niedziela, 7 października 2012

DOMAČA RAKIJA – KATASTROFA SKIPERA


 
        Wypływamy z Seget Donij. Bardzo lubię tę atmosferę na jachcie, gdy naprawdę rozpoczyna się rejs, gdy wreszcie cumy oddane, diesel delikatnie mruczy pod pokładem, jacht odchodzi od kei, płyniemy. Coś ze mnie spada. Czuję się lekko i radośnie. Teraz dopiero jest fajnie.

       Zanim jednak popłyniemy na morze cofamy się kawałeczek, aby z bliska przyjrzeć się od strony wody Trogirowi. Piękny widok, my tu wrócimy. A teraz już kurs na wyspę Vis do Komiży.

       Pogoda wykonuje kolejną woltę. Piękna słoneczna pogoda, prawie bezwietrznie. Nie da się zbyt wiele popływać na żaglach.  Dzięki temu jednak, załoga, której doświadczenie żeglarskie nie jest nazbyt bogate, może spokojnie oswajać się z jachtem i sterowaniem. Wszyscy po kolei, stając za sterem, z wielką uwagą i napięciem wpatrują się w kompas. Mają podany kurs i jakoś trzeba się na nim utrzymać. A tu jak na złość Talitha nie specjalnie chce współpracować. Chwila nieuwagi, a łódka już płynie w swoją stronę. Cóż za niesforne urządzenie. Udaje się nam jednak dopłynąć do celu. Mamy za sobą pierwsze 35 Mm. 


       Współrzędne portu w Komižy to 43002,7 N; 016005,2 E. Port jest bardzo ładnie położony, w sporej zatoce, do której trafiamy bez problemów. Obsługa portu nieco ospała. Właściwie nie wiadomo, czy będą pomagać czy nie. Czy chociaż wskażą miejsce? Jak na Chorwację jest to dosyć nietypowe. Przeważnie obsługa marin pokazuje gdzie stanąć, aby jak najwięcej jednostek mogło się zmieścić. W końcu stajemy. Podłączmy jacht do prądu, uzupełniamy wodę. Pierwszy rzut oka na okolicę, jeszcze z pokładu jachtu, jest O.K. Idziemy sprawdzić sanitariaty. No, tu jakby nieco mniej O.K. Malutki budyneczek, na dole ubikacje u góry kabiny natryskowe – dwie – koedukacyjne. Jest bardzo przytulnie, a do tego kierowniczka obiektu sprawia wrażenie jakby spożyła jakieś sfermentowane owoce. Przy okazji zachodzę do biura uregulować opłaty. Luksusów tu nie ma, ale i cena za postój nie jest zbyt wygórowana, 360 kun za dobę.

      
       Same miasteczko jest niewielkie, ok 1800 mieszkańców. Bogactwa wielkiego nie widać, ale Komiža ma swój urok, swój klimat. Jest spokojnie i jakoś tak pogodnie w sensie duchowym. Od razu ma się dobry nastrój. Zupełnie jakby to miasteczko się do nas uśmiechało. A skoro tak, to trudno tego przyjaznego uśmiechu nie odwzajemnić.

       Pogoda jest taka, że wszyscy marzą przede wszystkim o kąpieli w morzu. Robimy szybko klar i idziemy na plażę. Nie musimy iść zbyt daleko, plaża jest niemal po drugiej stronie falochronu. Zanurzamy się w ciepłych wodach Adriatyku i rozkoszujemy chwilą. Cieszymy się jak dzieci. Chce się pływać i leżeć na wodzie. A może ponurkować? A może posiedzieć na plaży i wystawiać twarz do słońca? Tak, tego właśnie oczekiwaliśmy.

       Wieczorem wyruszamy „na miasto”. Uliczki wyraźnie ożyły, miejscowi i żeglarze wędrują we wszystkich kierunkach. W tzw. międzyczasie marina wypełniła się do ostatniego miejsca. Jachty cumują też na kotwicowisku po wewnętrznej stronie falochronu, ale też i po zewnętrznej. Popularność chorwackich akwenów momentami przerasta możliwości gospodarzy. W  miasteczku jest wszystko co potrzeba: sklepy poczta, knajpy. Uzupełniamy zakupy w sklepie, m.in. kupujemy osiemnastokilowego arbuza. Wędrując ciasnymi uliczkami, innych tu nie ma, napotykamy ulicznego sprzedawcę spirytualiów domowego chowu. Trudno się oprzeć pokusie i nabywamy domačą rakiję. W końcu trafiamy do jakiejś knajpy, której nawet dobrze nie widać z ulicy. Kiedy jednak już do niej się dojdzie, okazuje się, że jest pięknie położona nad samą zatoką, po jej drugiej stronie w stosunku do portu. Dobrze trafiliśmy, bardzo dobrze, knajpa nie tylko jest ładnie położona, ale też dają dobrze zjeść.

       Po powrocie na jacht kontynuujemy biesiadę. Jedzenia na jachcie jest pod dostatkiem, no i ta domača rakija. Gdzieś koło pierwszej w nocy, z sąsiedniego jachtu, zaczął coś do nas burczeć bardzo nieparlamentarnymi słowami pijany jak bela Słowak. A, płyń Se w spokoju, dobry człowieku. Mimo wszystko przykręciliśmy nieco potencjometry, ale do trzeciej i tak siedzieliśmy. Natomiast, zdziwiło mnie, że nie rozpracowaliśmy całej rakiji. Jakoś nie wchodziła.

       Rano wachtę kambuzową mieli Romek i KaTomek. Przed śniadaniem naleliśmy sobie jeszcze po szklaneczce rakiji. Znowu jakoś niespecjalnie szła. Romek chyba wcale nie ruszył, a jeśli nawet to bardzo delikatnie. Natomiast na śniadanie chłopaki przygotowali taką pyszną jajecznicę i w takiej ilości, że napchałem się jak bąk. Jak się powstrzymać jak dają takie pychoty. Ale było mi jakoś tak, ciężko, jakoś dziwnie się czułem. Przejdzie, nie przejdzie?

    Nie przeszło!!! Tego dnia znowu pogoda się mocno zmieniła. Było pochmurnie. Wiało ok. 5 B. Morze szybko się rozbujało. Padła pierwsza część planu na ten dzień, odwiedziny błękitnej groty, która znajduje się na pobliskiej wyspie Biševo i podobno jest sporą atrakcją. Ale wpłynięcie do niej w sytuacji gdy wysokość fali dochodzi do 2 m jest przedsięwzięciem dosyć karkołomnym, wziąwszy pod uwagę, że wysokość otworu, którym wpływa się do groty ma ok. 1,5 m. Kierujemy się więc w kierunku wyspy Korčula. I wtedy zaczynają się moje zmagania z rakiją. Ależ dostałem w kość, czegoś takiego jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Po mnie ruszają następni. Widocznie uznali, że skoro skiper może to i oni też mogą. Kiedy oddałem już wszystko co mogłem, a nawet znacznie więcej, Neptunowi, postanowiłem pójść do kajuty chwilę odpocząć. Odpoczynek nie trwał zbyt długo, bo przyszedł KaTomek i powiedział, że załogo czuje się fatalnie i na dzisiaj ma dość. Chcąc, nie chcąc, zwlokłem się z koi. Rzut oka na mapę. Sporo załoga napływała, tyle że nie bardzo w kierunku Korčuli, wciąż mieliśmy zdecydowanie bliżej do Komižy, niż gdziekolwiek indziej. Więc kolejna zmiana planu, staję za sterem i wiozę wycieczkę z powrotem tam skąd rano wypłynęliśmy. Dopływamy do portu, a komputer pokazuje, że tak pływając, w tę i we wtę, przepłynęliśmy ponad 20 Mm. Nieźle, szkoda tylko, że nie w tym kierunku. Wiatr nie słabnie. Trochę jest nerwowo przycumowaniu. Ospałość obsługi portu w tych warunkach jest przyczyną sporego zamieszania. Udaje nam się jednak zacumować do kei, na jednym z ostatnich miejsc. Parę minut później są już tylko miejsca na kotwicowisku.

       Tego dnia nikt nie ma ochoty na wycieczkę do knajpy. Delikatne jedzenie, ciepła herbata i te sprawy, liżemy rany. A wieczorem, jakby dla właściwego zakończenia tego dnia, przychodzi potężna burza.    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...