Wczesny
poranek. Jeszcze niewielu sąsiadów udało się do pracy. Jaka piękna pogoda.
Nawet w nocy temperatura nie spada zbytnio poniżej 20 stopni. A my właśnie
pakujemy naszego Jumpy’ego i ruszmy do Chorwacji. Czy to ma jakiś sens tłuc się
w samochodzie półtora tysiąca kilometrów, skoro mamy u siebie taką wyśmienitą
pogodę. Ma, ma! Jak najbardziej. Bo to nie tylko o temperaturę chodzi. Jest
parę innych powodów, dla których podejmujemy trud tak dalekiej podróży. A
temperatura? I owszem, temperatura również, temperatura wody w morzu. Niestety
woda w naszym Bałtyku nadaje się co najwyżej do chłodzenia piwa, a nie do
kąpieli.
Jumpy bez
trudu pomieścił naszą szóstkę i gigantyczne zapasy żywności. Przez chwilę się
zawahałem obserwując załadunek prowiantu, gdzie to i na jak długo się
wybieramy. Szczęśliwie jednak jakoś się poukładaliśmy i po kilkunastu minutach
już byliśmy na autostradzie. Choć prawdziwa autostrada rozpoczyna się dopiero
na obwodnicy Berlina. To prawdziwa rwąca górska rzeka po miesięcznych ulewach.
Na postojowiskach przy stacjach paliwowych trudno znaleźć wolne miejsce. To
organizm żyjący własnym życiem. Na pierwszy dzień mamy do przejechania nieco
ponad 900 km, do austriackiej miejscowości Selzthal. Dziwne miejsce, położone w
ładnej górskiej dolinie, otoczonej wysokimi górami, wypełnione różnymi
industrialnymi elementami. Plątanina trakcji kolejowych jak na Górnym Śląsku, a
w tle zalesione górskie zbocza.
Nasz hotel Gasthof
Eder zur Stadt Leoben jest położny przy głównej ulicy miasteczka, tuż obok
stacji kolejowej. Nawet w piątkowy wieczór panuje tu całkiem sporym ruch. W
środku bardzo skromnie, wręcz siermiężnie, ale niczego nie brakuje. Jest
całkiem przytulnie, tylko w nocy trudno spać przy otwartym oknie. Każdy
przejeżdżający samochód, to grzmot rozdzierający nocną ciszę.
Nieco się
odświeżywszy idziemy zwiedzić „miasto”. Po drugiej stronie ulicy, przed dworcem
ponadstuletnia drezyna. Tak, ta miejscowość jest zdecydowanie kolejowa. Ale nas
najbardziej interesują lokale gastronomiczne. Mijamy pierwszy. 4 stoliki na
wąskim chodniku, do środka nie zaglądamy. Na zewnątrz siedzi kilka wesołych
osób, które zachęcają nas byśmy również tam przysiedli. Postanawiamy jednak
poszukać czegoś lepszego. Dochodzimy do skraju miejscowości i nic. Senna,
niemal wymarła okolica. Wracamy i oczywiście trafiamy do tej pierwszej i
jedynej czynnej restauracji: Cafe Restaurant Stuberl, rodzinnego interesu
Beichtbuchnerów. Nadzwyczajnej atmosfery to tu nie ma. Głód i dobry nastrój
sprawiają, że mimo wszystko nic nam nie przeszkadza. Rozpoczynamy od lokalnego
piwa, a jakże, i wesoło sobie gaworząc
czekamy na zmówione dania. Warto było tam zakotwiczyć, warto było poczekać.
Dania były bardzo smaczne i w rozsądnych cenach. Mój Stubenschnitzel – czyli
filet z kurczaka opiekany z prosciutto i serem, z warzywami i krokietami
ziemniaczanymi był świetny. Teraz można wracać do hotelu by zregenerować siły
przed drugą częścią podróży. Rano mamy przyjemność poznać małżeństwo prowadzące Gasthof, w którym nocowaliśmy. Okazało się, że pan ma trzy pasje: koleje żelazne, wino i ... żagle. Czy ktoś taki może być niesympatyczny?
Trasa do
Chorwacji, to niestety dwa zupełnie różne odcinki. Przez Niemcy i Austrię
przejeżdżamy szybko i bezproblemowo. Przejazd przez kilkadziesiąt kilometrów
Słowenii jest drogi (30 Euro) i zazwyczaj kończy się gigantycznym korkiem przed
granicą z Chorwacją. Niestety tym razem również jest podobnie. Niby jedni i
drudzy są w Unii, jedni i drudzy są w Schoengen, ale na granicy swoje trzeba
odstać. Trzeba jednak przyznać, że służby, zarówno słoweńskie jak i chorwackie
traktują nas bardzo przyjaźnie i w końcu wjeżdżamy do Chorwacji. Niestety, to
nie koniec perturbacji drogowych. Bramkowy system opłat za autostradę bardzo
sprzyja powstawaniu korków. Tym razem nawet szybko udało nam się wjechać na A1.
Jak to już od kilku lat się dzieje, otworzono kilka prowizorycznych bramek,
przy których stoi młodzież z biletami i wręcza je kierowcom. Dzięki temu idzie
to całkiem sprawnie. Ucieszyłem się wielce z tego faktu. No to teraz już z
górki. Trzask, prask i będziemy na miejscu. Nic z tych rzeczy! W tym roku prawdziwy
problem zaczął się za bramkami wjazdowymi. Zdaje się, że wszyscy, którzy
zrezygnowali z wakacji w północnej Afryce i Turcji zjechali się właśnie w tym
dniu do Chorwacji, a konkretnie na A1. W rezultacie, od wjazdu na autostradę do
rozjazdu autostrad na Riekę E65 i Split E71/A1, czyli ok. 120 kilometrów,
jechaliśmy w gigantycznym korku. Było kilka przyśpieszeń, ale kończyły się one
za każdym razem ostrym hamowaniem.
Przejeżdżamy
niesamowitym mostem nad Krką, zjeżdżamy z autostrady, zjeżdżamy z wysokości i w
końcu jest Šibenik i marina Mandalina. Całkiem spora. Daje się to odczuć od
razu przy wjeździe, gdy usiłuje się znaleźć miejsce do zaparkowania. Znajdujemy
miejsce, oddalone o dobre pięć wiorst od kei gdzie stoi nasz jacht i gdzie znajduje
się biuro firmy czarterowej. Wyciągam board pass i pytam w recepcji mariny,
gdzie jest to biuro. W pierwszej chwili mała konsternacja. Co to za firma?
Kolejna pani jednak wie, że ta firma nie ma tu biura, ale reprezentuje ich tutaj
Ankora Charter, a właścicielem jachtu jest jeszcze ktoś inny. Mimo wszystko
najważniejsze, że trafiłem do właściwej dziupli. Urzęduje tam pani groźna jak
chmura gradowa. Gdy słyszę, że coś sobie podśpiewuje, próbuje nawiązać
konwersację aby jakoś ocieplić atmosferę. Jakiś efekt to daje, ale nie za duży.
Pani ma ciekawą metodę pracy. Każdego zgłaszającego się odsyła na zarezerwowany
jacht i każe przyjść za godzinę. Nie daje nawet żadnej check listy aby można
było jakoś pożytecznie spędzić czas. Po prostu, idź pooglądaj sobie jacht i
wróć za godzinę. Kiedy wróciłem do biura, oczywiście przed terminem, okazało
się, że pani nie otrzymała z Yachtica Charter naszej listy załogi i potrzebuje
dokumenty wszystkich uczestników rejsu aby sporządzić tę listę. Oczywiście nie
mam tych dokumentów i znowu muszę się przespacerować na drugi koniec mariny. W
rezultacie na wyczarterowany s/y Escape wchodzimy bardzo późnym popołudniem i
rezygnujemy z wypłynięcia jeszcze w sobotę.
Escape to … Elan, Elan 394 Impression z 2014 roku. Po doświadczeniach sprzed kilku miesięcy, kiedy to pływaliśmy nieco większym Elanem z tegoż rocznika,
wchodzę na pokład z lekkim niepokojem. O dziwo, pierwsze wrażenia są pozytywne.
Nieco mniej miejsca, ale wszystko działa, wszystko jest tam gdzie trzeba.
Fajnie podświetlona podłoga. Tylko te nieszczęsne progi. Naprawdę trudno
uniknąć potknięcia i oby tylko na potknięciach się skończyło, bo wcale nie trudno
się fest poobijać. Tym niemniej ostateczna weryfikacja nastąpi w czasie
pływania.
Skoro nie
odpływamy, to po krótkiej odprawie powitalnej zajęcia własne. Słabą stroną
Mariny Mandalina jest duża odległość od starego miasta w Šibeniku. To poważny
mankament, bo tam trzeba zajrzeć. Mam nadzieję, że jak będziemy kończyć, to
będzie więcej czasu, weźmiemy taksówkę wodną i sprawimy sobie tę przyjemność. A
marina wieczorem aż buzuje. Jednak większość jachtów pozostała na miejscu do
niedzielnego poranka. Co kawałek słychać polską mowę. W restauracji w pewnym
momencie miejscowa kapela odgrywa „Hej sokoły” przy wydatnym wsparciu wokalnym
bawiących się tam naszych rodaków. Wieczory w marinach są bardzo ważnym
elementem tworzącym fajny klimat żeglarstwa. Zasypiam z uśmiechem na twarzy.
W niedzielę
rano wstajemy przed szóstą. Załoga nie chce rezygnować z pierwszego punktu
programu jaki im zaproponowałem przed rejsem. Chcemy zatem jednego dnia
zrealizować zarówno to co było zaplanowane na sobotnie popołudnie jak i na
niedzielę. Obieramy zatem kurs na inny obowiązkowy punkt na mapie żeglarskich
peregrynacji, na Skradin, oczywiście z opcją odwiedzenia Parku Narodowego „Wodospady
Krki”. Płyniemy więc nie na morze, a w górę Krki. Bardzo malowniczy szlak.
Mijamy po drodze liczne hodowle muli, kolejne zakręty, Jezioro Prokljanskie z
jego pułapkami nawigacyjnymi i imponujący most autostradowy tuż przed
Skradinem. Bardzo malowniczy, godny polecenia szlak.
Do Skradina
dopływamy około 0930. Od mojego ostatniego pobytu marina ACI jakby się
rozrosła. Wchłonęła część miejskiej kei. Przyjęcie, jak to w marinach ACI, już
z daleka dają nam znaki, gdzie jest miejsce i gdzie możemy zacumować. I tylko
zaplecze socjalne jak na standardy tej firmy niezbyt imponujące. Nie zamierzamy
tu jednak nocować, więc nie ma sprawy. Chorwaci zdecydowanie nie znają się na
żartach jeśli chodzi o opłaty. To nic, że stajemy tylko na kilka godzin.
Płacimy polowę dobowej stawki, czyli prawie 270 kun. Do tego już przywykłem.
Któryś z kolegów, może Wojtek, może Marcin, nie pamiętam, stwierdził, że oni po
prostu testują wytrzymałość turystów. Dotąd będą podnosić ceny, aż w końcu
ludzie przestaną przyjeżdżać. Sam Skradin to niewielka, licząca niespełna 4000
ludności, bardzo przytulna, miejscowość, ze świetnymi nalewkami w knajpce przy
bulwarze u wdowy oraz wyśmienita jagnięcina nieco dalej. Jest też coś dla
ducha, 6000 lat historii zobowiązuje. Są tu pozostałości rzymskich budowli i
grobowców, wcześniej jednak to była Scardona,
główne miasto iliryjskiej Liburni, dopiero później stolica prowincji rzymskiej.
Są też, a jakże, pozostałości weneckich i tureckich fortyfikacji na wzgórzu
Biskupija, kościół Porodenje Marijno, ortodoksyjny kościół Sv. Spiridion. I parę
innych ciekawych miejsc. Jak do tej pory nie udało mi się odwiedzić klasztoru Franciszkanów na wyspie Visovac,
który niestety położony jest nieco dalej, na jeziorze Visovackim. Może kiedyś
będzie na tyle dużo czasu.
Do
stateczków dowożących do Parku Narodowego „Wodospady Krki” dotarliśmy kilka
minut za późno i musieliśmy czekać na kolejny około godziny. Nic to. My już
zeszliśmy, i to zdecydowanie z normalnych, codziennych obrotów. Już nam się
nigdzie nie śpieszy, poczekamy. Snujemy się po bulwarku, jemy lody. Spoko. Przypływa
nasz „pasażer” i płyniemy w górę rzeki, ku wodospadom.
Mimo sporego tłumu, to
jednak niezwykłe miejsce. Odwiedzamy tylko niewielką część Parku Narodowego,
Skradinski Buk. Najdłuższy i podobno najatrakcyjniejszy wodospad na rzece Krka.
Wodospady tworzą progi trawertynowe, wyspy i jeziora o szerokości 200-400
metrów z łączną różnicą wysokości ok 46 metrów.
Całość można podziwiać z
malowniczo poprowadzonej ścieżki dydaktyczne. Po drodze mija się różne
zabudowania gdzie są prezentowane dawne rzemiosła. Jednak główną atrakcją jest
młyn, gdzie możemy zobaczyć jak mielono ziarna na mąkę przed wiekami. Młyny w
tym miejscu istniały już prawdopodobnie w czasach antycznych, a na pewno już w
średniowieczu. Z lewej strony rzeki znajdują się ruiny pierwszej chorwackiej
elektrowni wodnej, która została uruchomiona 28 sierpnia 1985 roku, tylko dwa
dni po tym gdy uruchomiono pierwszą elektrownię wodną na świecie na wodospadzie
Niagara. Nieodległy Szybenik jest pierwszym miastem na świecie, które uzyskało
prąd zmienny. Stało się to w dniu uruchomienia elektrowni. Oczywiście na trasie
ścieżki edukacyjnej nie zabrakło różnych obiektów gastronomicznych i choć nie
były one szczególnie zabytkowe to i im poświęciliśmy trochę czasu.
Wielość
atrakcji przy wodospadach sprawiła, że w Skradinie cumy oddaliśmy dopiero około
1400. Okazało się, że trzeba na chwilę zajrzeć do Mariny Mandalina, bo Wojtek
odłączył kabel prądowy od jachtu i zostawił go na kei, co stwierdziliśmy chcąc
podłączyć się do prądu w Skradinie. Zdarza się. Może ten kabel na nas tam
czeka.
Widok mariny
w niedzielne, wczesne popołudnie w niczym nie przypominał tego z sobotniego
wieczoru. Raptem kilka jachtów smętnie bujających się na fali. Na kejach cisza
i spokój. Zbliżamy się do kei, od której startowaliśmy i już z daleka widzimy
uśmiechający się szeroko, choć nieco drwiąco, do nas nasz kabel! Czekał na nas
cierpliwie. O 1630 odbijamy i kierujemy się do Tribunj. Początkowo nie ma
wiatru. Znowu silnik. Załoga spokojnie oswaja się ze sterem. Pod koniec dnia
pojawia się lekki zefirek, jakieś 2-3 B. Płyniemy pełnym bajdewindem, krótko,
ale zawsze to coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz