Deszcz, wiatr i dogorywająca marina w Trzebieży. Oto sceneria w jakiej rozpoczynały się 47 Etapowe Regaty Turystyczne.
Z każdego kąta wyziera w Trzebieży bieda. W porcie jachtowym, który bardzo na wyrost można by nazywać mariną, trudno gdzieś zacumować. Znaczna część zarośnięta, zbyt mało boi przy funkcjonującej jako tako kei. Z tego powodu, no i oczywiście z powodu braku dobrej osłony od zachodu, wielu żeglarzy chroni się w porcie rybackim. Jeżeli jednak ma się to szczęście, że jakoś się w marinie zacumuje i padnie komenda: „tak stoimy”, zwykle załoga pędzi biegiem do toalety. Żeglarze tak mają, zanim cokolwiek zrobią sprawdzają lokalny kibelek. A tu niespodzianka. Drzwi zamknięte na głucho. Najpierw trzeba odnaleźć jakąś bardzo ważną personę, która dzierży pieczę nad kluczem do WC. Czujecie to? Jaki to majestat! Władca klucza do WC.
Niestety, po przekroczeniu bramy mariny nie jest lepiej. Trzebież nie wygląda dobrze. I, nie wszystko można zwalić na biedę. Odrobina troski o swoje otoczenie, trochę pomyślunku i pracy wiele by mogło zmienić. A tak pozostaną tylko wspomnienia i tradycja. Starzy żeglarze z rozrzewnieniem wspominają dawne czasy, kiedy to COŻ tętnił życiem przez cały sezon i nie tylko. Na szczęście wciąż można zjeść tutaj dobrą rybę lub zupę rybną, choćby w Sailorze. Niektórzy te wyprawy na zupę rybną uczynili stałym punktem programu w trakcie pobytów w Trzebieży. Niestety jest pewien mankament tych kulinarnych wypadów. Ludzie wracają z nich objedzeni do granic możliwości. Trzeba popuszczać paski, rozpinać guziki, a i tak nic to nie daje. Tylko na co były te starania o odciążenie jachtu przed regatami. Cały trud na nic. Żeglarze, wypełnieni po brzegi niczym wielkie tankowce, wracają na swoje łódki i gdy postawią na nich nogę, jacht momentalnie zwiększa swoje zanurzenie o dobre 10 centymetrów.
W barze Sailor mieliśmy kiedyś zabawną, aczkolwiek nieco kłopotliwą, przygodę. Jak to zwykle bywa, rozliczenie następuje po zakończeniu konsumpcji. Grzecznie drepczemy do pani za barem i prosimy o podsumowanie naszego obiadu. Pani długo i mozolnie coś liczy i w końcu pada werdykt. Niby wszystko się zgadza, ryba, frytki, surówka, piwo, tylko dla czego razy trzy, skoro było nas dwóch, i każdy wziął po jednym zestawie? Grzecznie zwróciliśmy uwagę, że chyba zaszła jakaś pomyłka. Ta nasza uwaga tak panią zbulwersowała, że oddała nam wszystkie pieniądze, które jej daliśmy, i chyba chętnie by nas wyrzuciła z lokalu, gdyby miała odpowiednie siły. A tak pozostało jej tylko puszenie się i okazywanie złości. Skuliliśmy się w sobie i cichutko wyszliśmy. Jak nie chcą zapłaty, to nie będziemy się szczególnie mocno upierać.
W sobotę rano, pogoda była wyśmienita … na antypodach. Tu na miejscu już tak przyjemnie nie było. Lało, a wiatr dął jak szalony, jakby chciał przyspieszyć ruch obrotowy ziemi. Odbyło się uroczyste otwarcie i odroczenie startu o cztery godziny. Zjechało się na otwarcie, jak zwykle kilku lokalnych oficjeli. Przyglądałem się im, i zastanawiałem nad ich szczególnymi predyspozycjami. Politycy, bez względu na szczebel, na którym działają, mają przynajmniej jedną wspólną cechę: nieprzeniknione maski na twarzach. Patrząc na nich trudno, doprawdy domyślić się co oni naprawdę myślą. Niby emocjonalne wystąpienia, np. prezesa OZŻ, czy szczególnie, burmistrza Polic, sprawiały wrażenie gry. Co też, jest za tymi maskami. Zwykle w Trzebieży kończyły się regaty, tym razem mają zakończyć się w Stepnicy. Jak zareaguje na to pan burmistrz? Zobaczymy za kilka dni.
W końcu jest informacja, że startujemy. Jakby mniej padało. Nieco zelżał wiatr, może koło 50 B, może nieco więcej.
Pierwszy etap pokazał dwie rzeczy. 1. Podział na klasy tylko według samego KWR, bez uwzględnienia dodatkowo podziału wg wielkości jachtu nie ma sensu. Sześciometrowa, ważąca ok. 1 t carina, nie ma najmniejszych szans ścigania z np. ośmiometrowym i ważącym ok. 3,5 t trio 80. To po prostu była masakra. KWR niczego nie był w stanie wyrównać. 2. Układ pierwszego etapu, identyczny jak w ubiegłych latach, zupełnie nie uwzględniał kierunku wiatru. W rezultacie całą trasę z Trzebieży do mety przy główkach Kanału Piastowskiego, z jedną boją pośrednią, jachty przeleciały na jednym halsie, od połówki do fordewindu. Wystarczyło ustawić żagle i gnać do mety. Nawet nasza Karina pokonała tę trasę w czasie poniżej 2 godzin. Taktyka? Zwroty? Nie widać nie słychać.
Do mariny w Świnoujściu wpływaliśmy w nienajlepszych nastrojach, na szczęście, pogoda się nieco zlitowała i mieliśmy nienajgorszy wieczór. Były nawet kiełbaski i piwo. Zwykle odbywało się to w tawernie U Muzyka. Okazało się jednak, że wdowa po Muzykiewiczu, już nie prowadzi tawerny w marinie. Podobno był jakiś przetarg na dzierżawę, który wygrał ktoś inny, a Muzykiewiczowa prowadzi niewielką budkę gastronomiczną, z boku mariny, i właśnie tam odbył się poczęstunek. I znowu tradycja i wartości niematerialne przegrały z bezwzględnymi prawami rynku. Muzyk był legendą zachodniopomorskiego żeglarstwa, ale kogo to dzisiaj obchodzi.
Brawo!! Prosimy szybko dalszą część. TRICHE
OdpowiedzUsuń