piątek, 10 maja 2013

CZECHY MAŁOMIASTECZKOWE.

VRCHLABI



     Układanie planu wycieczki, to świetna zabawa sama w sobie. Czasami u podstaw takiego planowania leżą jakieś konkretne założenia a czasami po prostu intuicja lekko wsparta jakąś wizją. I często tak się dzieje, że te planowanie intuicyjne okazuje się tak bardzo trafione, jakby były poprzedzone wielodniowymi studiami strategicznymi. Sprawdziło się to tak wiele razy, że zaczynam wierzyć, że działa tu jakieś tajemnicze prawo. Prawo skutku bez specjalnej przyczyny. Tak też stało się przy okazji naszego ostatniego dnia pobytu w Czechach. Ponieważ rano popadywał deszcz, prognozy były nie za ciekawe, zrezygnowaliśmy z pójścia w góry i przygotowaliśmy plan awaryjny: intrygujące małe miasteczka – Hostinne, Jilemnice, Vrchlabi. Dla czego intygujące? Nie wiem, tak mi się wydawało. Dla czego w takiej kolejności? Robiąc małą pętlę, tak jest po kolei. Dla czego rozpoczynamy  od Hostinne a nie od Vrchlabi? Tak mi pasowało. Prawda, że argumenty mocne?

HOSTINNE
       Zaczynamy więc od Hostinne, historycznego miasta, założonego najprawdopodobniej przez Przemysława Ottokara II w XIII wieku. Pierwsza wzmianka o tym mieście w dokumentach pochodzi z 1270 roku. Miasto zostało pierwotnie obwarowane drewnianą palisadą a następnie kamiennym murem typu śląskiego z fosą. Obwarowania świetnie się sprawdziły w czasie wojen husyckich, kiedy to w 1424 roku miasto oblegane było bezskutecznie przez husytów pod dowództwem samego Jana Žižka. Okres największego rozkwitu przypada na lata panowania rodziny Wallensteinów (Valdsteinów). W 1610 miasto zostało zniszczone przez pożar i odbudowane za sprawą Hansa Krzysztofa z Wallensteinu. W okresie tym zaproszono tu wybitnego budowniczego włoskiego pochodzenia Carla Valmadi, który osobiście kierował rekonstrukcją wszystkich wyznaczonych renesansowych budowli.  Mamy tu gotycki zamek, przebudowany w XVI wieku w stylu renesansowym. Od XIX wieku znajduje się na jego miejscu papiernia! Miasto Hostinné znane jest ze swojej długoletniej tradycji produkcji i przetwórstwa papieru. Pierwsza papiernia została założona przez braci Kiesling w roku 1835 właśnie w budynkach dawnego zamku. Trzy lata później kupił ją kupiec papierniczy Franciszek Lorenz, który przystąpił do spółki z nowo przybyłymi ekspertami w produkcji papieru Juliusem Eichmannem oraz Gustawem Lorenzem. Wspólnie stworzyli nowoczesną oraz dobrze prosperującą firmę. W kolejnych latach Julius Eichmann usamodzielnił się i założył własną papiernię w dolnej części miasta, która stała się podstawą budowy współczesnej nowoczesnej firmy Karkonoskie Papiernie S.A. Duże znaczenie dla rozwoju przemysłu w mieście miało uruchomienie trasy kolejowej Velký Osek - Trutnov, zbudowanej w latach 1869 - 1871 przebiegającej przez Hostinné. W roku 1872 powstała gazownia oraz browar parowy, w roku 1881 fabryka skrobi, w roku 1884 fabryka maszyn i żeliwa. W roku 1893 zbudowano przędzalnie jedwabiu a w roku 1894 mechaniczną tkalnię. Obecnie w mieście oraz jego okolicach rozwinięty jest przemysł papierniczy oraz przemysł włókienniczy.


       Do miasta, dokładnie na jego rynek, dojeżdżamy posiłkując się nawigacją. Nawigacja, jak to nawigacja, lubi od czasu do czasu wyprowadzić w pole, ale tym razem doprowadziła nas do rzymskich kolosów, najbardziej charakterystycznego elementu tutejszego rynku. Co prawda te posągi bardziej przypominają Shreka, niż rzymskich legionistów,ponieważ jednak mają po 5 metrów wysokości od razu rzucają się w oczy. Przy okazji odwracają w pierwszej chwili uwagę od samego ratusza, którego są ozdobą, a który to budunek należy do najciekawszych w mieście. Renesansowy ratusz znajdujący się na zachodniej stronie rynku zbudowany został na fundamentach dwóch gotyckich domów. Pierwsze wzmianki o budowli pochodzą z pierwszej połowy XV wieku. W roku 1525 do budynku ratusza dobudowano renesansową wieżę ratuszową. Po pożarze w roku 1610 została ona odbudowana przez włoskiego budowniczego Carola Valmadina oraz ozdobiona techniką sgraffito. Technika ta polega na nakładaniu kolejnych, kolorowych warstw tynku i zeskrobywaniu fragmentów warstw wierzchnich w czasie, kiedy one jeszcze nie zaschły. Poprzez odsłanianie warstw wcześniej nałożonych powstaje dwuwarstwowy lub wielowarstwowy wzór. Na przedniej stronie wieży w jej narożach znajdują się wspomniane wyżej postacie olbrzymów o wysokości 4,80 m. Są to rycerze w rzymskich zbrojach. Zostali oni tam umieszczeni w roku 1641. Do górnej części wieży zamontowano w roku 1789 zegar. Ratusz był kilkakrotnie przebudowywany i z biegiem czasu zmieniał swój wygląd. Ostatnia i najbardziej znacząca przebudowa została przeprowadzona w roku 1912, kiedy odrestaurowano sgraffito mocno uszkodzone w poprzednich latach. Fasada wieży ozdobiona jest malunkiem herbu miejskiego z roku 1759. Wieża zwieńczona jest galerią oraz barokową kopułą z świetlikiem. Ostatnia rekonstrukcja budynku miała miejsce w roku 2002. W pasażu ratusza zachowało się okno do mazhauzu domu z późnogotyckim portalem. W cokole głównego wejścia umieszczono łokieć czeski i łokieć śląski, które są dowodem bogatej działalności gospodarczej miasta w dawnych czasach. Warto wspomnieć również o dużej mapie Karkonoszy z roku 1933 stworzonej przez R.Bienerta z Liberca, w skali 1: 25 000.


     Będąc na rynku warto też zwrócić uwagę na znajdującą się na środku rynku wczesnobarokową kolumnę morową pochodzącą z roku 1678. Poleciła ją zbudować żona właściciela ziemskiego Sibylla Lamboy jako ochronę miasta przed zarazą. Podstawa kolumny morowej jest sześciokątna, a jej naroża ozdobione są figurami świętych: Św. Antonina, Św. Jana Nepomucena, Św. Rocha, Św. Franciszka, Św. Sebastiana oraz Św. Ignacego. We wnęce w dolnej części umieszczona jest rzeźba Św. Rozalii – patronki chorych na zarazę. U stóp kolumny znajdują się herby rodziny Lamboy oraz figura Maryi Panny chroniącej dzieci swoim płaszczem. W najwyższej części słupa umieszczona jest kolejna figura Maryi Panny.
       Opuszczamy rynek i zaczynamy kręcić się po okolicy. To co widzimy, jest bardziej niż przygnębiające. Jakkby wszystko się rozpadało. Jakby miasto nie miało, całej tej wspaniałej historii. Tutaj trzeba mieć bardzo silny charakter by znaleść w sobie nieco optymizmu.
       Idziemy kawałek dalej, do dawnego klasztoru franciszkańskiego, w którym obecnie znajduje się muzeum. Już w roku 1651 ówczesny właściciel majątku Hostinné, zubożały holenderski szlachcic William Lamboy, zamierzał zaprosić do miasta Hostinné któryś z zakonów. Po nieudanej próbie z Jezuitami wybór padł na zakon Franciszkanów. Otrzymali oni małą kaplicę cmentarną z roku 1598 za dolną bramą miejską. Z biegiem lat rozbudowali kaplicę i dostawili do niej własny klasztor. Kamień węgielny pod budowę obiektu położono w roku 1678 a jego budowę ukończono w roku 1684. Z czasem klasztorny kościół nie był w stanie pomieścić coraz większej liczby pielgrzymów, z tego też względu podjęto decyzję o jego dalszej rozbudowie. W roku 1743 wyburzono północną ścianę kościoła i dobudowano drugą nawę. Pod nawą główną świątyni znajduje się krypta ze szczątkami członków roku Lamboy. Współczesna dwunawowa budowla jest unikatowa i nie ma odpowiadającego stylu w Europie Środkowej. Dziś na terenie dawnego kościoła klasztornego znajduje się unikalna kolekcja gipsowych odlewów antycznych rzeźb pochodzących z roku 1912.  Trochę nie  wykazaliśmy się refleksem, niby doświadczeni turyści, a wybierają się do muzemum w poniedziałek. Kto to słyszał. Wszystko pozamykane na cztery spusty. Oglądamy więc budynek z zewnątrz i wchodzimy do przyklasztornego parku, w którym wciąż jeszcze można dostrzec ślady dawnej świetności.


       Okrężną drogą  wracamy do rynku. Tuż obok ratusza wypatrujemy maleńką, skromą cukiernię. Zdaje się, że została ona zrobiona w dawnej bramie. Zamawiamy dwa desery i espresso. Chwila odpoczynku i zadumy nad tym co widzieliśmy. Nie liczą się dawne zasługi, ważne jest tylko to, co znaczysz w danej chwili. Przegrani nikogo nie interesują.

JILEMNICE
             Ruszamy do miejscowości Jilemnice. Nazwa miasta wywodzi się od znajdującego się w herbie drzewa, które po polsku znaczy wiąz a po czesku jilm. Nawigacja znowu doprowadza nas prosto na rynek. Wysiadamy i od razu zauważamy, że tu jest jakoś inaczej. Elewacje zdecydowanie bogatsze, bardziej gwarno. Tu też widać liczne ślady długiej historii ale jakoś inaczej. Powstało na początku XIV wieku jako gospodarcze centrum rozległych dóbr stepanickich, będących w posiadaniu rodu Waldsteinów. Rozwój Jilemnicy uległ zahamowaniu po roku 1492, kiedy Waldsteinowie miasto i resztę dóbr rozdzielili na dwie samodzielne części.
Z XV wieku pochodzą pierwsze wzmianki o jilemnickich kopalniach, w następnym stuleciu wspominano o rozwiniętym tu płóciennictwie.
W roku 1634 miasto zostało spalone przez Szwedów. Skutki wojny trzydziestoletniej dla miasta i okolicy były katastrofalne. Jilemnice straciły wielką część swojego zaplecza gospodarczego, na długie lata zerwaniu uległy kontakty handlowe. Miasto tak zubożało, że budowa skromnej drewnianej szkoły w roku 1638 i ponownie w 1683 wymagała współpracy obu części rozdzielonych dóbr i odsprzedania części gminnego majątku.
       Zdecydowany zwrot ku lepszemu nastał dopiero w roku 1701, kiedy obie części ziemskiego majątku z powrotem zostały połączone z miastem w rękach jednego właściciela - magackiego rodu Harrachów, którego członkowie potrafili prowadzić prężną i progresywną politykę gospodarczą. Harrachovie postawili przede wszystkim na włókiennictwo.Muzeum Karkonoskie w Jilemnicy do dziś przechowuje próbki ręcznej przędzy z początku XIX w. Aż trudno uwierzyć, że 296 metrów tej przędzy waży tylko jeden gram! Do dziś jest to jedna z najdelikatniejszych przędzy lnianych na świecie.
       Po rozejrzeniu się po rynku, zaczynamy zataczać kręgi wokół niego. Trafiamy na Zvedawą Uličkę (ciekawską), nazywaną tak, ze względu na ustawienie wszystkich domów pod pewnym kątem w stosunku do ulicy. Miało to ułatwić obserwowanie tego co się na niej dzieje. Bardzo przytulny zaułek.


       W pewnym momencie naszą uwagę przykuwa bardzo okazały i efektowny budynek. Okazuje się, że to szkoła. Przypomnieliśmy sobie, że i w tym mieście i w innych wcześniej zwiedzanych, budynki szkolne sprawiały na nas dobre wrażenie. Szacunek i uznanie.
       Krążąc po Jilemnicach nie sposób nie dotrzeć do dawnego pałacu Harrachów a obecnie Muzeum Karkonoskiego. Poniedziałek! Dziękujemy bardzo, pospacerujemy po parku. Ale budynek jest piękny.


       Przestawiamy nawigację i jedziemy do Vrchlabi. Tu wszystko jest inaczej. Nawigacja nie doprowadza nas do celu. Główna ulica centrum totalnie rozkopana. Gdzieś w pobliżu znajdujemy jakiś parking, najdroższy ze wszystkich, z których korzystaliśmy w Czechach. Dookoła pełno ludzi, ruch, gwar, łomot maszyn drogowych. Mimo, że nie jest to bardzo duże miasto, liczy sobie ok. 13500 mieszkańców, jest największe z odwiedzanych tego dnia. Nie jest takie ładne jak Jilemnice. Jakieś takie bałaganiarskie ale tętniące życiem. Punktem dominacyjnym miasta jest zamek umieszczpny w miejskim parku, którego budowę rozpoczął w 1546 roku Krzysztof Gendorf z Gendorfu. Zamek został zbudowany w stylu renesansowym. Obok niego znajdują się inne zabytkowe budowle, w jednej z nich, bezpośrednio sąsiadującej z zamkiem, siedzibę ma policja. Niewątpliwą atrakcją jest przypałacowy park. Podobnie jak reszta miasta tętni życiem, widać jak ludzie są stęsknieni słońca i ciepła. Pełno w nim babć z wnuczkami i mam z dziećmi. Pełno młodych ludzi.

VRCHLABI
       Pierwotnie zamek był otoczony rowem o szerokości 12 m. Do zamku wtedy moża był dostać się za pomocą trzech mostów. Dla turystów udostępniona jest tylko sień wejściowa obok której można podziwiać przepięknie zdobione drzwi. Obecnie pomieszczenia zamkowe wykorzystuje Rada Miasta. W wielkiej sieni zamkowej na ścianach zobaczymy cztery malowidła przedstawiające cztery ostatnie niedźwiedzie upolowane po czeskiej stronie. Ostatni z nich został zabity 16 września 1726 roku. Upolowano go w Sedmidoli, głębokiej i malowniczej dolinie, której dnem płynie Łaba oraz Biała Łaba. Dolina Sedmidoli jest ze wszystkich stron otoczona wysokimi górami, jedynie na południu, wraz z wodami Łaby można przebić się do Szpindlerowego Młyna. Jedyną pozostałością z tamtych czasów jest renesancyjny piec kaflowy pochodzący z sali rycerskiej a dziś stojący w sali narad i posiedzeń. Piec jest zdobiony metodą majoliki jako pierwszy w ziemiach czeskich. Kafle mają biblijną tematykę i wyryty rok budowy tego pieca-1545.
       Pierwsze wzmianki o czeskiej osadzie pod nazwą Vrchlabi pochodzą z XIV wieku. Wtedy wieś należała do władyków noszących nazwisko Hasek z Vrchlabi, którzy mieli swoją siedzibę w drewnianej twierdzy z wałami ochronnymi i fosą.
Na początku XVI wieku, kiedy te tereny były pod panowaniem Krzysztofa Gendorfa miasto otrzymało z rąk cesarza Ferdynanda I prawo szybu odkrywczego. 6-go października 1533 roku Vrchlabi otrzymało również z rąk cesarza Ferdynanda I dyplom górniczego miasta z własnym herbem i prawami miasta. Górnictwo wyniosło w tamtych czasach Vrchlabi na wyżyny rozwojowe. Krzysztof Gendorf wybudował nowy kościół z kamienia i plebanię. Zorganizował cerkiew, zbudował szkołę i przytułek dla ubogich. Sprowadził do miasta niemieckich fachowców w dziedzinie górnictwa i hutnictwa. W latach 1546-1548 wybudował renesansowy zamek. W 1624 roku cały ten rejon został kupiony przez Albrechta z Waldsztejna. W czasach jego panowania Vrchlabi przeżywa swoje najlepsze lata rozwoju. Po jego śmierci cały majątek uległ konfiskacie. W 1635 roku rejon ten został podarowany przez cesarza Ferdynanda II hrabiemu Rudolfovi Morzinovi jako wynagrodzenie za służbę w armii w wojnie przeciw Turcji i Szwecji. Także w 1882 roku całe włości przechodzą w ręce rodu Czermin-Morzin. Na życie w Vrchalbi miała ogromny wpływ wojna o Śląsk w latach 1740-1745 oraz wojna 7-letnia w latach 1756-1763. W okresie wojny o dziedzictwo bawarskie pomiędzy Marią Teresą a Józefem II przeciw Prusom w latach 1778-1779 wyżyny leżące na wchód od miasta stały się punktem oporu przeciwko pruskim wojskom starającym się przeniknąć w głąb Czech. W drugiej połowie XIX wieku Vrchlabi należało do grupy najbardziej rozwiniętych miast w monarchii austro-węgierskiej.


       Tak więc Vrchlabi zdecydowanie różni się od zdecydowanie mniejszych i bardziej przytulnych Hostinne i Jilemnice. Trzeba jeszcze sprawdzić jak z tutejszą gastronomią. Rezygnujemy z eleganckich i nowoczesnych lokali. Szukamy czegoś bardziej tradycyjnego. Malutkim domu wypatrujemy wejścia do dwóch lokali. Jeden z nich reklamuje się, że oferuje tradycyjne czeskie dania. Wchodzimy, a przed nami tylko jakiś ponury 4-5 metrowy korytarz, na końcu którego są drzwi, w powietrzu unosi się silny zapach papierosów. Wycofujemy się. Wchodzimy w kolejne drzwi, prowadzące, jak informuje tabliczka przy wejściu, do Labe Restaurace. I znowu to samo, długi, wąski korytarz, tyle że jaśniejszy. Ula nie  wierzy, że trzeba iść do końca tym korytarzem i otwiera pierwsze drzwi z prawej, bez żadnego oznaczenia. I wchodzi prosto do … kuchni. Chyba jednak trzeba iść do końca korytarza. Otwieramy kolejne drzwi i mamy przed sobą malutką salkę z pięcioma stolikami, a za oknem podwórko na które również można wyjść. Całość urządzona bardziej niż skromnie sprzętami, chyba z lat sześćdziesiątych. No dobra, prosimy kartę. Nazwy dań wyglądają jakoś znajomo, tyle, że nie brzmią jak nazwy dań czeskich. Ponieważ pan, który obsługuje wydaje się być sympatyczny i jeszcze wzywa szefową na pomoc, gdy pytami co poleca tutejsza kuchnia, decydujemy się skosztować tutejszych dań. Zamawiamy, a jakże, ruskij barszcz, pelmeni, manty, čeburek i piwo. Serwują tu piwo Bernard. Czy ktoś słyszał w Polsce o takim browarze? Ja, przyznaję, że do tej pory nie miałem okazji jego spróbować. Już pierwszy łyk pokazuje, że mamy do czynienia  z bardzo dobrym piwem. Ale odkrycie. Zanim pojawiają się dania, kelner przynosi miseczkę orzeszków ziemnych. Niebawem pojawiają się też zamówione dania. Wyglądają smakowicie i takoż smakują. Bardzo dobre i wystarczająco obfite. Nie tylko nazwy brzmią z rosyjska ale smaki również nawiązują do tych znanych z kuchni rosyjskiej. Może są nieco ostrzej przyprawione niż tego, które do tej pory mieliśmy okazję konsumować. Wszystko warte polecenia. Na koniec jeszcze jedna niespodzianka: to zdecydowanie najtańszy lokal jaki przez cały tydzień odwiedziliśmy w Czechach.


środa, 8 maja 2013

TRZY PEREŁKI W JEDEN DZIEŃ



       W czasie podróży po nieznanych miejscach różnie się układa. Bywają dni ciekawsze i mniej ciekawe. Ale czasami zdarzają się takie, które pozostają w pamięci na bardzo długo. Na pewno takim dniem będzie piąty dzień naszego pobytu w Czechach.
       Zaczęliśmy dzień od zejścia do podziemi. Jaskinie to fascynujący świat, dostarczający zupełnie niezwykłych wrażeń. Jeżeli tylko jest możliwość zwiedzenia jakiejś jaskini, zawsze robię to z wielką przyjemnością. W tej części Czech, którą zwiedzamy, zbyt wielu jaskiń niestety nie ma. Ale jednak coś ciekawego udało się znaleźć. Bozkovskie jaskinie dolomitowe. To w zasadzie dwie jaskinie, stara i nowa.
Wejście do jaskini znajduje się niedaleko wioski Bozkov, od której wzięła swoją nazwę. W wiosce jest niedrogi parking oraz coś w rodzaju fast-foodu. Wiekiego wyboru to tam nie ma, ale jest bardzo swojska atmosfera. Pierwszy głód można zaspokoić. Przy wejściu do jaskini jest budynek z kasami, wystawą poświęconą jaskini, pamiątkami i sanitariatami. W bezpośrednim sąsiedztwie jeszcze jeden sklep z pamiątkami i kiosk gastronomiczny.
Do jaskini wchodzi się z przewodnikiem. Akurat tak się pięknie złożyło, że w tym czasie co my, jeszcze tylko jedna, trzyosobowa rodzina czekała na wejście. Do tego byli to Polacy. Sympatyczna pani przewodniczka przygotowała w swoim magnetofonie polskojęzyczny komentarz i ruszyliśmy. Żadnej grupy bezpośrednio przed nami, żadnej za nami. Tylko nasza szóstka. Powoli, nieśpiesznie podziwialiśmy fantastyczny świat podziemi. Jaskinia Bozkovska ma  długości ponad 1000 metrów. Jest to największy znany systemem jaskiniowy w północno-wschodnich Czechach. Charakteryzuje się bogatym występowaniem ław kwarcowych, gzymsów i listew, nie brak dekoracji stalaktytowej czy trawertynowej. Najciekawszym odcinkiem trasy są fragmenty przy akwenach wodnych, tworzone przez małe jeziorka a na zakończenie zwiedzania czeka największe podziemne jezioro w Czechach z krystalicznie niebieskozieloną wodą. Kolor tej wody jest po prostu hipnotyczny. Absolutnie niezwykły.
      Co ciekawe, Bozkowskie Jaskinie odkryto dopiero w 1947 roku podczas eksploracji kamieniołomu dolomitu. W 1958 odkryto Nową Jaskinię. Dla turystów udostępnioną ją w 1969 roku. Nastąpiło to po znacznym obniżeniu poziomu wody w jaskiniach i przystosowaniu jej do zwiedzania. Do tego czasu, tj do momentu obniżenia poziomu wody o 5 metrów, było tu największe jezioro jaskiniowe w Czechach, o powierzchni 320 m2 i głębokości 7 m. Trzeba przyznać, że wykonano w niej wiele pracy by turyści mogli komfortowo  ją zwiedzać. Wszystko dopracowane jest w najmniejszych szczegółach. Choć w jednym miejscu okazało się, że przygotowujący podziemne korytarze nie uwzględnili ludzi o moich rozmiarach i zahaczyłem głową o „strop”. Na szczęście nie spowodowało to poważniejszych ruchów skalnych i jaskinia się nie zawaliła. I całe szczęście, bo jeszcze parę osób będzie mogło ją odwiedzić, a warto.


       Pogoda w czasie tego wyjazdu zbyt łaskawa dla nas nie była. Chyba jednak natura doceniła naszą determinację w poznawaniu nowych miejsc, bo po wyjściu z chłodnej jaskini, jakby trochę się przejaśniło i nawet nieco ociepliło. A może tylko mi się tak wydawało, bo temperatura pod ziemią jest taka, że na wierzchu przeważnie jest zdecydowanie cieplej. Bez względu na to jak było, ruszyliśmy do Czeskiego Raju. Niestety czas gnał dramatycznie szybko. Musieliśmy wybrać jakąś część tego regionu. Oczywiście postawiliśmy na Prachovskie Skały. Mamy mało czasu, a w przewodniku piszą, że trzeba je zobaczyć koniecznie. Skoro tak, to nie mamy wyboru.
       Z drogi niewiele widać. Ot, rośnie sobie las. Ale jak podjedzie się bliżej … To jest po prostu niesamowite. Po Adrszpaskim Skalnym Mieście myślałem, że to już jest maksimum tego, co w tym rejonie Czech można zobaczyć. A tu kolejna niespodzianka. Prachowskie Skały, to coś innego, ale równie zachwycającego. Można by powiedzieć, że to taki bardzo duży podmiejski park ze skałami wznoszącymi się pionowo do góry po kilkadziesiąt metrów. Obszar Skał Prachowskich zajmuje powierzchnię 243,4 ha. 31 grudnia 1933r. został uznany za Państwowy Rezerwat Przyrody. Teren jest zagospodarowany, ale jest zdecydowanie bardziej surowo niż w Adrszpaskim Skalnym Mieście. Schody są, ale z kamieni jako tako obrobionych, a nie zbite z drewna. Metalowe barierki chroniące zbyt rozgorączkowanych turystów przed zrobieniem tego jednego kroku za daleko. Choć oczywiście widzieliśmy chętnych do naśladowania górskich kozic, byli to trzej dżentelmeni z Rosji.
Jednak dużo bardziej imponujący był pan z dwójką malutkich dzieci w nosidełkach. Jedno na brzuchu, drugie na plecach. Gdy przeciskali się przez bardzo wąską i dosyć długą szczelinę, tatuś zapytał czy jest dobrze, czy nic się nie stało. Rozradowanych maluch z nosidełka na plecach odkrzyknął: dobrze! Niesamowite. Tak samo niesamowite, jak samo miejsce.
W górę i w dół. Co chwilę jakiś punkt widokowy, a w dole maleńkie ludzkie postacie. Skały Prachowskie mają bardzo długą tradycję wspinaczek górskich. Jej początki sięgają roku 1907, kiedy to studenci jiczińskiego gimnazjum założyli Koło Wspinaczkowe " Prachow "- pierwsze działające na obszarze obecnej Republiki Czeskiej stowarzyszenie wspinaczkowe. Prachovskie Skały, naprawdę, koniecznie trzeba zobaczyć.


       A jak już jesteśmy w okolicy Prachova, to nie sposób nie wpaść na piwo do Jicina, zawsze to okazja do spotkania z legendarnym rozbójnikiem Rumcajsem. Czasami można go spotkać w jego warsztacie szewskim (Rumcajsova ševcovna), albo w którejś z restauracji, których przy rynku i w okolicy jest całkiem sporo. A propos restauracji, do Jičina przyjechaliśmy dosyć późno, więc zwiedzanie rozpoczęliśmy od zjedzenia obiadu. Rzuciliśmy okiem do jednego lokalu, do drugiego, jakoś nam nie przypadły do gustu. W końcu trafiliśmy do Restaurace u Andela. Wyglądała bardzo „po czesku”. Lekko ponure wnętrze, duża sala dla palących, znacznie mniejsza dla niepalących i mrukliwy kelner. Z tymi kelnerami w Czechach, to ciekawa sprawa. Raczej się nie uśmiechają, niewiele mówią, ciekawe czy tak są szkoleni, czy są dobierani z takimi specyficznymi predyspozycjami? Zamówiliśmy rusky boršč, zapeceny veprovy steak se žampionami, staroceske oblozene zeli houskovy a bramborovy knedlik (uzena a veprova plec, kachna, klobasa) no i Staropramen. Bez dwóch zdań, jedzenie było wyborne. Ale najzabawniejsze było to, że po powrocie do naszej kwatery, przeglądając z pewnym opóźnieniem Zielony Przewodnik Michelina - Czechy, na stronach poświęconych Jičinovi, wymienione są spośród bardzo wielu, tylko dwie restauracje w tym mieście: „U Šuku” i … „U Andela”. To się nazywa, mieć nosa do knajp.


       Spacer po mieście obowiązkowo należy rozpocząć od rynku, przy którym jest nie tylko warsztat Rumcajsa. Miasto ma swoją bogatą historię, której śladów znajdziemy niemało. Co ciekawe, pierwotnie, w 1300 r. prawa miejskie nadano wiosce Stare Misto, położonej ok. 3,5 km na południe od Jičina. Dopiero później przeniesiono je na obecny Jičin. Od 1316 było to miasto prywatne, należące m.in. do Vartenberków, Valdšteinów, Jerzego z Podebradów, Trčków z Lipy. To właśnie za panowania tych ostatnich, od 1487 r. nastał okres rozkwitu miasta. Zaczęto budować murowane domy oraz mury miejskie. Jičin zawdzięcza też bardzo wiele Valdšteinowi, którego imieniem nazwano rynek miejski. W 1813 podpisano tu antynapoleońskie Święte Przymierze pomiędzy władcami Prus (król Fryderyk Wilhelm III) i Rosji (car Aleksander I) (nie jestem pewien, czy przypadkiem nie było tam też trzeciego władcy – cesarza Austrii, jak przy późniejszym porozumieniu).
Rynek otoczony jest kamienicami z przełomu XVIII i XIX wieku. Wato zajrzeć w różne zakamarki, np. dziedziniec zamkowy. Albo przejść między zamkiem i kościołem św, Jakuba aby wyjść na niewielki, ale bardzo ładny ogród zamkowy. No i coś co mnie szczególnie urzeka na rynkach większości czeskich miast, te arkady. Jakie to klimatyczne i jakie praktyczne, szczególnie gdy pogoda jest taka jak w czasie tegorocznej majówki. No i jeszcze te mozaiki na chodnikach! Komu w dzisiejszych czasach chce się jeszcze bawić w takie misterne układanki?
       Na koniec pobytu w Jičinie, jeszcze jeden obowiązkowy punkt programu. Koniecznie trzeba wstąpić do Zameckej Restaurace, i zjeść przepyszne ciasto czekoladowe. Coś w rodzaju musu. Do tego espresso podawane w stylu wiedeńskim czyli z wodą do popicia. Jak dla mnie hit kulinarny tego wyjazdu!

poniedziałek, 6 maja 2013

ADRSZPASKIE SKALNE MIASTO – CUDOWNA FATAMORGANA



       
       To się nie zdarza. Niemożliwe aby to co jest przed nami było prawdziwe. To fatamorgana. Takie myśli kłębią się w głowie, gdy wędrujemy po Adrszpaskim Skalnym Mieście. Nic więc dziwnego, że nie tylko my mieliśmy taki pomysł, aby tu przyjechać w czasie majówki. Choć parkingi przy wejściu są naprawdę duże, zapelniają się błyskawicznie. Wjeżdża samochód za samochodem, a dziewięćdziesiąt procent z Polski. Dokoła sami rodacy. Przy okazji, to cały kombinat, gdzie zatrudnienie znajduje mnóstwo ludzi.      


       Adršpašské skály, Adrszpaskie Skalne Miasto znajdują się w północno-zachodniej części masywu, w pobliżu wsi Adrszpach. Są to unikalne bloki piaskowcowe powstałe, podobnie jak pasmo Gór Stołowych w wyniku nierównej odporności skał na wietrzenie, które wymodelowała woda, mróz i wiatr.

Wielkie Nochale
Jednolita płyta piaskowca została podzielone licznymi kanionami, dolinami i szczelinami na szereg fragmentów. Całość porośnięta jest lasem z licznymi gatunkami górskiej i podgórskiej fauny i flory. Na terenie Adrszpaskich skał znajdują się dwa górskie jeziorka na różnych poziomach, przez które przepływa rzeka Metuje tworząc dwa wodospady.

Ni z tego, ni z owego
       Przez długie lata wiedza o skalnych miastach, leżących w okolicach Teplic nad Metují i Adrspachu, była stosunkowo niewielka. Okoliczni mieszkańcy szukali w nich schronienia, kiedy czuli się zagrożeni w swych domostwach. Chodząc między niesamowitymi skałami, nietrudno sobie wyobrazić, jakie kryjówki wśród nich można było stworzyć. Dopiero około roku 1700 z sąsiedniego Śląska zaczęli przybywać do Adrszpachu pionierzy turystyki. Najstarszy wizerunek Adršpašskich skál pochodzi z roku 1739. Wiele znaczących postaci historycznych miało okazję podziwiać Skalne Miasto w Adrszpachu i Teplicach. Między innymi królowa pruska Luiza, król polski i elektor saski Fryderyk August, Anton hrabia Szpork z Kuksu, cesarz Józef II, cesarz austriacki Karol I, Johan Wolfgang Goethe no i my.

Potęga natury
       W roku 1824 wśród skał wybuchł wielki pożar lasu trwający kilka tygodni, który zniszczył prawie całą roślinność leśną. Dopiero wówczas skalne labirynty stały się bardziej dostępne, a właściciele tych ziem rozpoczęli budowanie pierwszej sieci szlaków turystycznych w Adrszpachu. Na szczęście śladów po pożarze już nie widać. Cały teren porasta piękna bujna roślinność, zadziwiając często sposobem zaczepienia w skałach. Niekiedy wydaje się, że drzewa wyrastają prosto ze skał.
       Między labiryntami form skalnych przebiega wytyczony i bardzo starannie zagospodarowany szlak, nie wymagający żadnej wprawy przy chodzeniu po górach. Szlak okrężny po Skalnym Mieście ma ok. 3,5 km.  Składa się z wygodnych schodków, poręczy, drabin i miejscami sztucznie wybudowanych chodników i platform. Z całą pewnością, ze wszystkich szlaków w Polsce, Czechach i Słowacji, najbardziej przypomina te niesamowicie wymuskane alpejskie szlaki w Austrii czy Niemczech. Wszystko jest dopracowane, czasami wydaje się nieco przesłodzone. To przesłodzenie w niczym jednak nie przeszkadza, podobnie jak tłumy na szlaku. Natura, tak czy owak się broni swoją wspaniałością. Naturalnie wychodzenia poza tę trasę jest dozwolone wyłącznie dla osób posiadających specjalne zezwolenie (pracowników rezerwatu, naukowców i wspinaczy). Z drugiej jednak strony, można spotkać na szlaku wiele osób chodzący z psami, co w polskich parkach narodowych jest nie do pomyślenia. Można też dostrzec sporo CZECHÓW palących papierosy, mimo totalnego zakazu kurzenia, na terenie całego rezerwatu. Trudno nie zauważyć, że mają Czesi słabość do tytoniu. Jeszcze lepiej to widać w miejscach „nieturystycznych”.


       Wiele skał posiada własną nazwę jak: Głowa cukru, Kochankowie czy Starosta i Starościna, Wieża Elżbiety,Ząb, Komin Cukrowni, Gilotyna itd. Z tymi nazwami, to jednak jest kwestia zupełnie umowna. Każdy widzi to co chce widzieć. Jedną z pierwszych, takich ciekawszych skał, nazwałem „Wielkie Nochale”. Czy miała już wcześniej jakąś nazwę? Nie wiem i nie specjalnie mnie to interesuje, bo próba nadawania własnych nazw jest bardzo dobrą zabawą. Można również ćwiczyć swoją wyobraźnię, starając się odnaleźć kształty opisane nazwami skał. Zaraz po Wielkich Nochalach jest Dzban. 



Jest też specjalnie wybudowana brama, Brama Gotycka,którą polecił wybudować, wraz z siecią chodników, mostków, kładek i schodów, Ludwik Karel Nadherny w 1839 roku. Zdecydowanie najwięcej skał kojarzyło mi się ze słoniami. Chyba nie tylko mi, bo jest nawet takie miejsce, które zostało nazwane „Słoniowy Rynek”. Obszar został objęty ochroną prawną jako rezerwat przyrody. Jest bardzo cenny nie tylko ze względów geologicznych i geomorfologicznych, lecz także pod względem różnorodności fauny i flory. Zidentyfikowano tu 238 pierwotnych gatunków roślin, na przykład rojownik bagnisty, modrzyk górski, wietlica alpejska, fiołek dwukwiatowy.


       Odnoga od głównego, zielonego szlaku, prowadzi do dwóch wodospadów: Malý vodopád (mały) 

i Velký vodopád (wielki),


a nieopodal strome schodki prowadzą do położonego wyżej Jeziorka Adrspasskiego. Wodospady zawsze przyciągają ludzi swoją magią, nie inaczej jest i tutaj. Wrażenia przy oglądaniu Wielkiego Wodospadu potęguje usytuowanie kładki widokowej nad strumieniem, tuż przy wodospadzie. Gdy momentami spada większa porcja wody, uciechy jest co nie miara i większość ludzi wychodzi stamtąd, przynajmniej lekko zmoczona.


       Warto spróbować kilkunastominutowej przejażdżki łodzią-tratwą. Turystyczne pływanie po Jeziorku Adrspaskim rozpoczęło się już w 1857 roku. 



Co prawda widoki są przeciętne, ale obsługa zabawia turystów ciekawą rozmową. Oczywiście podróż obywa się na Tytanicu II i na początku pada pytanie czy wszyscy spisali testamenty. Można dowiedzieć się, że korzeń jednej z nadbrzeżnych sosen rośnie po skale do góry, bo tam jest schowana butelka rumu. Flisak prosi, aby w przypadku katastrofy umiejący pływać skakali na prawo, a nieumiejący na lewo, aby sobie nie przeszkadzali. Łódź dobija do brzegu lewą burtą i pada komenda: panowie wysiadają na lewo, panie na prawo. Flisak opowiada też ciekawostki o jeziorze: jezioro ma głębokość 300 … centymetrów, woda w jeziorze zimą nie zamarza …. Bo jest spuszczana.


       Od rozstaju szlaków, zaczynają się prawdziwe atrakcje skalnego miasta. Droga na szlaku okrężnym biegnie to w górę, to w dół, raz po raz roztaczając przed zwiedzającymi przepiękne widoki. Jedna z mijanych po drodze skał to słynni Milenci (Kochankowie). Po drodze przechodzimy też przez Mysią Dziurę. Niektórzy miłośnicy czeskiego narodowego trunku mogą przez tę szczelinę się nie przecisnąć. I tak dochodzimy do wyjścia. Uff, ależ dawka wrażeń!

Żółw
       Zarówno Skały Adrspaskie jak i Teplickie cieszą się sporą popularnością wśród wspinaczy. Patrząc na te skały ma się wrażenie, że one wręcz zapraszają do wspinaczki. Pierwszej znanej wspinaczki dokonano 21 maja 1923 r. Wspinacze z Saksonii, pod kierunkiem RichardaEichlera, zdobyli skałę, której nadali nazwę Świętojańska. Później nazwę tę zmieniono na Król, ponieważ jest to jedna z największych skał na terenie tego kompleksu.

Starościna
       Było coś dla ducha, pora na coś dla ciała. Pomni nienajlepszych wspomnień z gastronomii przy Teplickich Skałach, nie skorzystaliśmy z oferty lokali przy wejściu do Adrspaskich Skał, tylko zapakowaliśmy się do naszego nieocenionego Tourana i pojechaliśmy do Pecu.
       Pec? Ośrodek narciarski a poza tym … Absolutnie nic ciekawego. Chaotyczna, nieciekawa zabudowa. Żadnych atrakcji na sezon letni. Na szczęście jest kilka restauracji. Wybraliśmy lokal o nazwie Hvezda, mający kilkusetletnie tradycje. Zarówno budynek jak i sam lokal mają sympatyczny klimat tradycyjnego schroniska górskiego. Spośród kilkunastu stolików zajęty był tylko jeden, więc przez chwilę mieliśmy problem z wyborem, gdzie usiąść. Jakoś jednak udało się dokonać wyboru. We wnętrzu najbardziej rzucał się w oczy, nader wielkiej postury, pan obsługujący gości. Poruszał się powoli, wręcz majestatycznie, jak przystało na dżentelmena o takich gabarytach. W mowie oraz okazywaniu jakichkolwiek emocji, wylewny to on raczej nie był. Tym niemniej udało nam się dokonać zamówienia. Najpierw zupa czosnkowa. Zdaje się, że sztukę przyrządzania tej zupy Czesi opanowali bardzo dobrze. Nigdy jeszcze na niej się nie zawiedliśmy, również tym razem. Co do drugich dań to zdecydowaliśmy się na tradycyjną kuchnię czeską. Ponieważ dostaliśmy karty dań w języku polskim, nie sprawdziliśmy już nazw oryginalnych więc spotkała nas mała niespodzianka. To co Czesi nazwali pierogami babci, okazało się haluszkami, czyli rodzajem klusek. Naturalnie były do tego różne dodatki, z wszechobecną kiszoną kapustą na czele. Ja zdecydowałem się na cmundę, taki wielki placek ziemniaczany, na którym była porcja mięsa pokryta paskami boczku i serem, a wszystko to zapiekane. Oba dania smakowały bardzo dobrze. Oba były przykładem, jak fajnie można zrobić proste i stosunkowo tanie danie. I znowu kończyliśmy dzień najedzeni ponad miarę!


niedziela, 5 maja 2013

HRADEC KRALOWE – TO JE ONO




       Dwa dni zimnego chowu to jak dla nas trochę za dużo. Temperatura na zewnątrz poniżej 10o C a ogrzewania jak nie było tak nie ma. Wykonuję kolejny telefon do pani z biura turystycznego. Podobnie jak wczoraj obiecuje zrobić co się da. Ale my postanawiamy zmienić plany z powodu wyziębienia. Rezygnujemy z kolejnej wędrówki po górach, tym bardziej, że również na dzisiaj prognoza pogody jest niespecjalna. Szukamy pomocy u wujka Googla. Potrzeba nam czegoś ciepłego, najlepiej gorącego. Czechy to jednak nie Słowacja, gdzie co parę kilometrów można znaleźć jakieś baseny termalne. Mimo wszystko coś udaje się znaleźć. Najbardziej zachęcająco wyglądała propozycja miejskich basenów w Hradec Kralove, woda do 370 C a do tego sauna. O to chodzi. No to ustawiamy nawigację i ruszamy.
       Ze znalezieniem basenów nie było żadnych problemów. Miejsc na parkingu przed obiektem też, o tej porze dnia nie brakowało. Ale, że Hradec Kralove to już całkiem spore miasto, prawie 100 000 mieszkańców, dorobili się tutaj parkomatów. Całe centrum miasta objęte jest opłatami za parkowanie. Niech będzie. Na basenie trafiliśmy na przerwę śniadaniową w kasie biletowej, jedynej istniejącej. To się nazywa czeskie poczucie humoru. Zamknięta jedyna kasa z powodu przerwy śniadaniowej. To już na naszych pocztach, wybitnych reliktach minionej epoki, nie ma aż tak dobrze, przynajmniej jedne okienko jest otwarte. Ale to już nasz trzeci dzień w Czechach i zaczynamy się już przyzwyczajać do tego, że oni nie lubią się zbytnio przepracowywać. Tutaj wszystko zamiera wczesnym popołudniem. To, że wiele restauracji jest zamykanych o 18-19 to standard, Trafiliśmy nawet na lokal gastronomiczny zamykany o 16. No i słusznie, jest praca, jest i życie poza pracą, pewnie zdecydowanie ważniejsze. Do tego oczywiście przerwy śniadaniowe. I jakoś to funkcjonuje, chyba nie najgorzej.


     Bilety wstępu na basen kosztowały 135 koron za dwie godziny, plus 25 koron za możliwość skorzystania z sauny. Po wejściu do środka, po prostu pozazdrościłem miejscowym tego przybytku. Basen 50 metrowy, basen z falami, kilka małych basenów z bąbelkami, specjalny basen z wodą o temperaturze 37o C, jakieś bicze wodne, dwie rury do zjeżdżania, sauna, i nie wiem co tam jeszcze. A wszystko to w miejskim kompleksie basenów. Żeby tak w Szczecinie … Ach rozmarzyłem się. Wszak moje miasto to wielki ośrodek portowy, przemysłowy, akademicki itd. Itp. Chyba mnie poniosło.
       Pobyt w basenach to było to. Natomiast pobyt w saunie to było bardzo ciekawe doświadczenie z sfery obyczajowości. Normalna, ogólnodostępna sauna, bez podziału na damską i męską. W środku sami faceci, ani jednej kobiety, zupełnie na golasa, nie przepasani nawet ręcznikiem. Oczywiście nie wolno nosić ani normalnej bielizny ani strojów kąpielowych. Większość z nich starsza od nas. Bardzo to nie apetyczne. No jak się czuje jedna kobieta, która znajdzie się wśród kilkunastu takich dżentelmenów? Może to u nich normalne, ale jakoś mi nie przypadło do gustu. Wolę przesiadywać w saunie przepasany ręcznikiem kąpielowym.
       Po solidnym wygrzaniu się wyruszyliśmy „na miasto”. Ograniczyliśmy się, ze względów czasowych tylko do starego miasta, ale jak na jeden dzień to w zupełności wystarczy. Ten fragment miasta jest po prostu fascynujący. Różne epoki pozostawiły swój ślad, a współcześni dbają, by wyglądało to jak najlepiej.

       Dwugodzinny pobyt w basenach zmusił nas do szybkiego odwiedzenia jakiejś restauracji. Tych tutaj nie brakuje. Trudno się zdecydować co wybrać. Postanowiliśmy poszukać czegoś co będzie odpowiadało naszym wyobrażeniom o czeskiej klasyce. Nie było najmniejszego problemu ze znalezieniem czegoś takiego. Restauracja na Hrade! Strzał w dziesiątkę. Dwie sale konsumpcyjne. Jedna zdecydowanie większa dla palących, z włączonym telewizorem, bo właśnie Czesi grali swój pierwszy mecz na mistrzostwach świata w hokeja. No i druga sala, zdecydowanie mniejsza, dla tych dziwolągów, co to nie tolerują dymu tytoniowego. Oczywiście, zajęliśmy miejsce właśnie w tej mniejszej. Na ścianach pełno starych reklam, takich sprzed kilkudziesięciu lat, głównie piwa i innych alkoholi. Na jednej z nich było np. hasło, że mężczyźni też mają swoje dni. Wystrój, kartki na stołach, na których kelnerzy dopisywali kolejne części zamówienia  oraz specyficzny gwar facetów głośno dyskutujących przy kuflu piwa tworzył specyficzny klimat, niczym z powieści Haszka.
       Ponieważ jednak w restauracji głównie się je i pije, a dopiero w dalszej kolejności kontempluje atmosferę, zamówiliśmy małe co nieco. Na pierwsze danie zupa zamkowa. To coś podobnego do naszego kapuśniaku, tyle że z bogatszym smakiem i sporym dodatkiem pomidorów, które miały również wpływ na inny wygląd tej zupy aniżeli kapuśniak. W smaku jednak bez zarzutu, a może nawet lepiej. Drugie danie kurczak zapiekany z brokułami, owczym serem i pikantnym dresingiem z „amerykańskimi ziemniakami” (zapiekane kawałki ziemniaków) oraz kieszeń wieprzowa z wędzonym bekonem, serem, cebulą i również z „amerykańskimi ziemniakami”. Do popicia oczywiści czeskie piwo. Super. Naprawdę wyśmienite jadło a wielkość porcji całkiem zacna. Znowu można zawołać: to jest to! Mimo, że lubimy zjeść sobie jakiś dobry deser, to musieliśmy jednak chwilowo odpuścić.


       A deszcz sobie cały czas popadywał. Raz mocniej, raz słabiej. Miejsce jednak jest zbyt interesujące, by jakiś tam deszcz zniechęcił nas do dłuższego spaceru. Właściwie każda kamienica ma w sobie coś ciekawego, przy każdej można na chwilę przystanąć. Miejscowi włodarze nie poprzestają jednak na tym co jest. Warto zejść z Velkich Namesti w uliczkę Na Kropačce i zajść na tyły tych okazałych budowli stojących przy rynku. Znajdziemy tam pięknie odrestaurowana tarasy spacerowe wzdłuż hotelu Nove Adalbertinum, Kościoła Panny Marii i Magistratu Miasta Hradec Kralove i możliwością powrotu na rynek tajemniczym przejściem Bono Publico.
       I tak kolejne zaułki, kolejne ciekawostki, a czas ucieka. Chyba już zrobiło się miejsce na deser. Wybieramy niepozorny lokalik, Cukrarna Collinetto. Na dole wybieramy desery i wchodzimy na dosyć wysoką antresolę zwieńczoną łukowym stropem. Lokal malutki, cztery, może pięć stolików, oprócz nas tylko dwie panie. Jednak desery i kawa były bardzo dobre. Teraz możemy, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, wracać do Rudolfuv Dvur. A tam wielka niespodzianka, właściciele wrócili z wycieczki do Holandii i okazało się, że jednak ten dom można ogrzać i to jak. Jeszcze wieczorem zajrzał do nas właściciel by upewnić się czy wszystko w porządku.

sobota, 4 maja 2013

TEPLICKIE SKALNE MIASTO






Bywają takie dni, kiedy wyruszając do nowego miejsca, z różnych powodów, oczekuję nie wiadomo jakich atrakcji. Czasami te oczekiwania się spełniają i jest bardzo miło. Zdarza się jednak, że spotyka mnie rozczarowanie. Bo pochwały były przesadzone, bo nie było tego co miało być, bo zupełnie inaczej sobie coś wyobrażałem. I wtedy czuję się fatalnie. A im niespełnione oczekiwania były większe, tym i rozczarowanie boleśniejsze, tym większy „szok pourazowy”. M.in. z tego powodu preferuję wyprawy, takie, nie do końca przygotowane. Odrobina improwizacji nie zaszkodzi. Łatwiej wtedy o przyjemne niespodzianki, bo w zasadzie, niczego nie oczekuję. Bywają też niekiedy, raczej rzadko, wyjazdy, kiedy wybieram się gdzieś, bez specjalnego przekonania. Taki obowiązkowy punkt programu, coś do zaliczenia. Trawestując powiedzenia Misia Puchatka, można by rzec, im bardziej przyglądam się temu nieciekawemu zabytkowi, tym bardziej nie staje się on interesujący. Czytając przewodniki na temat Teplickiego Skalnego Miasta, słuchając opowieści na jego temat, spodziewałem się, że będzie to właśnie takie miejsce do zaliczenia. Tym czasem, okazało się, że jest to fantastyczne miejsce.

Do Teplic nad Metují jechałem od strony Trutnowa, przez Adrspach. Sam dojazd dostarcza niezłych wrażeń. Szczególnie odcinek Chvalec – Adrspach. Istna karuzela. Ależ radocha, jedna z najładniejszych dróg tego rodzaju, po jakich miałem okazję jechać. Dobrze, że śnieg już zdążył stopnieć. Jak przystało na tego typu miejsce, jest tutaj duży kompleks parkingów ze sprawną obsługą. Koszt całodniowego postoju 10 zł. Można spokojnie zapłacić złotówkami, koronami lub euro. Nie ma najmniejszego problemu. Na parkingu prawie sami Polacy. Widać jak na dłoni, że mamy swój pokaźny udział w rozwoju czeskiej turystyki.

Teplice nad Metuji to niewielkie miasteczko, liczące sobie nieco ponad 1800 mieszkańców. Znane jest przede wszystkim z tego, że znajduje się tutaj jedno z wejść do Skalnego Miasta. Przewodniki wspominają co prawda o tragedii z okresu tuż powojennego jaka się tam rozegrała. W czerwcu 1945 w Teplicach Czesi zamordowali 23 Niemców. To tragiczne wydarzenie upamiętnia pomnik z 2002, autorstwa rzeźbiarza Petra Honzátki. Lepiej jednak skoncentrować się na cudach natury, których w Skalnym Mieście nie brakuje.





Wejście na teren Teplickiego Skalnego Miasta jest oczywiście płatne. Dorosłych kosztuje to 70 koron. Po pierwsze nie jest to kwota, sama w sobie, specjalnie wygórowana, po drugie, patrząc ile trzeba wykonać pracy by turyści mogli się cieszyć z wędrówek po Skalnym Mieście, nie żałuję ani jednej wydanej korony na ten bilet. Teplickie Skalne Miasto (Teplické skalní město) znajduje się w południowej części masywu, największego w Czechach tego typu kompleksu skalnego. Skalne miasto koło Teplic jest nieco mniej znane od Adršpašskich skál, lecz jest od nich rozleglejsze, wyższe i bardziej dzikie. Do jego odkrycia przyczynił się gigantyczny pożar, który zniszczył ogromne połacie lasu i odsłonił skały. Stanowi najrozleglejszy tego rodzaju teren skalny w Czechach liczący ok. 1800 ha. W odróżnieniu od Adršpašskich, które tworzą złożony, wielopoziomowy i rozgałęziony labirynt, Teplické skalý są ukształtowanie głównie w formie długich, uskokowych murów, wyrastających wprost z poziomu terenu, o stosunkowo prostych, strzelistych kształtach, które tworzą system płaskich na dole kanionów. Na obrzeżach kanionów znajduje się kilkanaście wolno stojących baszt skalnych osiągających blisko 100 m wysokości.






Teplické skály dzięki występowaniu w nich znacznej liczby pionowych i wysokich ścian rozpoczynających się z poziomu gruntu stanowią znacznie ciekawszy wspinaczkowo teren od bardziej znanych Adršpašskich skál.

Około dwukilometrowy szlak niebieski najpierw podąża wzdłuż Skalnego Potoku.




Po drodze, tuż za skałą o mało poetycznej nazwie Magazyn Serów, w ruinach zamku Stremen (służył niegdyś husytom) warto zahaczyć o punkt widokowy. Trzeba lekko zboczyć w prawo. Do pokonania jest bardzo ostre podejście po schodach i drabinach. Jak podaje tablica informacyjna, tych schodów jest 300. No cóż, nasza wizyta przypadła w okresie majówki, więc na szlakach były prawdziwe tłumy. Aby wejść na samą górę trzeba było odczekać nieco w kolejce. Mimo, że nisko wiszące chmury mocno ograniczały widok, warto było wylać z siebie parę litrów potu i wdrapać się na samą górę. Wrażenie bezcenne.




W głównej części skalnego miasta szlak zatacza pętlę, pozwalając obejrzeć wszystkie najciekawsze miejsca rezerwatu. Efektownie poprowadzona ścieżka mija m.in. Wielki Plac Kościelny i Mały Plac Kościelny, Teatr Rzymski i skałę o intrygującej nazwie Jeż na Żabie. W tym okresie, kiedy zwiedzaliśmy Teplickie Skalne Miasto, część szlaku, od Małego Kościelnego Placu do skały Herynek, była zamknięta, ze względu na okres lęgowy sokoła wędrownego, niezwykle rzadkiego gatunku. Jest to stosunkowo niewielki odcinek szlaku. Te „utrudnienia” spowodowały, że pętlę obeszliśmy dwa razy, oczywiście nie licząc zamkniętego odcinka. Najpierw doszliśmy do Małego Kościelnego Placu i wróciliśmy do rozdroża, a następnie powędrowaliśmy do Herynka i oczywiście z powrotem. Warto przejść ten szlak w dwie strony, za każdym razem dostrzega się coś innego. Ciekawym przeżyciem jest przejście odcinak nazywanego Sybirem. Nazwa, mówi sama za siebie. Różnica temperatur między Sybirem a dalszą częścią szlaku wynosi dobrych kilka stopni.





Skalne Miasto to również, a może przede wszystkim ćwiczenie dla naszej wyobraźni. Skały mają swoje nazwy pochodzące od ich wyglądu. Nie zawsze udawało mi się odnaleźć w nich to, od czego wzięły swoją nazwę. Największe rozbierzności były przy Głowie Konia. Ula, co prawda dostrzegała zarys głowy konia, ale bardziej jej to pasowało na głowę mamuta. Tym czasem dla mnie to była głowa wieloryba. Tak czy owak, świetna zabawa.









Topór Rzeźnika

W obrębie masywu znajdują się ruiny trzech zamków. W północno-wschodniej części, na zachód od Adršpašskich skál znajduje się zamek zamek Adrspach. Pomiędzy Teplickimi skalami a Teplicami – zamek Strmen (o którym była mowa wyżej). Trzeci zamek – Skaly – znajduje się na południowo-wschodnim cyplu masywu.

Przy jednym ze szlaków turystycznych znajduje się symboliczna drewniana kapliczka, poświęcona czeskim wspinaczom, którzy zginęli nie tylko tutaj, ale także w innych górach. Kapliczkę usytuowano w występie skalnym, na którym umieszczone są tablice pamiątkowe osób zmarłych tragicznie w górach.

Po zakończonej wędrówce koniecznie trzeba było odwiedzić którąś z okolicznych restauracji. Nasz wybór padł na Severkę, która skusiła nas daniami z grilla. Niestety tu spotkało nas rozczarowanie. Na szczęście jedyne tego dnia. Obsługa, dwoje młodych ludzi bardzo się starała, ale w restauracji najważniejszy jest smak serwowanych dań. Ula poszła po całości i z wielką odwagą zamówiła makrelę z grilla. Można by powiedzieć, że jest sama sobie winna. Bo co mogą wiedzieć Czesi o przyrządzaniu makreli? Najpierw podali po prostu zimną makrelę z grilla !? Bez słowa przyjęto naszą reklamację. Rybka została z powrotem owinięta w folię i wróciła na ruszta. Po tej operacji była ciepła, ale jej smaku to zbytnio nie zmieniło. Niestety, moja wieprzowina też do udanych nie należała, była bez smaku i niedopieczona. Katastrofa. Jedzenie sprawia mi tyle radości, a tu takie nieporozumienie.



W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Trutnov, taką małą lokalną metropolię. Dojechaliśmy tam tuż po 18, więc nie musieliśmy płacić za parkowanie. Ale szybko okazało się, że o 18 miasto po prostu jest wyłączane. Prawie nie ma ludzi na ulicach.





Duch Karkonoszy

Wszystko jest pozamykane. Nawet trudno jest znaleźć otwartą knajpę, o kawiarni nie mówiąc. Jakoś jednak nam się udało i trafiliśmy do Cafe Bar Narcis, zlokalizowany w zabytkowym rynku. Uwaga! Nie sugerować się nazwą. Bardzo sympatyczne, nastrojowe miejsce. Dobre desery i kawa Vergnano. Warto tam zajść ale trzeba się śpieszyć, bo lokal jest czynny tylko do 19.





Same miasto nie robi najlepszego wrażenia. Ładne, przytulne, zabytkowe centrum i reszta. Spacer po zabytkowym centrum to prawdziwa przyjemność. Co parę kroków coś przykuwa uwagę swoim pięknem, wyszukaną formą, ciekawym detalem. A ta reszta, nie tylko wygląda na biedną ale też bardzo bałaganiarską. Tu nie ma stanów pośrednich. Dwa światy oddzielone przepaścią. Zupełnie, jakby mieszkańcom nie zależało na dobrym wizerunku. To nie są te Czechy znane z folderów reklamowych biur turystycznych.





Postaw mi kawę na buycoffee.to

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...