Kithnos to już ostatni nasz przystanek na Cykladach. Kolejny port to Poros, a to oznacza, że wpływamy do Zatoki Sarońskiej. Przed nami ok. 50 Mm przy silnym wietrze na otwartym akwenie. Wydawało się po przednich dniach, że już większych fal na Morzu Egejskim nie zobaczymy. A tu proszę, pomyliliśmy się. Okazało się, że jednak obejrzeliśmy większe. I znowu parę godzin za kółkiem, i znowu co chwilę prysznic. Prowadziłem łódkę, plując słoną wodą, która zalewała mi twarz i przyglądałem się naszej załodze. Wyrobili się. Teraz już byli przygotowani na to, że może być trudno. Ciepłe napoje w termosach, coś do przegryzienia, w jachcie wszystko solidnie poształowane. Pełen spokój i uśmiech na twarzach. Ale też blisko dwa tygodnie na jachcie, do tego w nie najłatwiejszych warunkach, obnażyły każdego bez reszty. Zdali egzamin, nie wszyscy jednakowo dobrze, ale trudno było tego oczekiwać. Najgorsze chyba było to, że nie wszyscy sprawdzili się w pracy zespołowej, a to jest konieczne. Taka wyłamująca się osoba wprowadza niepotrzebną nerwowość. Tutaj trzeba patrzeć co jeszcze można zrobić dla zespołu. Jeśli się tego nie widzi samemu, można się po prostu zapytać: Co trzeba zrobić? Bo na jachcie wszystko musi być zrobione jak należy i we właściwym czasie. Ciekawe jak bardzo denerwujące mogą być różne drobne przywary, jak trzeba się kontrolować by nie reagować na nie jakimiś złośliwościami. To nakręciłoby tylko, zupełnie niepotrzebnie, spiralę nerwów. Ktoś co chwilę, raczej bez powodu „łapał focha”. I co? No właśnie nic, bądźmy litościwi. Ktoś inny pierwszy i do tego najgłośniej śmiał się ze swoich dowcipów. Normalnie, pewnie bym nawet nie zwrócił na to uwagi, ale na takiej małej przestrzeni, obcując ze sobą niemal bez przerwy, w pewnym momencie zaczyna to być wkurzające. Jak zareagować? Wcale! W czymże mi to przeszkadza. Ktoś lubi swoje dowcipy, lubi się z nich śmiać? O.K. Przecież nie robi w ten sposób nic złego. Trzeba być po prostu tolerancyjnym i wyrozumiałym, a im warunki trudniejsze, tym bardziej.
Zamyśliłem, a tym czasem, po kilku godzinach żeglugi, fale zdecydowanie zmalały. No tak, byliśmy już prawie przy Poros, więc od jakiegoś czasu żeglowaliśmy po wodach Zatoki Sarońskiej. Mogłem wreszcie oddać ster, by przejąć go dobiero przed podejściem do kei. W porcie Poros są dwie opcje cumowania, albo do tzw prywatnych kei od południowej strony miasta, albo od strony północnej. Ta druga keja jest lepiej przygotowana, jest tam więcej miejsca i łatwiej jest manewrować. Ja jednak wybrałem południową keję, bo kiedyś już tam cumowałem i mam z tamtego rejsu bardzo miłe wspomnienia. No i oczywiście dostałem za swoje. Miejsca było mało, miałem problemy prowadząc jacht na rewersie, bo nie było miejsca by się dobrze ustawić i znowu się niepotrzebnie nadenerwowałem. W końcu jednak mogłem powiedzieć „Tak stoimy!” i spotkała nas spodziewana nagroda. Bo w Poros, przy tej kei, jest szalenie sympatyczny zwyczaj witania cumujących karafką wina, czy ouzo. Jasne, ci uśmiechnięci ludzie nie robią tego tak zupełnie bezinteresownie. To są pracownicy znajdujących się na przeciwko knajpek. W żadnym momencie nie pada stwierdzenie, żeby ich odwiedzić, nie są natarczywi, ale jak można ich nie odwiedzić? Człowiek, który nas witał, był niepełnosprawny, ale uwijał się jak w ukropie by jakoś nas zacumować. Na koniec powiedział: „perfect capitan”. Od razu wszystkie nerwy ze mnie zeszły i zachciało mi się śmiać. Przecież doskonale wiedziałem, że moje podejście było kiepskie. Powiedziałem więc krótko, że wcale nie był tak perfekcyjnie i podziękowałem za pomoc. Wieczorem, oczywiście, poszliśmy do niego na kolację. I następnego dnia również. Pierwotnie planowałem, że następnego dnia popłyniemy na Eginę, by w piątek mieć jak najmniejszy dystans do pokonania. Ale w Poros było tak sympatycznie, że zostaliśmy jeszcze do następnego dnia.
Poros to już inne kolory niż Cyklady. Pomarańczowe dachówki, domy już nie są takie białe, więcej drzew.
A do tego niekończący się labirynt wąziutkich uliczek, po których błąka się mnóstwo kotów. Przed domami wspaniałe kwiaty w doniczkach.
Ruch raczej niewielki, bo trudno tam się przecisnąć samochodem. Jedynie na tych nieco szerszych, od czasu do czasu coś przejedzie, lusterkami ocierając się niemal o mury domów. I jakoś tak się dzieje, że chcąc, nie chcąc, ten labirynt prowadzi na szczyt górującego nad miastem wzniesienia, skąd rozpościera się niezwykły widok.
Postój w Poros wykorzystaliśmy do wykonania drobnych napraw. O ile wymiana foka nie sprawiła najmniejszych problemów, to z naprawami kadłuba poszło już dużo gorzej. Napracował się Marek przy szpachlowaniu i szlifowania, ale nie wyglądało to dobrze. Bez pomalowania odpowiednio dobraną farbą zupełnie nie było efektu. Wręcz przeciwnie. Te białe wyszlifowane place, rzucały się w oczy z daleka, niczym łaty na krasuli. Nie było wyjścia, musieliśmy pójść do knajpy na kolację by jakoś poprawić sobie humor. Stąd nasza druga wizyta w zaprzyjaźnionej knajpie. Teraz byłem dla pana nie tylko kapitanem ale też i przyjacielem. Co najlepiej objawiło się, gdy zamówiłem sobie ośmiornicę. Pan zrobił niewyraźną minę i pokręcił znacząco głową. Powiedział: „Przyjacielu od kilku dni jest taki wiatr, że rybacy nie mogli łowić ośmiornic, więc są tylko stare, mrożone. Jak lubisz to polecam ci …” I tu padła nazwa jakiejś ryby, której nie zapamiętałem. Przystałem jednak na propozycję i w rezultacie otrzymaliśmy bardzo smaczną rybę takiej wielkości, że zupełnie spokojnie najadły się nią cztery osoby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz