niedziela, 14 października 2012

SPLIT - STAROŻYTNOŚĆ I CODZIENNA PORCJA DESZCZU




       Popularność Chorwacji wśród żeglarzy z całej Europy jest ogromna. Ciągną tu ze wszystkich stron, niczym mrówki do kropli miodu.  Dla tego największym problemem bywa zwykle znalezienie miejsca w marinie. Z jednej strony, chciałoby się popływać, z drugiej, trzeba mieć świadomość, że jeśli zbyt późno dopłyniemy, pocałujemy przysłowiową klamkę. Nawet na kotwicowiskach niekiedy brakuje miejsca. Codziennie więc, wstajemy stosunkowo wcześnie,  by dotrzeć do celu przed innymi. Tak też zrobiliśmy przedostatniego dnia naszego rejsu. Co prawda mieliśmy do przepłynięcia zaledwie ok. 12 Mm, ale bardzo zależało nam na miejscówce w marinie ze względu na plany zwiedzania Splitu.
       Nie kombinuję z miejscem cumowania. Czytałem różne negatywne opinie o możliwości cumowania w klubowych marinach Splitu. Zatem od razu  kierujemy się do mariny ACI  (43o30,2’N, 016o25,9’E).  Mariny ACI znane są przede wszystkim z tego, że są drogie, w Splicie zapłaciliśmy ok. 583 kuny, ale też i z wysokiego standardu. Poza tym, nadzieją napawa fakt, że w tej marinie może zacumować 370 jachtów.


       Do mariny dopływamy przed godziną 1100, po niespełna 3 godzinach żeglugi. Wcześniej długo wpatrywałem się w mapę Splitu i okolic oraz w plan samej mariny. Na żywo wszystko się zgadzało, ale czułem się jakoś niepewnie. Wpłynąłem do tej części basenu portowego, która jest położona najbliżej recepcji. Ale stało tu zaledwie kilka jachtów, całkiem pusto przy kei. O co chodzi? Czy coś pomyliłem? Nikogo nie ma na kei, nie ma się kogo zapytać. Jak się zachować jeśli nie ma tłumu ani żadnych innych problemów? Tak po prostu zacumować i już? Wybieram jakieś miejsce i podchodzimy. Pojawiają się ludzie z mariny, którzy pomagają dokończyć manewr. Możemy tu stać? Tak, oczywiście. Wreszcie przychodzi olśnienie. No tak, przecież marina ACI w Splicie jest bazą firm czarterowych. Tu w weekend  będzie młyn i brak miejsc. A póki co, te kilkadziesiąt jachtów, które przypłynęły, tłoku nie robią. I bardzo dobrze. Mogę się uspokoić.
       Ogarniamy się bez pośpiechu i ruszamy na podbój miasta, które jest centrum Dalmacji i jej głównym portem. Na piechotę trochę daleko. Ale Chorwaci wiedzą jak zarabiać na turystach. Co turysta sobie zamarzy, z całą pewnością dostanie. W tym przypadku jest to bardzo popularny środek lokomocji na Adriatyku, wodne taxi. Z mariny do miasta i z powrotem za jedyne 50 kun od osoby. Nie można nie skorzystać. Tradycyjnie dostajemy wizytówkę z numerem telefonu na wypadek, gdyby naszła nas ochota na powrót, a pana akurat by nie było. 

     
       Czas, czas, czas! Ciągle go brakuje. Ilość ciekawych miejsc w Splicie jest tak duża, że nawet gdybyśmy spędzili cały dzień na zwiedzaniu, to i tak zobaczylibyśmy zaledwie jego niewielką część. A przecież trzeba też zwiedzić przynajmniej jedną knajpkę, a to zajmuje sporo czasu. Zanim więc zaczęliśmy zwiedzanie już było wiadomo, że do Splitu trzeba będzie jeszcze kiedyś wrócić. Tym razem stawiamy na ogólne obejście Pałacu Dioklecjana. A właściwie tej części miasta, która kiedyś tym pałacem była. Jak sama nazwa wskazuje, człowiekiem, który zażyczył sobie, by mu taki letni domek postawiono, był rzymski cesarz Dioklecjan. Budowa trwała ok. 10 lat, tj od 295 r do 395 r. Budynek miał wymiary 215 m na 181 m, powierzchnia ok. 39 000 m2. Cesarz widocznie chciał sobie zapewnić na starość jakiś cichy kąt. A miejsce to wybrał sobie z prozaicznego powodu, urodził się tuż obok w Salonie. Okazuje się, że kumoterstwo ma długą tradycję a pan Gosiewski ze swoją specjalną stacją kolejową nie był pierwszy.


       Obecnie, to co było kiedyś dumną siedzibą cesarza,  jest zabytkową dzielnicą miasta, która zachowała wiele z tego co było tu w starożytności. Dawne korytarze pałacowe to obecnie uliczki, dawne dziedzińce to obecnie place. 


Wystarczy przymknąć oczy by wyobrazić sobie, że jest się w siedzibie wielkiego cesarza, gdzie kłębi się tłum dworzan, gdzie knuje się różne intrygi. W 220 budynkach mieszka tu teraz ok. 3000 ludzi i przewija się dziesiątki tysięcy turystów. 


Musimy rozdzielić się na dwie grupy, bo w tym niesamowitym tłumie turystów z całego świata, bardzo trudno poruszać się w siedmioosobowej grupie. Ciągle się nawołujemy, ciągle szukamy. Jest tak wiele intrygujących rzeczy, że co chwilę coś innego kogoś zatrzymuje. Po tych uliczkach można chodzić całymi godzinami w różnych kierunkach i ciągle odkrywać nowe ciekawostki.  Oczywiście jest też wielki, kolorowy i bardzo gwarny jarmark. Trudno mieć o to do Chorwatów pretensje. Skoro są chętni, aby zostawiać tu pieniądze, to czemu im tego nie umożliwić. Normalny człowiek gdy staje się turystą popada w jakiś amok. Gotów jest wydać wszystkie pieniądze jakie ma i jeszcze więcej.

       Kręcimy się tu i tam. Trafiamy do wielkiego pomnika biskupa z X w, Grzegorza z Ninu (Grgur Ninski). Pomnik jest oczywiście dużo młodszy, ale wystarczająco stary, aby wytworzyła się legenda, o tym, jakoby potarcie wielkiego palca biskupa przynosi szczęście. Nie wiem czy tak jest faktycznie, ale patrząc jak doskonale jest wypolerowany ten magiczny palec, dochodzę do wniosku, że przybywający tu turyści są bardzo nieszczęśliwymi ludźmi, skoro z takim zapałem polerują tego palucha.


       Czy to możliwe, aby w lecie, w Chorwacji, codziennie padał deszcz? Tak, to jest możliwe. Właśnie w czasie włóczęgi po Pałacu Dioklecjalna przychodzi kolejna ulewa. Pomaga nam podjąć decyzję o zrobieniu sobie przerwy w jednej z niezliczonych knajpek. Przeczekujemy deszcz w bardzo miłym miejscu delektując się miejscowymi przysmakami. Ja decyduję się na rybę, która najpierw była w jakiejś marynacie a później smażona. Pyszne.


       Już wcześniej stwierdziłem, że załoga nam się tym razem udała wyśmienicie. I oto mamy  kolejny dowód na jej zgranie. Kiedy deszcz już przestawał padać i wyjrzeliśmy z naszego lokalu, okazało się, że druga część załogi schroniła się przed deszczem, niemal za ścianą.
       Powoli kończymy spacer „po mieście”. Zaglądamy jeszcze do piwnic cesarskich.


 „Dotykamy „ starożytności. Ileż tu się działo spraw wielkich i małych. Przecież to byli tacy sami ludzie jak my. Otrząsam się z zadumy. Odległa historia, wielki cesarz, kolorowy tłum turystów i odpustowy jazgot. Kupujemy pamiątki i prezenty dla bliskich. Znak czasu: na jednym ze straganów pani zapewnia nas najgoręcej jak może, że to co ma do zaoferowania nie pochodzi z Chin!  Szukamy bez powodzenia powideł z fig, które, podobno, są pyszne. Na pocieszenie kupujemy inne wyroby z tych owoców.  Wreszcie, wracamy do wodnej taksówki i płyniemy do mariny uporządkować wrażenia ze Splitu przy małym co nieco. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...