każda innego gatunku, a wszystkie na sznurkach. Jeden z ptaków jest szczególnie dobrze wytresowany i za parę euro można sobie zrobić z nim zdjęcie. Bardzo przykry widok. Nie godzę się z takim traktowaniem zwierząt. Piękne ptaki, ale nie robię im żadnych zdjęć, to taki mój cichy protest. Idziemy do kafejki.
       Pijąc kawę w nieco polowych warunkach zastanawiałem się nad dwoma sprawami. Po pierwsze, czy jest możliwe, aby trafić we Włoszech na niedobrą kawę. Piłem kawę w tym kraju w różnych miejscach, ale nieodmiennie, zawsze, ten napój jest tu co najmniej bardzo dobry. Pewnie, gdybym jednak trafił na taką niedobrą kawę, byłbym bardzo zdziwiony. Druga sprawa, o której tam rozmyślałem też dotyczyła kawy, a konkretnie jej ceny. Czy to góry, czy Mediolan, czy jakaś stacja paliwowa, czy San Galgano, espresso wszędzie kosztuje 1 – 1,3 euro. Piękny kraj.

W drodze do Sieny - w Toskanii co kawałek trafia się na jakieś starożytności.
       Posileni strawą duchową i materialną ruszamy na podbój Sieny. To zupełnie inny świat. Wszędzie pełno ludzi, wszędzie gwar. O rany, przecież to jeszcze nie sezon. Co tu musi się dziać w pełni sezonu? To musi być prawdziwy kataklizm.


       Siena to całkiem spore miasto. Miasto i gmina Siena liczą sobie ok 54 500 mieszkańców. Chodząc po ulicach Sieny ma się wrażenie, że jest ich kilkakrotnie więcej. Przede wszystkim jednak, w tym mieście doskonale odczuwa się bogactwo materialne i duchowe tego kraju. Można by spędzić tu dwa, może trzy dni, wypełnione po brzegi ciekawymi wrażeniami. Nie, nie będziemy biegać, byle tylko zaliczyć jak najwięcej. Decydujemy się zobaczyć tylko kilka miejsc, ale bez pośpiechu. Zaczynamy od Piazza del Campo i mieszczącego się przy nim Palazzo Pubblico. Już sam budynek jest imponujący, a jak się wejdzie do środka to można doznać oczopląsu od wspaniałości dzieł sztuki, które się w nim znajdują. No cóż, był nawet taki okres w historii, gdy Siena konkurowała z Florencją.


       Przy Palazzo Pubblico znajduje się Torre Mangia, wspaniała wieża, górująca nad całym miastem. Ponieważ wieże ratuszowe często miały odzwierciedlać prestiż władz lokalnych, to starano się by były one jak najwyższe. Torre Mangia  razem ze zwieńczeniem mierzy sobie 102 m. Gdy wreszcie wdrapałem się na najwyżej położony taras i rozejrzałem się dokoła, przyszło mi do głowy, że niezwykłe zbiory zgromadzone w Museo Civico znajdującym się w Palazzo Pubblico ze względu na swoje bogactwo są nie do zapamiętania po jednorazowej wizycie, ale widok z Torre Mangia jest nie do zapomnienia.


       Z wieży mieliśmy doskonały widok na Piazza del Campo, rynek w kształcie muszli. W 1347 r wybrukowano środkową część rynku i podzielono ją liniami na dziewięć części, symbolizującymi Radę Dziewięciu, najwyższy urząd w republice sieneńskiej. Do dzisiaj, dwa razy do roku odbywają się na Campo szalone wyścigi konne. A może ktoś pamięta Quantum of Solace? Akacja dzieje się jednocześnie w tajemniczych podziemiach i … właśnie na Piazza del Campo. W podziemiach M przesłuchuje złoczyńcę, który w pewnym momencie zostaje oswobodzony przez przekupionych pracowników MI6 a M zostaje postrzelona. Złoczyńca ucieka, a w pogoń za nim rusza Bond, James Bond. Równocześnie u góry rozgrywa się szalona gonitwa Palio, ku uciesze licznie zgromadzonej publiczności. W pewnym momencie wyścig przenosi się na plac, a później na niezwykła sieneńskie dachy. Akcje obu wydarzę rozgrywają się w niesamowitym tempie. Uff, aż aż zawrotu głowy można dostać.  
       Po zejściu na dół, przysiedliśmy w kafejce, nieopodal Fonte Gaia, by podelektować się widokiem placu od dołu. Sienna, a Piazza del Campo, to świat przystosowany pod turystów. Nic więc dziwnego, że ceny w kafejce były też odpowiednio wyższy niż gdzie indziej, ale koniecznie trzeba tu przysiąść i napawać się tym niezwykłym widokiem.
       Kolejny punkt programu to oczywiście katedra. Niezwykła katedra w biało-czarne pasy. Przyglądając się rzeźbom zdobiącym budowle, wspaniałym mozaikom, trudno nie wpaść w zachwyt. A co by było, gdyby bieg dziejów nie zniweczył szalonych planów rozbudowy katedry?


       Historycznie rzecz biorąc Siena składała się z trzech dzielnic usadowionych na trzech wzgórzach: di Citta, di Camollia i di San Martino. Te z kolei dzieliły się na poddzielnice(contrade), których razem było 59. Do naszych czasów przetrwało 17. Na czele każdej z nich stoi capitano, urzędnik posiadający władzę administracyjną i sądowniczą. Każda z contrade posiada własny herb. To właśnie contrade wystawiają swojego jeźdźca i konia do słynnego wyścigu na Piazza del Campo. Od jakiegoś czasu ograniczono liczbę uczestników wyścigu do 10, dla tego w każdej kolejnej gonitwie jest inny skład.


       Kiedy już wycofywaliśmy się z Piazza del Duomo aby wracać do smochodu najpierw usłyszeliśmy bębniarzy, którzy wygrywali kapitalne rytmy na swoich instrumentach. Zaciekawieni, zaczęliśmy podążać w kierunku skąd pochodziły dźwięki, usłyszeliśmy trębaczy. Przyspieszyliśmy kroku i wyszliśmy na barwny pochód prowadzony właśnie przez bębniarzy ubranych w historyczne stroje. Za nimi ludzie podobnie przyodziani. Dalej faceci wymachujący chorągwiami i trębacze. Co pewien czas bębniarze przestawali grać, grali tylko trębacze, a cały tłum w pochodzie zaczynał śpiewać jakieś pieśni, które jak nie trudno było zauważyć, były im doskonale znane. Śpiewali, ale jak śpiewali, aż ciarki po plecach przechodziły. Dołączyliśmy do pochodu i poszliśmy z nimi. Po symbolice chorągwi oraz oznakowaniu na budynkach, szybko zorientowaliśmy się, że jesteśmy w dzielnicy smoka a ci ludzie są mieszkańcami tej dzielnicy. Pochód zakończył się na placu przed ratuszem tej dzielnicy. Ale odjazd! Po takich wrażeniach mogliśmy już wracać do naszego zameczku.


Jeszcze jedno spojrzenie na Sienę.

środa, 12 czerwca 2013

TOSKANIA - GRADOBICIE NA POWITANIE




       Każdy ma jakieś marzenia. Niektórzy mają ich wiele, przynajmniej po jednym w każdej dziedzinie życia, czasami więcej. Nie da się bez nich żyć. Jednak najfajniejszy jest ten moment, gdy przystępujemy do realizacji swoich marzeń i stopniowo, a czasami gwałtownie, przybierają one realne kształty. Niekiedy pojawiają się wątpliwości, obawy, strach. Tak wiele po realizacji naszych marzeń oczekujemy, a jeśli się okaże, że nie jest tak, jak się tego spodziewaliśmy? Co będzie jeśli spotka nas rozczarowanie?  Może, więc, niech marzenia pozostaną marzeniami, nie ryzykujmy, skoro są takie piękne? Nie. Ja raczej nie mam takich wątpliwości, jeśli o czymś marzę, to bardzo chcę spełnienia tych marzeń. Kiedy wreszcie mi się to udaje, czuję się znakomicie, bez względu na to, czy chodziło o coś poważnego, czy tylko o jakiś miły drobiazg.
        Realizując swoje podróżnicze pasje, też staram się realizować jakieś marzenia. Wtedy jest szczególnie przyjemnie. W ostatnich dniach maja, wybrałem się właśnie na taką wycieczkę, będącą realizacja marzenia o zobaczeniu tak mocno wychwalanej Toskanii. Wiele się o niej nasłuchałem, i zawsze były to bardzo pochlebne opinie. Podobno koniec maja, początek czerwca to doskonały moment na taką eskapadę. Na etapie przygotowań spotkało mnie rozczarowanie, którego smak niestety już dobrze znam. W tydzień na pewno nie da się ani zobaczyć całej Toskanii, ani, tym bardziej jej poznać. To jest całkiem spory region, z wprost niesłychanym nagromadzeniem ciekawych miejsc. To prawie 23 000 km2 powierzchni, 3,5 mln mieszkańców. To tak znane miasta jak Florencja (stolica regionu), Livorno, Pisa, Siena, Arezzo, Pistoia i wiele innych. To także archipelag toskański z Elbą na czele. Np. z Pistoi do Grosseto odległość wynosi 174 km. No dobrze, ograniczymy się tylko do południowej części regionu. Nie, nie, tego też nie da się zrobić. No dobrze, to pojedziemy na tydzień i będziemy chłonąć co się da!!!
       Ze Szczecina do Roccastrada, gdzie wynajęliśmy sobie lokum jest nieco ponad 1500 km. Nie będziemy się więc katować jazdą całej trasy w jeden dzień, tylko, tradycyjnie przy takich odległościach, rozłożymy na dwa etapy. Jako punkt pośredni wybieramy miasto Steinach am Brenner ze względu na jego dobrą, z naszego punktu widzenia, odległość od Szczecina oraz atrakcyjną cenę hotelu, który znaleźliśmy w tym mieście. Argumentacja raczej taka sobie, ale puki co musiała wystarczyć. O miasteczku nic nie wiemy, poza tym, że leży tuż przed słynną przełęczą Brenner. Nic nie szkodzi.



       Jazda po niemieckich autostradach minęła nam szybko, udało nam się nie utknąć w żadnym korku. Jedynie pogoda nas nieco niepokoiła. Wszak to późna wiosna, a tu raptem kilka stopni ciepła. Co chwilę coś popaduje. Drzewa rosnące trochę wyżej w górach jakieś takie białe, jakby przyprószone cukrem pudrem, Austriacy lubią przecież takie słodkie widoczki. Tak czy siak, docieramy do Hotelu Post. Z zewnątrz nic specjalnego. Obsługa okazuje się zupełnie sympatyczna, właścicielka była nawet niedawno w Szczecinie będąc na wczasach w Niemczech na wyspie Uznam. Robi się bardzo ciepła atmosfera. Pani zaprasza nas wieczorem na do restauracji na małą potańcówkę przy lokalnej muzyce. To może być nawet interesujące.
       Najpierw, jednak, wybieramy się na spacer po mieście. Nie jest to wielka metropolia, 3360 mieszkańców, ale jak dla mnie nieźle. Od pierwszych kroków czuć tu niezwykły spokój. Jeśli ktoś lubi pławić się w wielkomiejskim gwarze, to nie jest to miejsce dla niego. Jak na tak niewielkie miasteczko jest tu sporo hoteli, jest serwis narciarski. Można się domyślać, że Steinach, może stanowić bazę wypadową w pobliskie góry. Idąc ulicą podziwiamy wszystko to, czego spodziewaliśmy się po małym austriackim miasteczku. Jest schludnie, przytulnie i kolorowo. Ale niemal dosłownie nad miastem góruje gigantyczny wiadukt autostrady A 13. Sprawia to niezmiernie dziwne wrażenie. Jakbyśmy siedzieli w maleńkim, przytulnym, dziecięcym pokoju pełnym najróżniejszych kolorowych zabawek i przez dziurkę od klucza obserwowali jakiś straszny świat gigantów. Tu jest cieplutko i bezpiecznie, a tam wiruje ogromny, oszalały świat. Wprowadza to jakiś niepokój. Idąc dalej trafiamy na cmentarz. Tu też wszystko jest uporządkowane i wypielęgnowane. Chciało by się zawołać: aż pachnie świeżością! Ale to cmentarz. Naszą uwagę przyciąga bardzo duża ilość metaloplastyki na grobach. Wszystkie elementy wykonane bardzo starannie, wręcz z wielkim kunsztem. Na niektórych grobach ozdoby mają związek z tym, czym zmarły zajmował się za życia. Spoglądam w zadumie na groby, a w tle widzę ten wielki wiadukt z pędzącymi samochodami. Czy to zestawienie nie jest symboliczne?  


       Pogoda jakoś nie chce się poprawić. Powoli wracamy do hotelu. Po otwarciu drzwi natychmiast orientujemy się, że zapowiadana imprez się już rozpoczęła. Większość uczestników to osoby  będące już w drugiej połowie życia. Część z nich ubrana jest w tradycyjne stroje. Muzyka, grana przez kilka osób, też naturalnie bardzo tradycyjna. Zainteresowało nas to wydarzenie, więc zamówiliśmy coś ciepłego do picia i zajęliśmy ostatni wolny stolik. To było niezłe, i ta muzyka i te tańce. Po jakimś czasie moja żoneczka też nabrała ochoty na pląsy. Niestety, ja nie odważyłem się na naśladowanie, poruszających się  z gracją Austriaków. Dziewczyny, zaczęły więc zabawę same, beze mnie. Z resztą, wśród gospodarzy też było wiele par damsko-damskich. Mężczyźni jak widać, to raczej towar deficytowy. Znajomej, która tańczyła z moją żonką, te podrygi nie bardzo wychodziły, więc jedna z miejscowych pań się ulitowała i udzieliła kilku lekcji o co w tym tańcu chodzi. Bo ten taniec to takie dziwne połączenie sztywności i miękkości. Korpus pozostaje niemal cały czas, zupełnie prosty, jakby tancerz połknął kij od szczotki. Z drugiej jednak strony, kroki, które wykonują są bardzo miękkie i eleganckie. Kiedy pomyślałem sobie, że mamy sporo szczęścia trafiając na taki fajny, ciekawy wieczór, akurat taki, jak powinien być na rozpoczęcie urlopu, do hotelowego holu wtłoczyła się spora grupa turystów z … Szanghaju! Ale historia. Oni też byli nieco zaskoczeni widząc tę potańcówkę. Natychmiast powyciągali aparaty fotograficzne i zaczęli strzelać fotki. Po krótkiej chwili udali się jednak na spoczynek, ale nie wszyscy. Kilka osób zostało. A jedna włączyła się nawet do zabawy. To dopiero egzotyka: dama z Szanghaju usiłująca tańczyć austriackie ludowe tańce. Świat może być naprawdę piękny, gdyby tylko co chwilę jakiś nawiedzony kacyk nie próbował mieszać ludziom w głowach.
       W sobotni poranek wyruszmy nieśpiesznie w dalszą drogę. Pozostało nam ok 600 km, głównie autostradami, nie ma więc powodu do pośpiechu. Pogoda co prawda wciąż pod zdechłym Azorem, mimo to za oknami samochodu widać fantastyczne góry i poprzyklejane do nich zamki, kościoły, czy po prostu jakieś domy. Naszej dzielnej załodze udziela się fotograficzne szaleństwo. Wszystko dookoła robi takie niesamowite wrażenie, że zupełnie nie ma znaczenia, że te zdjęcia, robione przez szybę samochodu, przy wciąż padającym deszczu, nie będą zapewne należały do specjalnie udanych.



       Po przekroczeniu granicy, góry ciągną się znacznie dalej niż się tego spodziewaliśmy. Dzięki temu podróż jest jeszcze przyjemniejsza. Włoskie autostrady są całkiem przyzwoite. Momentami wzrasta znacząco natężenie ruchu, ale podobnie, jak poprzedniego dnia płynnie posuwamy się do przodu. Miłe zaskoczenie spotyka mnie przy bramkach wyjazdowych z autostrady. Za przejechanie ok 450 km płacimy 32 euro. To wcale nie jest drożej niż w Polsce. Wiem, wiem, w Niemczech nie płaci się nic, a w Austrii 9 euro za 10 dni, ale po tych wszystkich opowieściach jakie słyszałem wcześnie, te 32 euro wydały mi się całkiem umiarkowaną opłatą. A może to nasze autostrady są tak drogie, że żadne inne nie są w stanie nas zaskoczyć?
       W dokumentacji, którą dostaliśmy z firmy Interchalet, pośredniczącej z wynajęciu naszego mieszkanka w Roccastrada, Dowiedzieliśmy się, że bardzo użyteczne będzie posłużenie się współrzędnymi geograficznymi przy ustawianiu nawigacji. W pierwszej chwili nawet nie zwróciłem uwagi na to zdanie, nie bardzo wiedziałem o co może chodzić. Dopiero po dotarciu „na miejsce”, gdzie to nawigacja uparcie chciała nas wysadzić gdzieś w polu, w okolicach niewielkiego mostku, zrozumiałem, że jest tu jakiś hak. Czyżby ktoś zrobił nas w konia i wynajął nam miejsce pod mostem? Owszem, ze zdjęć zamieszczonych w internecie wynikało, że będziemy mieszkać poza miastem, ale na tych zdjęciach był, całkiem interesująco zapowiadający się budynek. Zacząłem jeszcze raz wczytywać się w opis dojazdu. Już wiadomo, że nawigacja nigdzie nas nie doprowadzi. Ale zarówno ze wskazań nawigacji, jak i z opisu wynikało, że jesteśmy blisko celu. Wypatrzyłem w polu jakieś domostwo. Niestety to nie to. Ludzie, których tam spotkałem, nie mówili ani słowa po angielsku. Gdy pokazałem im kartkę z adresem, też nie od razu skojarzyli o co chodzi. W końcu jednak pokazali mi w którym kierunku należy jechać, tyle, że nie było tam żadnej drogi. Mając jednak wskazówkę od tych ludzi i wskazówki z Interchalet, mniej więcej wiedziałem czego szukam. Skręciliśmy w jakąś boczną, wyboistą drogę wśród gęstych drzew. Nasza nawigacja nie miała zielonego pojęcia o jej istnieniu. Powolutku, powolutku i w końcu naszym oczom ukazał się widok, który pamiętaliśmy ze zdjęć w internecie. Byliśmy na miejscu. Szybko wcisnąłem w nawigacji przycisk „oznacz miejsce”, aby w następnych dniach mieć precyzyjnie zaznaczone, gdzie mamy dojechać.
       Powitała nas dama w naszym wieku w towarzystwie młodego człowieka, jak się okazało jej syna. Pani rozmawiała tylko po włosku. Młodzian co nieco po angielsku. Tak czy owak jakoś się porozumieliśmy. Zostaliśmy oprowadzeni po mieszkaniu, które było częścią XIII wiecznego zameczku. Spisaliśmy licznik gazowy, pani przyjęła kaucję, mogliśmy zaczynać nasze wakacje w słoneczne Toskanii, w czasie najpiękniejszej pory roku. Wjechałem z parkingu na niewielki dziedziniec abyśmy nie musieli zbyt daleko nosić bagaży (niecałe 20 m – strasznie daleko). W tym czasie nadciągnęła wielka czarna chmura. Jeszcze nie rozpakowaliśmy naszych bagaży, gdy najpierw zaczęło padać, potem lać i wiać, a w końcu przyszło solidne gradobicie.



       Po rozlokowaniu się i zaspokojeniu głodu, wreszcie mogliśmy spokojnie rozejrzeć się po naszym zameczku. Oprócz nas, było tylko jeszcze jedne małżeństwo z Niemiec. 



       Tak, to był ten obiekt o którego chcieliśmy przyjechać i na żywo był równie urokliwy jak na zdjęciach. Cudne miejsce. Zameczek na szczycie wzniesienia. Otoczony bujną roślinnością. Jakaś niewielka winnica, mały gaj oliwny i w oddali, na kolejnym wzniesieniu Roccastrada. Trochę daleko do miasteczka, ale jakoś sobie damy radę.


     
        Oczywiście na pierwszą wycieczkę, do Roccastrada, idziemy na piechotę. Jest jeszcze dalej niż nam się wydawało. Na szczęście częściowo się rozpogodziło. Zarówno droga do miasta, jak i ulice w samym mieście to ciągłe wspinanie się lub schodzenie w dół. Ani kawałka płaskiej drogi. Natychmiast, po dotarciu do celu zaczęły się ochy i achy, bo faktycznie to była ta Toskania z naszych marzeń. Wąskie uliczki, wspinające się to w górę, to w opadające mocno w dół. Jakieś tajemnicze przejścia między domami.



 A po wejściu na szczyt wzniesienia znaleźliśmy się na tarasie widokowym, skąd było widać równie nasz zameczek, ale przede wszystkim mogliśmy pierwszy raz nacieszyć się niezwykłymi, zapierającymi dech w piersiach, toskańskimi pejzażami. Wzgórze za wzgórzem, winnice, aleje z cyprysów i sosen parasolowatych. Tak to jest co sobie wymarzyłem.


       Chyba za bardzo się cieszyłem, bo znowu chmury zaciągnęły całe niebo i zaczęło padać. Chcieliśmy się skryć w jakiejś kafejce. Nie ma ich w Roccastrada zbyt wiele, a te nieliczne, które są i były otwarte były pełne. Ludziska siedzieli przed włączonymi telewizorami i oglądali finał Ligi Mistrzów: Borussia – Bayern. Deszcz nie zamierzał przestać padać, mimo wszystko zaczęliśmy się wycofywać w kierunku naszego zameczku. Ku naszemu wielkiemu szczęściu, już poza ścisłym „centrum” natrafiliśmy na wyjątkowo fajną knajpkę, do tego bez telewizora, więc znalazło się i dla nas miejsce. Nie od razu mogłem w pełni docenić walory tego miejsca, bo gdy weszliśmy do środka, momentalnie zaparowały mi okulary i niewiele mogłem dostrzec. Zamówiliśmy winko i zestaw serowo-szynkowy. Delektowaliśmy się chwilą. W tym momencie naprawdę poczułem, że faktycznie jestem w Toskanii.

       


       Co było do wypicia, wypiliśmy. Co było do zjedzenia, zjedliśmy. A deszcz nie chciał odpuścić. Tyle tylko, że już zrobiło się zupełnie ciemno, a nasza tajemnicza droga, nieznana nawigacji była pozbawiona jakiegokolwiek oświetlenia. Szliśmy niemal na oślep, tylko od czasu do czasu wspomagając się światłem telefonów. Nie jest to jednak najlepsze światło w tych warunkach. Jak przygoda, to przygoda!!! I tylko w słonecznej Toskanii.




Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...