Pogoda iście
wakacyjna. Cieplutko, słonecznie i, niestety bezwietrznie. Nic tylko wygodnie
się ułożyć i bujać w obłokach. Ale nie tak od razu. Co prawda nie wybieram
przejścia między Lukovnikiem a stałym lądem gdzie głębokość dochodzi zaledwie
do 2 metrów, a przejście między Lukovnikiem a Logorun, ale i tam szybko
spadająca głębokość wywołuje na pokładzie pewne poruszenie. Na głos odczytują
wskazania sondy z lekkim napięciem w głosie. Maksymalna głębokość tego
przejścia to co prawda 5 metrów ale bliżej wysepek tempo wypłycania jest
jeszcze większe. Trzeba trzymać się precyzyjnie środka. A i tak w pewnym
momencie wskazania sondy zbliżają się niebezpiecznie do 2 metrów. Jednak zaraz
po minięciu przesmyku dosyć szybko głębokość się zwiększa. Można iść spać.
Wiatru jak nie było tak nie ma.
hodowla |
Kierujemy
się w kierunku NW. Mijamy Murter i płyniemy wzdłuż wyspy Pašman. Następuje
korekta pierwotnych planów. Zamiast do Betiny położonej w pobliżu, płyniemy
zdecydowanie dalej, do Veli Iž. Nic się nie dzieje. Rozglądam się na prawo i
lewo. Studiuję mapę. Szukam jakiegoś przytulnego miejsca na kąpielkę. Ale
leniwą atmosferę na jachcie najpierw zakłóca jakieś dziwadło na morzu. Dopiero po chwili
rozpoznaję, że to hodowla ryb. Tuż obok wysepki Bisage potężna hodowla ciągnąca
się długim pasem w poprzek naszej trasy. Niby niewiele widać nad powierzchnią
wody, tym niemniej spotkanie z taką instalacją jest w tych warunkach jakimś
urozmaiceniem. A już kawałek dalej widzimy wyspę Ugljan. Mój palec wskazujący
wyraźnie kieruje się w tamtą stronę. Tak tam staniemy się wykąpać. Tylko, którą
zatoczkę spośród dwóch tam będących wybrać? O wyborze decydują izobaty, a
dokładniej ich zagęszczenie. Zbyt dużo łańcucha kotwicznego to my nie mamy,
raptem 50 m, wybieram więc tę zatoczkę po prawej, czyli Zatokę Lamljana Mala.
Tam jest zdecydowanie więcej dna z głębokością poniżej 10 m. No i pięknie! Tak
stoimy! Do wody! Marcin niemal natychmiast wskakuje, a nasze panie z właściwą im
gracją, zsuwają się do wody zdecydowanie wolniej. Przy tym upale, faktycznie
wejście, nawet do ciepłej wody, może stanowić pewne wyzwanie. Kiedy jednak już
się zanurzymy, to dopiero jest ulga. Super! Odświeżeni, ukontentowani, po ponad
godzinnej pauzie, płyniemy dalej.
Do
miejscowości Veli Iž, na wyspie Iž należy podchodzić ostrożnie. Przed wejściem
do zatoki parę pułapek, a i w samej zatoce też nie ma lekko bo jest bardzo
płytko, łatwo przyhaczyć balastem o dno. Jeszcze raz się jednak udaje i
cumujemy w marinie. Gdy dobijaliśmy około 1730 było jeszcze kilka wolnych
miejsc. Jednak w ciągu kolejnej godziny szybko marina się wypełniła. Marina
Veli Iž nie należy do tych największych, raptem ok 50 miejsc postojowych, nie
należy też do tych najbardziej luksusowych. Na brzegu stoją na kobyłkach smutne
jachty, które z różnych powodów nie zostały zwodowane. Przeważnie w
nienajlepszym stanie. Walają się jakieś wielkie zardzewiałe beczki. Krajobraz z
lekka katastroficzny. A mimo wszystko lubię tu stanąć. Właśnie jest pierwszy
tydzień po wielkim sezonie, ludzi nie brakuje, ale nie ma już dzikich tłumów.
Atmosfera lekkoposezonowa. Jeżeli ktoś lubi małe miasteczka bez turystycznego
zgiełku, to to jest właśnie to. Ceny w marinie przeciętne. Choć sposób
rozliczania dosyć oryginalny, żeby nie powiedzieć irracjonalny. Dostaję do
zapłacenia fakturę, na której widnieje 440 kun, ale mam zapłacić 546 kun. O.K.
i tak nic nie wskóram, jesteśmy na każdym kroku z góry na przegranej pozycji.
Veli Iž nie
jest wielkim miastem, ok 800 mieszkańców, nie odmówimy sobie jednak
przyjemności pospacerowania. Miejscowość rozłożona jest wokół zatoczki. W
zestawieniu z tradycyjną, śródziemnomorską zabudową i roślinnością tworzy to
całkiem miły dla oka obrazek. Do tego, patrząc z naszej perspektywy, na drugim
końcu miasta ciesząca się niegdyś sporą renomą restauracja Lanterna. Idziemy
sprawdzić co zostało z dawnej sławy. Na wstępie atmosfera, jakaś taka
schyłkowa. Czyżby to efekt końca sezonu? Panie obsługujące smętne. Nie
uśmiechają się. Można z jedną z nich porozmawiać po chorwacku i po niemiecku i
to tyle. Druga rozumie tylko swój ojczysty język, i co gorsza nie przejawia
większej ochoty aby coś zrozumieć. Jak na Chorwację dosyć dziwna sytuacja. No dobra,
ale nie przyszliśmy tu na pogaduszki, tylko coś zjeść i to właśnie smak potraw
jest najważniejszy. Chyba każdy zamówił coś innego. Potrawy okazały się na
dobrą czwórkę. Bardzo poprawne ale nie zachwyciły. Najsłabsze, aby nie rzec
słabe okazały się grillowane ośmiorniczki w jakiejś zalewie na zimno z grillowanymi
warzywami, również zimnymi. Zupełnie bez smaku. Najlepszy był chyba tuńczyk grillowany.
Tak, bardzo smaczny. Niezłe też były krążki z kalmara pieczone na głębokim
tłuszczu. Nie wiem czy to chwilowa niedyspozycja, czy nadmiar pochwał trochę
uśpił właścicieli, ale to nie było to.
Kolejny
dzień znowu rozpoczyna się „piękną” bezwietrzną pogodą. Za cel obieramy
północny kraniec wyspy Dugi Otok. Niespełna 20 Mm żeglugi, w planie postój na
kotwicy, więc zdecydowanie nie ma pośpiechu. Świetnie się składa, bo
zapotrzebowanie na morskie kąpiele w żaden sposób nie zmalało. Wybieram zatoczę
Dumboka, w części najbardziej oddalonej od nielicznych zabudowań. Gdy tam
dopłynęliśmy, była tam zakotwiczona tylko jedna, mała motorówka. Zdaje się, że
jak zobaczyli takie rozhahane towarzystwo to się przestraszyli, bo wkrótce
podnieśli kotwicę i odpłynęli. W ten oto sposób mieliśmy dla siebie całą
zatoczkę. Mieliśmy też widok na bardzo urokliwą miejscowość: Božavę. Darzę ją tym
większym sentymentem, bo była jednym z portów które odwiedziłem prowadząc swój
pierwszy samodzielny rejs. Tymczasem, ktoś tam sobie pływał, ktoś poszukiwał
skarbów, słowem ogólna sielanka. Tak nam
tam było dobrze, że pobyt przedłużył się do półtorej godziny.
My tu
kąpu, kąpu, a tu zrobił się jakich wiaterek. Może niezbyt silny, ale wiejący
równiutko wzdłuż Dugiego Otoku, od rufy. Ustawiłem motylka i w końcu sunęliśmy
lekko, na żaglach bez zbędnego warkotu. To dopiero rozkosz.
Opływamy
Dugi Otok i wpływamy w zatokę Soliščica, z której jest przejście do jeszcze
mniejszej zatoki Pantera. I tu już naprawdę trzeba uważać. Tor co prawda jest
oznakowany, ale garb oddzielający zatokę Soliščica od zatoki Pantera jest długi
i niebezpieczny. Nie wolno dać się skusić na żadne skróty. Jak to mawiają
doświadczeni ludzie, kto chadza na skróty w domu nie nocuje. Mapy podają, że
głębokości na Panterze są do 15 metrów. Mam wrażenie, że jednak te dane są
mocno optymistyczne. Cały czas, aż do dojścia do boi uważnie obserwowałem
wskazania sondy. Był moment, że już płynęliśmy na granicy możliwości naszego
jachtu.
No a od
czego rozpoczęliśmy nasz postój? Chyba nikt by nie zgadł. Od kąpieli! Zatoka
Pantera przypomina nieco lagunę. Teren ją otaczający tylko nieznacznie wznosi
się nad poziom morza. Dzięki temu, w miejscu gdzie mierzeja oddzielająca zatokę
od otwartego morza jest najwęższa, ma się piękny widok aż po horyzont.
Oczywiście udaliśmy się również na tę mierzeję. Co prawda chodzenie po
skalistym brzegu nie jest specjalnie komfortowe, ale bycie na mierzei to
niepowtarzalne przeżycie. To taki koniec świata. Ponieważ kamulce na brzegu nie
zachęcały do spaceru do miejsca położonego najbliżej naszego jachtu, to załoga
zdecydowała się odbyć w całości drogę powrotną wpław.
..... było maga super ..... a te zachody słońca to istny cud :)
OdpowiedzUsuńFotografowanie zachodów jest bardzo ryzykowne, ale jak się powstrzymać, kiedy to jest takie niezwykłe zjawisko.
OdpowiedzUsuń