W czasie podróży po nieznanych miejscach
różnie się układa. Bywają dni ciekawsze i mniej ciekawe. Ale czasami zdarzają
się takie, które pozostają w pamięci na bardzo długo. Na pewno takim dniem
będzie piąty dzień naszego pobytu w Czechach.
Zaczęliśmy dzień od zejścia do podziemi.
Jaskinie to fascynujący świat, dostarczający zupełnie niezwykłych wrażeń.
Jeżeli tylko jest możliwość zwiedzenia jakiejś jaskini, zawsze robię to z
wielką przyjemnością. W tej części Czech, którą zwiedzamy, zbyt wielu jaskiń
niestety nie ma. Ale jednak coś ciekawego udało się znaleźć. Bozkovskie jaskinie dolomitowe. To w
zasadzie dwie jaskinie, stara i nowa.
Wejście do jaskini znajduje się niedaleko
wioski Bozkov, od której wzięła swoją nazwę. W wiosce jest niedrogi parking
oraz coś w rodzaju fast-foodu. Wiekiego wyboru to tam nie ma, ale jest bardzo
swojska atmosfera. Pierwszy głód można zaspokoić. Przy wejściu do jaskini jest
budynek z kasami, wystawą poświęconą jaskini, pamiątkami i sanitariatami. W
bezpośrednim sąsiedztwie jeszcze jeden sklep z pamiątkami i kiosk
gastronomiczny.
Do jaskini wchodzi się z przewodnikiem. Akurat tak się pięknie
złożyło, że w tym czasie co my, jeszcze tylko jedna, trzyosobowa rodzina
czekała na wejście. Do tego byli to Polacy. Sympatyczna pani przewodniczka
przygotowała w swoim magnetofonie polskojęzyczny komentarz i ruszyliśmy. Żadnej
grupy bezpośrednio przed nami, żadnej za nami. Tylko nasza szóstka. Powoli,
nieśpiesznie podziwialiśmy fantastyczny świat podziemi. Jaskinia Bozkovska ma długości ponad 1000 metrów. Jest to największy
znany systemem jaskiniowy w północno-wschodnich Czechach. Charakteryzuje się
bogatym występowaniem ław kwarcowych, gzymsów i listew, nie brak dekoracji
stalaktytowej czy trawertynowej. Najciekawszym odcinkiem trasy są fragmenty
przy akwenach wodnych, tworzone przez małe jeziorka a na zakończenie zwiedzania
czeka największe podziemne jezioro w Czechach z krystalicznie niebieskozieloną
wodą. Kolor tej wody jest po prostu hipnotyczny. Absolutnie niezwykły.
Co ciekawe,
Bozkowskie Jaskinie odkryto dopiero w 1947 roku podczas eksploracji
kamieniołomu dolomitu. W 1958 odkryto Nową Jaskinię. Dla turystów udostępnioną
ją w 1969 roku. Nastąpiło to po znacznym obniżeniu poziomu wody w jaskiniach i
przystosowaniu jej do zwiedzania. Do tego czasu, tj do momentu obniżenia
poziomu wody o 5 metrów, było tu największe jezioro jaskiniowe w Czechach, o powierzchni
320 m2 i głębokości 7 m. Trzeba przyznać, że wykonano w niej wiele
pracy by turyści mogli komfortowo ją
zwiedzać. Wszystko dopracowane jest w najmniejszych szczegółach. Choć w jednym
miejscu okazało się, że przygotowujący podziemne korytarze nie uwzględnili
ludzi o moich rozmiarach i zahaczyłem głową o „strop”. Na szczęście nie
spowodowało to poważniejszych ruchów skalnych i jaskinia się nie zawaliła. I
całe szczęście, bo jeszcze parę osób będzie mogło ją odwiedzić, a warto.
Pogoda w
czasie tego wyjazdu zbyt łaskawa dla nas nie była. Chyba jednak natura doceniła
naszą determinację w poznawaniu nowych miejsc, bo po wyjściu z chłodnej jaskini,
jakby trochę się przejaśniło i nawet nieco ociepliło. A może tylko mi się tak
wydawało, bo temperatura pod ziemią jest taka, że na wierzchu przeważnie jest
zdecydowanie cieplej. Bez względu na to jak było, ruszyliśmy do Czeskiego Raju.
Niestety czas gnał dramatycznie szybko. Musieliśmy wybrać jakąś część tego
regionu. Oczywiście postawiliśmy na Prachovskie Skały. Mamy mało czasu, a w
przewodniku piszą, że trzeba je zobaczyć koniecznie. Skoro tak, to nie mamy
wyboru.
Z drogi
niewiele widać. Ot, rośnie sobie las. Ale jak podjedzie się bliżej … To jest po
prostu niesamowite. Po Adrszpaskim Skalnym Mieście myślałem, że to już jest
maksimum tego, co w tym rejonie Czech można zobaczyć. A tu kolejna
niespodzianka. Prachowskie Skały, to coś innego, ale równie zachwycającego.
Można by powiedzieć, że to taki bardzo duży podmiejski park ze skałami
wznoszącymi się pionowo do góry po kilkadziesiąt metrów. Obszar Skał Prachowskich zajmuje
powierzchnię 243,4 ha. 31 grudnia 1933r. został uznany za Państwowy Rezerwat
Przyrody. Teren jest zagospodarowany, ale jest zdecydowanie
bardziej surowo niż w Adrszpaskim Skalnym Mieście. Schody są, ale z kamieni
jako tako obrobionych, a nie zbite z drewna. Metalowe barierki chroniące zbyt
rozgorączkowanych turystów przed zrobieniem tego jednego kroku za daleko. Choć
oczywiście widzieliśmy chętnych do naśladowania górskich kozic, byli to trzej
dżentelmeni z Rosji.
Jednak dużo bardziej imponujący był pan z dwójką malutkich
dzieci w nosidełkach. Jedno na brzuchu, drugie na plecach. Gdy przeciskali się
przez bardzo wąską i dosyć długą szczelinę, tatuś zapytał czy jest dobrze, czy
nic się nie stało. Rozradowanych maluch z nosidełka na plecach odkrzyknął:
dobrze! Niesamowite. Tak samo niesamowite, jak samo miejsce.
W górę i w dół. Co
chwilę jakiś punkt widokowy, a w dole maleńkie ludzkie postacie. Skały Prachowskie
mają bardzo długą tradycję wspinaczek górskich. Jej początki sięgają roku 1907,
kiedy to studenci jiczińskiego gimnazjum założyli Koło Wspinaczkowe "
Prachow "- pierwsze działające na obszarze obecnej Republiki Czeskiej
stowarzyszenie wspinaczkowe. Prachovskie Skały, naprawdę, koniecznie
trzeba zobaczyć.
A jak już
jesteśmy w okolicy Prachova, to nie sposób nie wpaść na piwo do Jicina, zawsze
to okazja do spotkania z legendarnym rozbójnikiem Rumcajsem. Czasami można go
spotkać w jego warsztacie szewskim (Rumcajsova ševcovna), albo w którejś z
restauracji, których przy rynku i w okolicy jest całkiem sporo. A propos
restauracji, do Jičina przyjechaliśmy dosyć późno, więc zwiedzanie
rozpoczęliśmy od zjedzenia obiadu. Rzuciliśmy okiem do jednego lokalu, do
drugiego, jakoś nam nie przypadły do gustu. W końcu trafiliśmy do Restaurace u
Andela. Wyglądała bardzo „po czesku”. Lekko ponure wnętrze, duża sala dla
palących, znacznie mniejsza dla niepalących i mrukliwy kelner. Z tymi kelnerami
w Czechach, to ciekawa sprawa. Raczej się nie uśmiechają, niewiele mówią,
ciekawe czy tak są szkoleni, czy są dobierani z takimi specyficznymi
predyspozycjami? Zamówiliśmy rusky boršč, zapeceny veprovy steak se žampionami,
staroceske oblozene zeli houskovy a bramborovy knedlik (uzena a veprova plec,
kachna, klobasa) no i Staropramen. Bez dwóch zdań, jedzenie było wyborne. Ale
najzabawniejsze było to, że po powrocie do naszej kwatery, przeglądając z
pewnym opóźnieniem Zielony Przewodnik Michelina - Czechy, na stronach
poświęconych Jičinovi, wymienione są spośród bardzo wielu, tylko dwie
restauracje w tym mieście: „U Šuku” i … „U Andela”. To się nazywa, mieć nosa do
knajp.
Spacer po mieście obowiązkowo należy
rozpocząć od rynku, przy którym jest nie tylko warsztat Rumcajsa. Miasto ma
swoją bogatą historię, której śladów znajdziemy niemało. Co ciekawe, pierwotnie,
w 1300 r. prawa miejskie nadano wiosce Stare Misto, położonej ok. 3,5 km na
południe od Jičina. Dopiero później przeniesiono je na obecny Jičin. Od 1316
było to miasto prywatne, należące m.in. do Vartenberków, Valdšteinów, Jerzego z
Podebradów, Trčków z Lipy. To właśnie za panowania tych ostatnich, od 1487 r.
nastał okres rozkwitu miasta. Zaczęto budować murowane domy oraz mury miejskie.
Jičin zawdzięcza też bardzo wiele Valdšteinowi, którego imieniem nazwano rynek
miejski. W 1813 podpisano tu antynapoleońskie Święte Przymierze pomiędzy
władcami Prus (król Fryderyk Wilhelm III) i Rosji (car Aleksander I) (nie
jestem pewien, czy przypadkiem nie było tam też trzeciego władcy – cesarza Austrii,
jak przy późniejszym porozumieniu).
Rynek otoczony jest kamienicami z przełomu
XVIII i XIX wieku. Wato zajrzeć w różne zakamarki, np. dziedziniec zamkowy.
Albo przejść między zamkiem i kościołem św, Jakuba aby wyjść na niewielki, ale
bardzo ładny ogród zamkowy. No i coś co mnie szczególnie urzeka na rynkach większości
czeskich miast, te arkady. Jakie to klimatyczne i jakie praktyczne, szczególnie
gdy pogoda jest taka jak w czasie tegorocznej majówki. No i jeszcze te mozaiki
na chodnikach! Komu w dzisiejszych czasach chce się jeszcze bawić w takie
misterne układanki?
Na
koniec pobytu w Jičinie, jeszcze jeden obowiązkowy punkt programu. Koniecznie
trzeba wstąpić do Zameckej Restaurace, i zjeść przepyszne ciasto czekoladowe.
Coś w rodzaju musu. Do tego espresso podawane w stylu wiedeńskim czyli z wodą
do popicia. Jak dla mnie hit kulinarny tego wyjazdu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz