To dopiero była jazda. Z wyspy Siros na wyspę Kithnos lecieliśmy jak szaleni. Wiatr ani myślał zelżeć, więc mieliśmy zarefowane żagle, morze jeszcze bardziej rozbujane, a nasz Leader przeskakiwał z fali na falę, czasami robiąc nam obfity prysznic i zapewniając tym wiele radości. Tym razem jednak, płynęliśmy połówką, dzięki czemu nie było tego ciężkiego walenia dziobem o wodę. Przelewające się przez pokład, od czasu do czasu, dziady, przypomniały nam o tym, że Posejdon nie zna litości dla partaczy. Kolejna fala przelatująca górą zabrała nam trap. Łup i nie ma. Nic dziwnego wiało 7-8 B, więc na żadną litość liczyć nie mogliśmy. Mimo wszystko jednak do Loutry dopłynęliśmy spokojnie, bez problemów i na wesoło. Jak trafiliśmy na wysokości Tinos na chwilę ciszy, mieliśmy okazję podziwiać parę delfinów. Tu mogłem jedynie skonstatować, że te sympatyczne ssaki odleciały do ciepłych krajów i pasą się razem z fiordami. Bo na to aby je wypatrzyć w tych warunkach nie było żadnych szans.
W Loutrze okazało się, że mieliśmy dużo szczęścia, gdyż była możliwość zacumowania longside. Początkowo chciałem zacumować po zewnętrznej stronie kei, gdyż było zupełnie pusto, wiatr nawet w zatoce momentami przekraczał 20 knotów, ale uczynni ludzie z brzegu dali znać, że zmieszczę się w środku portu, między dwoma innymi jednostkami. Kilka kółeczek w zatoczce, przełożenie odbijaczy i cum i wchodzimy. Nie było łatwo, ale dzięki pomocy żeglarzy z innych jachtów jakoś się udało. W końcu mogłem powiedzieć sakramentalne „tak stoimy” i odetchnąć.
Wreszcie można było rozejrzeć się po okolicy. Pierwsze spostrzeżenie, znowu dużo Polaków. Co najmniej 1/3 jachtów stojących w Loutrze miała polskie załogi. Bez wątpienia ratujemy Grekom końcówkę sezonu. Wszędzie nas pełno, zaglądamy do każdej, choćby najmniejszej dziury i oczywiście do licznych kafejek.
Dopiero po zacumowaniu mogłem na spokojnie przyjrzeć się miejscowości. Ależ przyjemne miejsce. Kolejne takie, gdzieś z tyłu głowy pierwszy raz pojawia się myśl: szkoda, że zbliża się koniec naszego rejsu, tak tu ładnie. Nawet resztki starej instalacji do przeładunku rudy żelaza, nie są w stanie zakłócić przyjemnych doznań. Zatoka z przejrzystą wodą o niezwykłych barwach, dookoła zatoki przytulne kafejki, za nimi białe domki przy których pełno kwitnących roślin. Jakiś sklep spożywczy, w którym starsza kobieta, nie znając zupełnie angielskiego, sprzeda turystom prawie wszystko, czy im to potrzebne, czy nie. Kawałek dalej, już prawie za miastem, piekarnia z przepysznymi słodkościami. W jednej z kafejek trafiamy na człowieka znającego nawet kilka słów po polsku i mającego kartę dań po polsku. Coraz bardziej nam się tu podoba.
My już stoimy, spokojnie i bezpiecznie. Od czasu do czasu przypływają kolejne jachty. Naszym rodakom nawalił w morzu ster, musieli posłużyć się rumplem. Wpływa kolejny jacht, próbują opanować żagle, ale mają problemy z grotem, który rwie się na drobne strzępy. Dopływa jakaś para z Anglii. Pomagamy im zacumować. Są tylko we dwoje i pan jest wyraźnie zmęczony zmaganiami z morzem. Większość z cumujących jachtów ma, lub miała, jakieś problemy. W pewnym momencie ktoś z naszych rzuca: zatoka pechowców. Zatoka pechowców? Przecież, mimo wszystko, jesteśmy cali i zdrowi, stoimy bezpiecznie w porcie, jest pięknie. Zatoka szczęściarzy, którzy zdali morski egzamin i dopłynęli szczęśliwie do portu.
Należy nam się nieco odpoczynku, więc przedłużamy pobyt w Loutrze o jedną dobę, tym bardziej, że miejsce jest bardzo zachęcające. Niedaleko, ok. jednej godziny od portu są ruiny średniowiecznego kastro, bardzo malowniczo położone na wysokim urwisku nad samym morzem, a właściwie nad cieśniną Kithnou oddzielającą wyspy Kithnos i Kea. Dzień jest piękny, choć wietrzny. Tyle, że w przypadku takiej wycieczki ten wiatr nawet jest nieco pomocny. Gdyby go nie było pewnie byśmy się rozpuścili na słońcu. Szlak wiedzie najpierw lokalną dróżką, później przez jakieś nieużytki i w końcu szybko wspina się wysoko pod górę. A wszystko to na otwartej przestrzeni. Nie ma mowy o jakichkolwiek drzewach dających schronienie w cieniu. Wszystko szarobure, wypalone przez słońce. Mijamy jakiś samotny, niedokończony budynek, który pewnie miał być knajpą na szlaku, dla strudzonych turystów. Póki co, raczej straszy. Mijamy stado pasących się kóz. To dopiero fenomen, na tym sponiewieranym przez słońce pustkowiu, one znajdują coś do jedzenia. No i mijamy również kolejne kamienne murki, układane pewnie z wielkim mozołem. Co ciekawe, przyglądając się tym kamiennym murkom nietrudno zauważyć, że ich budowniczowie nie byli pozbawieni poczucia piękna. Starali się tworzyć jakieś wzory wykorzystując naturalny kształt kamieni. Tylko po co oni te murki budowali. Czy to kwestia poczucia posiadania własności? A może oczyszczali pola z kamieni i układali murki przy okazji? Patrząc jednak, jak wyglądają te pola, to raczej byłaby syzyfowa praca, te tereny przypominają raczej skalne rumowisko niż nasze, tatrzańskie, ukwiecone łąki.
Od lat wędruję po górach i wiem jak należy się do takich wędrówek przygotować. A tu wybieram się na szlak w klapkach! Sam siebie nie rozumiem. Czy po szczęśliwym przycumowaniu wyłączył mi się mózg? Znam już trochę Cyklady i wiem jak wyglądają tam ścieżki prowadzące przez bezdroża. Trudno, mimo wszystko docieramy do kastro.
Pierwszą budowlą na szczycie jest kościół. Zadbany, funkcjonujący, mały kościółek. Dla czego właśnie tu? Tak daleko od najbliższej miejscowości, tak wysoko, w tak trudno dostępnym miejscu? Ludzie są niezwykli. Ilekroć jestem w takim miejscu wywołuje to we mnie podziw i zadumę. I nagle słyszę uderzenie w dzwon. Wyrywa to mnie z rozmyślań nad powikłaną konstrukcją ludzkiej psychiki. Domyślam się kto mógł uderzyć w dzwon. Psuje mi to atmosferę tej chwili i tego miejsca. Mimo wszystko, miejsce jest magiczne. Ten kościół, który zdaje się świadczyć, że to duch jest najtrwalszy a nie materia. Wszak obok są ruiny, niegdyś solidnej twierdzy. Twierdza runęła a malutki kościółek trwa, ludzie z mozołem o niego dbają. Tuż obok ruin, wielkie urwisko, wieje grozą. Ale na dole lazurowa woda, niczym z folderu reklamowego.
I gdzieś tam w oddali, w lekkiej mgiełce, na środku cieśniny, płynie statek. Ileż różnych bodźców, w pozornie pustym miejscu. Można by tak siedzieć tam całymi godzinami.
Wracamy naładowani fajnymi wrażeniami. A poza tym powoli daje znać o sobie jego wysokość głód. To jest dopiero siła.
W średniowieczu wyspa nazywała się Thermia, ze względu na ciepłe źródła, które się tam znajdują. Już w starożytności leczono na wyspie reumatyzm. Kiedy Grecja odzyskała wolność, król wybudował tu instytut leczniczy. Nie mogliśmy więc sobie odmówić skorzystania z okazji i poszliśmy obejrzeć ów przybytek. Przywitały nas tam przemiłe panie, które zachęcały do skorzystania z 20 minutowej kąpieli w zabytkowych, marmurowych wannach. Może i taka kąpiel nie jest bardzo droga, nie pamiętam, 6, może 8 euro, ale jakoś wygląd tych wanien nie był zachęcający. Niby wszystko było czyste, ale ten marmur wyglądał jak zagrzybiony. Oczywiście tak nie było, ale się nie skusiliśmy. Tym bardziej, że z locji wiedzieliśmy, że ciepłe źródła uchodzą do zatoki i można z nich skorzystać nieodpłatnie. Poszliśmy na plażę, gdzie faktycznie znaleźliśmy, coś w rodzaju rynny, którą płynęła ciepła woda, o wyraźnie rdzawym zabarwieniu. Jak się okazało, nie byliśmy pierwsi. Chętnych na darmowe kąpiele termalne było więcej. Sprawiały one wszystkim sporą frajdę. I tylko, jakaś pani, siedząca obok przestrzegała, aby nie przekraczać czasu 20 minut kąpieli. Słońce tym czasem było już zupełnie nisko. Wyjąłem aparat i statyw i zacząłem fotografować, bawiąc się długimi czasami naświetlania. Nie udało mi się w końcu zrobić żadnego ujęcia, z którego byłbym naprawdę zadowolony, ale i tak wracałem na jacht w świetnym nastroju. Jak to zrobić, by móc tu częściej i dłużej żeglować i napawać się urokami Grecji?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz