wtorek, 25 sierpnia 2015

ISTRIA I OKOLICE POD ŻAGLAMI



        
       Emocje związane z przygotowaniami do podróży to coś tak naturalnego, że podchodzę do nich z dużym spokojem. Zaprowiantowanie, pakowanie, przygotowanie samochodu, ubezpieczenia, telefony od uczestników rejsu, milion spraw do załatwienia przed wyjazdem w pracy, to normalne. Pięcioro z naszej ósemki startuje ze Szczecina. Co prawda nasz Jumpy pomieściłby wszystkich, ale grupa „południowa”, jedzie osobno. Mamy więc zlot gwiaździsty w Szczecinie. Z Gdyni, z Poznania i z Mrągowa. Marek i Piotr docierają zgodnie z planem, bez problemów. Paweł zaplanował dla siebie dodatkowe atrakcje w postaci jazdy do Chorwacji na motorze. O.K. Ale jak to zwykle z Pawłem bywa, ma on niejakie problemy z odnajdywaniem się w czasie i przestrzeni i do Szczecina dociera późno w nocy. No i rano rozpoczyna się zamieszanie. Pozostała czwórka jest już gotowa do drogi a Pawełek jeszcze dosypia. Dalej uznajemy, że nie ma problemu. Wysyłamy koledze SMS-a z adresem hotelu, gdzie mamy zaplanowany nocleg i ruszamy. W końcu motocyklem da się jechać znacznie szybciej niż naszym autobusikiem, więc bez problemy nas dogoni. Okazuje się jednak, że to nie jest takie proste bo wysłaliśmy adres po „austriacku” a nie po polsku i Paweł nie może sobie poradzić z wpisaniem danych do nawigacji. Udaje się jakoś wyjaśnić co jest co, oddychamy głęboko, wygodniej rozsiadamy się w fotelach i już wyluzowani pokonujemy kolejne kilometry. Podziwiamy smukłe konstrukcje elektrowni wiatrowych, z odtwarzacza sączy się cichutko jakaś muzyczka, pełen relaks. I znowu dzwoni Paweł. On ma to wszystko w  … nosie. Nie jedzie z nami do Chorwacji, zawraca i jedzie w Bieszczady. Rozmawiał z nim Piotr, który usiłował wyjaśnić sytuację, ale nic z tego. W samochodzie nastąpiło gwałtowne ożywienie. Co?! Jak?! Dlaczego?! Po jakimś czasie nieco się uspokajamy. Zapada cisza, którą zakłóca jedynie muzyka. Na stacji Shell w Greding robimy postój na tankowanie i kawę. Piotr jeszcze raz rozmawia z Pawłem, ale ten jest już gdzieś daleko w Polsce. Zaczynamy na siłę doszukiwać się plusów zaistniałej sytuacji, ustalamy jak będziemy płacić za hotel, który przecież był zarezerwowany na pięć osób.


     Późnym popołudniem dojeżdżamy do austriackiego Radstadt, niespełna pięciotysięcznego miasta. Od pierwszych chwil bardzo nam się podoba. Ładna, zadbana miejscowość, otoczona ośnieżonymi alpejskimi szczytami. O tej porze nie słychać już żadnych pracujących maszyn, a i ruch na uliczkach niewielki, jednym słowem sielanka. Na dobre zostajemy oczarowani po dotarciu do, położonego nieco na uboczu domu, gdzie mamy nocować czyli Landhaus Aubauerngut przy Lebzelterau 6. Klasyczny, dopieszczony alpejski dom. Na podwórku wita nas właściciel i trzy psy, w tym dwa świetne berneńczyki. Od wejścia czuć przyjazną atmosferę. W środku przytulnie, z masą różnych bibelotów. Ile czasu zajmuje tym ludziom utrzymanie tego w tak nienagannym porządku? Niesamowite, to albo jest jakaś magia, albo pomagają im krasnale, bo inaczej tego się nie da wytłumaczyć, tym bardziej, że nie zauważyłem kompani pracowitych Chińczyków. Gdy tylko się rozlokowaliśmy, wyruszamy w miasto. W naszym Landhaus Aubauerngut możemy zjeść śniadanie, natomiast jeżeli mamy ochotę na coś więcej to musimy pofatygować się do jednej z restauracji w centrum miasta.


       Restauracja, którą odwiedziliśmy była całkiem przytulna, ale jakoś nas nie powaliła swoją kuchnią. Natomiast po wyjściu odebraliśmy kolejny telefon od Pawła, tym razem dzwonił z … Radstadt, spod naszego pensjonatu. Dawno nie słyszałem takiej dziwnej rozmowy. Umówiliśmy się, że czekamy na niego na rynku, gdzie też niebawem się pojawił. Śmiechu co niemiara. Udał mu się wkręt! No i okazja do odwiedzenia jeszcze jednej restauracji. Wnętrze niezbyt ciekawe, ale bardzo miły ogródek i sympatyczny kelner Słowak. A i jedzenie też nienajgorsze.
       Już w komplecie, po pysznym śniadaniu na słonecznym tarasie z widokiem na alpejskie szczyty, ruszyliśmy w drugą część podróży. Jest dla mnie jakimś fenomenem, że z której strony bym nie jechał przez Słowenię do Chorwacji, autostrada kończy się na kilkadziesiąt kilometrów przed granicą i trzeba przebijać się jakąś beznadziejną, polną drogą. A przecież winiety w Słowenii są bodaj najdroższe w Europie. Do tego jeszcze tradycyjne problemy na granicy. Niby oba kraje są już w Grupie Schengen, a jednak zawsze na przejściu tworzą się gigantyczne korki. Tym razem policja coś sprawdzała. Trzeba przyznać, że jak pan się zorientował, że jesteśmy Polakami potraktował nas bardzo przyjaźnie i kazał jechać dalej. Natomiast jazda Chorwackimi autostradami to prawdziwa przyjemność z niezwykle atrakcyjnymi widokami. Na finał niesamowity most na wyspę Krka.


       W marinie Punat już czeka na nas grupa „południowa”. Ach tam, czeka, już na dobre baluje. Piękna pogoda, cieplutko, i ta niezwykła atmosfera mariny. Już nie pamiętamy o trudach przekraczania granicy Słoweńsko-Chorwackiej. Całkiem spora marina na około 800 jachtów. Biura firm czarterowych, jak to zwykle bywa, w niewielkich baraczkach lub kontenerach. Naszym pośrednikiem w Polsce była Yachtica Charter, ale tu na miejscu załatwiamy sprawy z firmą Garant Charter. Bierzemy Bavarię 46 Cruiser rocznik 2006 o imieniu Diana. Całkiem okazałe pływadełko. Papierologia snuje się nieśpiesznie, trochę trzeba poczekać. Wypełniamy kolejne papiery, wreszcie kilka ważnych słów na pożegnanie. Chodzi mianowicie o informacje o konieczności trzymania się farwateru w Zatoce Puntarska Draga, w której znajduje się Marina Punat. Podobno wejście do zatoki miało być pogłębiane, ale jak na razie nic takiego nie miało miejsca, więc prosimy ostrożnie. No i druga sprawa, jak będzie wiało ze wschodu, czyli wiatr będzie spadał z otaczających gór, to raczej należy unikać manewrów w samym basenie. Najlepiej wjechać od razu na wsteczu w basen i celować w swoje miejsce. Rozglądam się dookoła z lekkim niedowierzaniem. Nie wygląda to jakoś bardzo groźnie. W locji piszą, że zatoka daje schronienie od wszystkich wiatrów. No ale jeżeli miejscowi mówią, że należy uważać, to raczej wiedzą co mówią.
       W końcu możemy wsiąść na naszą Bavarkę. Messa swoją wielkością robi wrażenie. Normalny salon, jest nawet dzwon, ha, ha ha! Tomek, który jak zwykle przyjął na siebie obowiązki kuka, ma bardzo poważne urządzenie do zwoływania załogi. Organizacja części dziobowej nieco pozostawia do życzenia. Skrajna kabina dziobowa, która nam przypadła, jest ogromna. Nigdy jeszcze nie miałem na jachciej tak wielkiej kabiny. Natomiast przylegająca do niej kabina z piętrowymi kojami, wygląda jak izolatka w więzieniu o podwyższonym rygorze. Na szczęście Piotr i Marek to dzielni ludzie i sobie z tymi niedogodnościami poradzili. Ula z Tomkiem sprawnie zarządzają upychaniem naszego zaprowiantowania. Trochę się tego nazbierało. Jeszcze tradycyjny toast, no i jesteśmy gotowi do wypłynięcia. Jest już późne popołudnie, więc daleko nie popłyniemy, ale np. do Supetarskiej Dragi powinniśmy dać radę. No to w drogę, oddajemy cumy. Jest pięknie, niestety prawie bezwietrznie. Dieselek cichutko mruczy, Diana mięciutko sunie przed siebie.


       Supetarska Draga to niewielka miejscowość, ok 1200 mieszkańców, nad zatoką o tej samej nazwie. Zmierzamy do mariny ACI, do której podejście nie sprawia kłopotów, nawet wieczorem, kiedy to my tam docieramy. Mimo późnej pory znajduje się człowiek, który wskazuje miejsce do zacumowania i podaje muring. Miejscowość niewielka, ale marina i owszem. Może pomieścić około 270 jachtów o długości do 16 metrów. Nie można jedynie zapuszczać się do końca zatoki, bo tam jest już zbyt mała głębokość i można osiąść na dłużej.
       Po marinie Punat w Supetarskiej Dradze czujemy się jakbyśmy dopłynęli na koniec świata. Niesamowita cisza, nieliczne postacie snujące się to tu to tam. Po kolacji wizytujemy budynek klubowy. Jest O.K. Spacerujemy po marinie. Nawet nasza załoga uległa sennej atmosferze. Już tylko we dwóch z Pawłem zachodzimy do miejscowego baru. Jak w amerykańskim filmie. Barman i jeszcze ktoś z obsługi już przygotowują się do zakończenia pracy, starając się jednak nie okazywać, że chcieliby już iść do domu. Oprócz nas jest jeszcze tylko dwóch turystów, którzy wychodzą przed nami. Całkowicie zrelaksowani, dzierżąc w dłoniach szklanki z płynem ze Szkocji, toczymy nocne rozmowy Polaków. Paweł miałby ochotę na kolejną szklaneczkę, ale chyba już pora pozwolić chłopakom z baru iść do domu. Jutro też jest dzień.


       Drugi dzień naszego pobytu w Chorwacji jest kompletnie bezwietrzny. Płyniemy na dieselgrocie. Nie dzieje się nic. W takiej sennej atmosferze docieramy na Olib. Tu to dopiero jest koniec świata. Niewielkie zabudowania, luźno porozrzucane. W Olibie jest zaledwie 150 mieszkańców. Ale jest pirs z kilkoma muringami, jest sympatyczny człowiek, który pomaga zacumować i służy wszelkimi użytecznymi informacjami. Pierwsze co się rzuca w oczy, to to, że ulubionymi pojazdami mieszkańców wyspy są urządzenia podobne do melexów jeżdżących po polach golfowych, tyle że z silnikami spalinowymi. Całą ich galerię można było obejrzeć, gdy przypłynął niewielki prom. Te pojazdy doskonale nadają się do przewożenia bagaży turystów. Przybycie promu spowodowało w wiosce na chwilę pewne ożywienie, ale tak bez przesady. Polegało to na tym, że na pirsie na krótko pojawiło się kilkanaście osób. Nikt jednak się nie śpieszył, nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów. I o to chodzi. Ruszamy na „zwiedzanie”. Robimy kółeczko dookoła miejscowości. Zaglądamy na plażę. Na koniec kotwiczymy w lokalu z szyldem Grill i Pizza. Swojska atmosfera, miła i atrakcyjna kelnerka. Zaczynamy składać zamówienie. Okazuje się, że pizza jest tylko na szyldzie. Ryby tylko w morzu, którego dookoła nie brakuje. Coś jednak się znalazło, lignie na žaru i baranina. Trzeba przyznać, że o ile zawartość menu nie była imponująca, to  to co jednak było, było bardzo dobre. A podlane jeszcze kilkoma karafkami czerwonego wina, w zupełności spełniło nasze oczekiwania.


       W poniedziałek rano, przed wypłynięciem, uzupełniamy zaprowiantowanie. Zaopatrzenie miejscowych sklepów raczej skromne. Największy zawód sprawił nam brak truskawek. Pan ze sklepu mówił, że można je kupić gdzieś z ogródka. Nawet narysował coś w rodzaju planu wioski aby ułatwić znalezienie tego miejsca. Ale tu uliczki nie mają nazw, a budynki numerów, więc mimo, że zrobiliśmy całkiem spore koło, nie udało nam się znaleźć upragnionych truskawek.
       Po niemal bezludnej wyspie Olib pora na zdecydowanie bardziej ludną Mali Lošinij. Znowu nie ma wiatru a temperatura szybko się podnosi. A kto nam zabroni stanąć w jakiejś zatoce i się popluskać? W zasadzie nikt. No to stajemy. Palec wskazujący trafia w zatokę Paržine przy wyspie Ilovnik. Jest sielsko, jednak jak dla mnie woda jest za zimna. Na morsa się nie nadaję, ale załogo korzysta ochoczo z możliwości wymoczenia się w Adriatyku.


       Podejście do Mali Lošinj od strony południowo-zachodniej nie stanowi problemu, wymaga jedynie cierpliwości. Trzeba opłynąć wyspy Murtat i Koludarc, bo Prolaz Most dla większości jachtów czarterowych jest zbyt płytki i próba przejścia przez niego może nas narazić na gwałtowne spotkanie z dnem. Już w zatoce trzeba cofnąć się do jej krańca. Co prawda po drodze są dwie mariny położone po dwóch stronach Kanału Privlaka, stosunkowo  nowa Marina Lošinj po zachodniej stronie, która wg niektórych ma być najbardziej prestiżowym miejscem dla żeglarzy w obrębie portu Lošinij, oraz położona na wschód od kanału Marina Mali Lošinj, jedna z najstarszych marin w Chorwacji, ale nas interesowała tym razem sama miejscowość więc od razu skierowaliśmy się do miejskiego portu. Dopłynęliśmy tam stosunkowo wcześnie więc nie było problemu z zaparkowaniem. Jak to w chorwackich marinach, ktoś wskazywał gdzie się ustawić. To z jaką starannością obsługa mariny ustawiała napływające jachty nie pozostawiało wątpliwości, że do wieczora będzie tu co najmniej komplet. Zaraz po zakończeniu manewrów została pobrana opłata za postój, 75 Euro. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, bo do zdzierstwa w chorwackich marinach już przywykłem, gdyby nie to, że w tej cenie nie ma możliwości korzystania z toalet i pryszniców. Każde wejście do budyneczku sanitarnego to dodatkowe 5 Euro. A zatem, kto może, niech się kąpie i załatwia swoje potrzeby fizjologiczne na jachcie. Woda na kei jest wliczona w cenę postoju. Albo jak to sprytnie wymyślił Filip, wchodzić po kolei na jeden bilet. Tego ostatniego patentu nie sprawdziliśmy, więc nie wiem czy działa.


       Zaraz po poborcy opłat zjawił się przy trapie sympatyczny, uśmiechnięty kelner z lodziarni, która akurat znajdowała się u nasady kei, przy której zacumowaliśmy. Może coś do picia, może jakiś deser lodowy? W zasadzie czemu nie? Tylko jednak wolelibyśmy wyjść na ląd i usiąść w na normalnych krzesłach. Więc po chwili przenosimy się do lodziarni. Na stoliku pojawiają się pyszne desery i najlepsze w Chorwacji czerwone wino. Wino jest przyzwoite. Można je kupić niemal w każdym tanim sklepie, zarówno butelkowane jak i w kartonikach trzylitrowych za kilkadziesiąt kun. Ale tutaj ono jest „najlepsze w Chorwacji” i kosztuje 200 kun za butelkę. A podobno kiedyś Chorwacja była dla nas tanim krajem. Pewne zdziwienie u kelnera wywołuje zamówienie Uli, która miała ochotę na sorbety. Tylko, że te ich sorbetto, mimo że brzmi niemal identycznie do naszych sorbetów, to jednak jest to coś nieco innego. Owszem, też jest zimne, też nie jest robione na śmietanie, ale to nie lody, tylko drink na wódce. Kiedy pan się upewnił, że rzeczywiście dama sobie życzy sorbetto, zrealizował zamówienie. Później nastąpił replay, po którym trzeciego drinka Ula dostała gratis. Czy aby na pewno to było to co pan mówił? Po trzech takich drinkach to nawet facet solidnej postury byłby wesolutki, a tu w zasadzie niewiele.


     Wyruszmy na zwiedzanie miasta. Późne popołudnie, przyjemnie cieplutko choć bez upału. Mali Lošinj jest największym miastem chorwackim leżącym na wyspach. Pierwsze wzmianki o nim pojawiły się już w XII wieku. Najpierw serwujemy sobie wspinaczkę wąskimi uliczkami stromo wspinającymi się pod górę. Docieramy do kościoła Narodzenia Najświętszej Maryi Panny zbudowanego w 1858 roku, w którym znajdują się relikwie świętego Romulusa. Co prawda relikwii nie widzieliśmy ale na placyku przed kościołem nieco odsapnęliśmy przed ostatnim odcinkiem podejścia. Nie wiem co to za ruiny, ale wysoko i jak wszędzie pomazane przez graficiarzy. Na tę wysokość niewielu turystów dociera, jest cicho i spokojnie. Wracamy jednak do cywilizacji. Centrum życia w Mali Lošinj to promenada nad zatoką. Niezliczone lokale gastronomiczne i sklepiki z tzw. upominkami. Zapada ciemność a tu wszystko aż buzuje. Prawdziwy turystyczny kurort.


       Kolejnym naszym celem jest Pula. Startujemy nieco wcześniej niż zwykle, cumy oddaliśmy o 0630. Po pierwsze dla tego, aby złapać jakąś fajną miejscówkę w marinie, a po drugie aby mieć nieco więcej czasu na zwiedzanie. Znowu nie ma wiatru. To jednak jest przygnębiające tak wsłuchiwać się całymi godzinami w terkotanie kataryny. Na szczęście mamy nieocenionego cooka, który klnie jak szewc, ale jak coś przyrządzi to palce lizać. W tym dniu błysnął swym geniuszem nawet dwa razy. Najpierw upiekł ciasto z truskawkami. Już dawno nie widziałem tak szybko znikającego wypieku. Zdecydowanie piekarnik jachtowy jest za mały, ta blacha z ciastem mogłaby być co najmniej dwa razy większa. Jak już opadły emocje po cieście truskawkowym, przyszła pora na obiad. Niebo w gębie dzięki golonce i ziemniakom z kapustą kiszoną. Jak widać żeglarstwo wcale nie musi w kwestiach kulinarnych opierać się na konserwach i suchym prowiancie.


       W niewielkiej odległości od celu przestał działać nasz Raymarin C70. Co prawda czytałem, że w okolicy są jakieś instalacje łącznościowe które mogą zakłócać pracę GPS-ów, ale nie myślałem, że objawi się to całkowitą odmową współpracy. A może to tylko przypadek, że akurat w tym miejscu nasz dżipsi zaniemógł? Przecież to nie pierwszy raz, kiedy mam na jachtach czarterowych , niedziałającą nawigację. 
       Podejście po Puli nie nastręcza specjalnych, choć jest małą wprawką nawigacyjną ze względu na wielość pojawiających się znaków. Płyniemy od południa więc najpierw mamy niski betonowy falochron, którego znaczna część znajduje się pod wodą, oddzielający Zatokę Pula od morza. Zrobienie sobie skrótu skończyło by się zapewne tragicznie dla jachtu. Trzeba grzecznie płynąć aż dotrze się do zielonego światła ustawionego na końcu falochrony. Teraz można wpłynąć do zatoki. A tam też sporo się dzieje. Można do mariny ACI płynąć nieco dłuższą, jednak zdecydowanie szerszą drogą, albo krótszą wąskim przesmykiem między wyspami Andrija i Katarina oznakowanym stosownymi znakami. Oczywiście wybieramy tę drugą opcję. Później ostrożnie, bo na wyspie Uljanik jest stocznia, na którą trzeba mieć baczenie. A zaraz za nią kardynalki. Do tego ostrzeżenie o różnych pracach pod wodą itp. Po minięciu wyspy stoczniowej już widać marinę. Przypłynęliśmy około 1500, co wystarczyło do znalezienia wolnego miejsca. Co ciekawe, w przeciwieństwie do innych chorwackich marin, nikt na nas nie czekał na kei aby wskazać miejsce postoju. Dopiero jak zacumowaliśmy przyszedł jakiś naburmuszony gość i coś tam mamrotał, że nie zgłosiliśmy się przez radio z pytaniem o miejsce. W wielu miejscach jest to normalna praktyka. Do niektórych portów po prostu inaczej się nie da wejść. Ale w Chorwacji z czymś takim spotkałem się pierwszy raz. W żadnej z mądrych ksiąg, ani polskiej, ani chorwackiej, też nie znalazłem wzmianki o takim obowiązku lub zwyczaju. No cóż, bardzo przepraszamy. Na szczęście pan okazał się być łaskawcą i nas nie wyrzucił, nie kazał nawet nam się przestawiać, a miejscówkę mieliśmy bardzo elegancką. Cena za postój to 69 Euro, więc nawet nieco taniej niż w poprzednim porcie, do tego sanitariaty i prysznice w cenie. Co prawda ich standard był „tymczasowy” bo akurat trwał remont zaplecza sanitarnego i trzeba było korzystać z kontenera, ale jego wyposażenie było bardzo przyzwoite. Szkoda, że w nowej marinie w Stepnicy nie pomyśleli o choćby takim rozwiązaniu. Jedynie nagrzewnica wody nie wyrabiała się przy tym przerobie, ale przy tych temperaturach gorąca woda pod prysznicem nie była konieczna.


       Pula to spore miasto portowo-przemysłowe, co widać na każdym kroku, ale też bogate w liczne zabytki z różnych okresów. Niemal symbolem miasta jest rzymski amfiteatr z I-II wieku, który mógł pomieścić 23 000 ludzi. Pod tym względem jest to szósty co do wielkości obiekt tego typu na świecie. Jest przy tym stosunkowo dobrze zachowany. Robi naprawdę imponujące wrażenie. Wywołuje podziw dla starożytnych budowniczych. Nieco gorzej ma się sprawa z pozostałą częścią starej Puli. Nie prezentuje się zbyt ciekawie, jakby była zaniedbana. Do tego sprawia wrażenie bałaganiarskiej i absolutnie nieprzytulnej. Jak to w mieście przemysłowym. Ale akurat w obszarze przemysłowym spotyka nas miła niespodzianka. O ile można było się spodziewać efektownego oświetlenia starożytnego amfiteatru to oświetlenie dźwigów stoczniowych to coś zaskakującego i bardzo efektownego. To taki mały spektakl świetlny. Kapitalny pomysł.


       Z wielkiej Puli płyniemy do niewielkiego Cres. Tym razem wyruszamy nieśpiesznie ponieważ z locji wynika, że płyniemy do całkiem sporej mariny, położonej w niewielkiej miejscowości. Ma ona ponad 470 miejsc postojowych.
       Na dobry początek dnia, zaraz po wyjściu z Puli kierujemy się do Zatoki Soline. Zaczniemy od kąpieli. Do samej zatoki jednak nie wpłynęliśmy, bo spodobał nam się południowy brzeg wyspy Veruda. Nie wiem czy był to dobry wybór bo w tej zatoce nigdy nie byłem, ale to miejsce gdzie stanęliśmy też było bardzo przyjemne. W locji są ostrzeżenia, by uważać na nurków, którzy lubią penetrować te miejsca, ale akurat nikogo nie było. To już koniec maja, ale niestety woda jeszcze nie zdążyła się wystarczająco ogrzać. Przepuściłem kolegów przodem, a sam poprzestałem jedynie na zanurzeniu stóp. Nie odpadły!


       Po ośmiu i pół godzinach od wypłynięcia z Puli docieramy do celu. Przytulna Zatoka Cres. Mijamy po lewej burcie miasto Cres, niewielką marinę przystoczniową zupełnie zapełnioną i docieramy do końca zatoki, do mariny ACI. Na kei ktoś wskazuje, gdzie możemy zacumować. Piękna marina. Od razu przypadła mi do gustu, mimo że preferuję raczej mniejsze, to ta również wydaje się bardzo przytulna. Parterowa zabudowa, dużo zielni. Wszystko tu jest, teren ładnie zagospodarowany i fantastyczna, lekko leniwa atmosfera. Jakby wszyscy się znali. Okazało się, że akurat trafiliśmy na regaty „Creski tydzień”, więc było nieco gwarniej. Ale nawet ten gwar był dosyć specyficzny. No i miła niespodzianka, za ten naprawdę dobry standard opłata wynosiła 76 Euro, nie odbiegała więc od innych, oczywiście poza Olibem.


       Do miasteczka jest ok 15 minut marszu, a właściwie spaceru. Cres, choć niewielki ma kilka zabytkowych budowli, trochę charakterystycznych dla tych rejonów wąskich uliczek i centralny plac nad maleńką odnogą zatoki, cały otoczony knajpkami. Mimo, że to jeszcze nie sezon całkiem sporo ludzi się kręciło sprawdzając gdzie, co dobrego serwują. Świetne miejsce. Poziom ogólnego rozradowania raptownie się podnosi. A kiedy kotwiczymy w jednym z wielu małych barów i testujemy takie tam: zombi, caipirinje, tecila sun rais, B 52, brain marry, sorbetto (☺), cuba libre itp, to wprost szybuje do nieba. Tak rozbawionego towarzystwa w tym rejsie to jeszcze nie było. Niech żałują ci, którym nie chciało się iść i zostali na jachcie. Nie trudno sobie wyobrazić, że powrót do mariny był równie radosny. Kiedy wreszcie udało nam się dotrzeć na naszą Dianę było już zupełnie ciemno. I wtedy zaczął się niesamowity spektakl na niebie. Zza otaczających zatokę wzgórz wyłonił się Księżyc w pełni. Jakiś taki wielki, prawie pomarańczowy. Stopniowo cichły różne odgłosy życia w marinie. Pozostały tylko cykady i niesamowity Księżyc. I zrobiło się jakoś baśniowo. Może jutro nie popłyniemy dalej? Może zostaniemy jeszcze jeden dzień?


       Tydzień na pływanie po chorwackim wybrzeżu to bardzo, ale to bardzo mało. Zostały nam tylko dwa dni żeglowania. Mimo że bardzo mi się Cres spodobał, to jednak następnego dnia rano wyruszyliśmy dalej. Skierowaliśmy się w stronę Opatiji, a dokładniej mariny ACI Ičici. W pewnym stopniu było to podyktowane koniecznością. W Punat nie ma stacji paliwowej, a Opatija od tej strony gdzie my płynęliśmy jest najbliższym portem, gdzie można zatankować paliwo. Linia brzegowa Istrii na tym odcinku nie jest specjalnie urozmaicona, więc nie ma problemów ze znalezieniem mariny Ičici. Gorzej jest ze znalezieniem wolnego miejsca. Nieco podobna sytuacja jak w Puli. Nikt nie oczekuje na zawijające jednostki. Ktoś się zjawia dopiero po zacumowaniu i widać, że nie jest szczęśliwy widząc nas w marinie. Zdaje się, że większość miejsc zajmują rezydenci i to w znacznym stopniu z Włoch, Austrii i Niemiec. A my tylko niepotrzebnie zakłócamy im spokój. Ostatecznie, skoro tylko na jedną noc, to możemy stać w miejscu gdzie stanęliśmy. Mimo tego całego grymaszenia, nie serwują nam specjalnej ceny i płacimy niemal tradycyjne 76 Euro. Marina wyposażona jest we wszelkie niezbędne udogodnienia, plus dwie knajpki. Jedna z nich niemal na wprost naszej kei. Nie omieszkaliśmy skorzystać z jej zaproszenia. Kawa i lody były smaczne, ale czegoś mi brakowało w atmosferze tego lokalu. Było jakoś tak zimno mimo, że z nieba lał się żar, jakoś tak mało przyjaźnie. Część naszej wycieczki przetestowała również plażę znajdującą się tuż obok mariny. Wystawili jej dobrą opinię.


       Opatija nie słynie ze szczególnie atrakcyjnych zabytków czy też jakichś cudów natury jest natomiast bardzo popularnym ośrodkiem wypoczynkowo uzdrowiskowym. Czyli, gdybyśmy mieli polegać tylko i wyłącznie na takim opisie, powinniśmy skreślić tę miejscowość z naszej listy potencjalnych celów od razu w przedbiegach. Na szczęście tak nie zrobiliśmy, bo gdzieś musieliśmy zatankować paliwo. I bardzo dobrze się stało, bo gdy wyszliśmy późnym popołudniem na spacer z zamiarem dojścia do centrum Opatji, niemal natychmiast zostaliśmy zauroczeni. Co prawda tylko my dwoje z Ulą, bo reszta kolegów pod różnymi pretekstami szybciutko odpadła. A my szliśmy nadmorskim chodnikiem, miejscami wyciosanym w skale, miejscami zwisającym nad urwiskiem coraz dalej i dalej. To zakręt w prawo, to zakręt w lewo i coraz fajniej. Co kawałek zejścia do wody. Coraz bardziej dawało się wyczuć atmosferę prawdziwego kurortu, niczym we Włoszech czy we Francji. Pachnące i eleganckie panie i równie wytworni panowie przechadzali się we wszystkich kierunkach. Co kawałek kolejna restauracja, często z muzyką graną na żywo. A w samym centrum masa sklepików z suwenirami, kolorowo, trochę może zbyt gwarno. To faktycznie jest miejsce na piękne spacery i nie tylko. W pewnym momencie zatrzymuje mnie jakiś człowiek i pokazuje na aparat. Myślałem, że chce mnie prosić o zrobienie mu zdjęcia jego aparatem. Nic nadzwyczajnego, często się to zdarza. Jednak po chwili, gdy zorientowałem się, że pan mówi do mnie po angielsku, wywiązała się między nami mała konwersacja. Normalnie, jak to Polak ze Szwedem w Chorwacji. Okazało się, że zwrócił uwagę na mojego, nowozakupionego, raptem przed tygodniem, Nikona D750. On też takiego miał i bardzo i uradowany, że spotkał drugiego właściciela tego modelu. Oczywiście podzieliłem się z nim moimi pierwszymi spostrzeżeniami. Nie ukrywałem że jestem zachwycony moim nowym nabytkiem. Trochę pogadaliśmy o szkłach. Życzyliśmy sobie powodzenia i rozeszliśmy się w swoje strony. Nice!


       No i nastał ten ostatni, tak nielubiany w czasie urlopu, dzień. Przed nami 30 Mm do mariny Punat. Najpierw jednak podpływamy do stacji paliwowej w Opatiji by uzupełnić paliwo. Tym razem wyjątkowo dużo pływaliśmy na dieselgrocie. Mimo, że Diana to 46-cio stopowy jacht ważący ok 14 ton, to jednak silnik nie pożarł zbyt wiele paliwa, a tym samym okazał się nader litościwy dla naszych portfeli.
       Kiedy wpływaliśmy do zatoczki, w której znajduje się marina Punat wskazania sondy gwałtownie zaczęły maleć. Natychmiast przypomniałem sobie ostrzeżenia chłopaka z Garant Charter. Momentami płynęliśmy na granicy dopuszczalnej głębokości i mój nostalgiczny nastrój prysł jak bańka mydlana. Tam naprawdę jest płytko. A właściwie dlaczego nie pogłębią tego przejścia? Przecież to duża marina i ruch różnych jednostek pływających jest tutaj bardzo intensywny. Ale ostrzeżenia były dwa! No tak, ale przez cały tydzień prawie wcale nie wiało i co? Nagle miałoby … Tak, właśnie tak, pojawiło się zjawisko przed którym mnie przestrzegano a ja wpływałem do basenu jakby była zupełna flauta. Oczywiście musiałem powtórzyć manewr. Drugie podejście było już zdecydowanie lepsze, choć nie doskonałe. Ponieważ chłopaki zbyt wolno działali przy linach, spadający z gór wiatr natychmiast zaczął przestawiać jacht. Na szczęście ludzie z Garant Charter doskonale wiedzieli o co chodzi i jakoś udało się stanąć na właściwym miejscu. A złośliwy wiatr dmuchał i dmuchał, jakby chciał nadrobić zaniedbania z całego tygodnia.


       Przez ten brak wiatru trochę dziwny to był rejs. Jeszcze dziwniejsze okazało się zakończenie. Jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło aby załoga w takim pośpiechu opuszczała jacht. Jak tylko przycumowaliśmy i zrobiliśmy jako taki klar pięciu z ośmioosobowej załogi zdecydowało się wyruszyć w drogę powrotną. Żadnej pożegnalnej kolacji, żadnego ostatniego wieczoru. Został tylko Piotr. Czy dla tego, że miał swój samochód u nas na podwórku?  ???
       Tak czy owak, wypadałoby jakoś ten rejs zakończyć. O ile marina nie wzbudziła mojego zachwytu, choć z drugiej strony nic jej nie brakuje, to same miasteczko Punat okazało się całkiem przyjemne. Można sobie pospacerować, można wejść na lody. I właśnie w lodziarni zapytaliśmy właściciela, który lokal poleciłby nam w tej miejscowości. Pan wskazał lokal położony nieco na uboczu, schowany w podwórku, niezbyt okazały, o nazwie Konoba Punat. Dał nam nawet odręcznie napisaną karteczkę polecającą. Kiedy tam weszliśmy okazało się, że mieliśmy spore szczęście, bo przy jednym ze stolików goście właśnie skończyli biesiadować, a wszystkie pozostałe były zajęte. Dwie damy, mama niczym dorodny pączuś i szczuplutka córka uwijały się jak frygi. Uśmiech nie schodził im z twarzy. Chętnie rozmawiały ze wszystkimi gośćmi. Żartowały. Dobrze się rozpoczęło. Kiedy wjechały na stół zamówione potrawy byliśmy kupieni bez reszty. A to jeszcze nie był koniec. Bo dostaliśmy od przeuroczych gospodyń po szklaneczce wyśmienitej śliwowicy na lepsze trawienie. A później dorzuciły panie jeszcze naleśniki na słodko. Skoro jeszcze coś pojedliśmy, to panie uznały, że i ten deser trzeba czymś zapić dla zdrowotności, więc dorzuciły po jeszcze jednej szklaneczce tej wybornej śliwowicy. Od tej chwili to jest mój lokal nr 1. Gorąco wszystkim polecam.



       Drogę powrotną z konoby na jacht odbyliśmy na skróty a nie jak poprzednio szosą. Okazało się, że przez stocznię można przejść bez problemu, dzięki czemu odległość uległa radykalnemu skróceniu.
       Sobota rano to zdanie jachtu. Nie mieliśmy tym razem żadnych nieprzyjemnych zdarzeń więc wszystko załatwiliśmy błyskawicznie i bezproblemowo. Zapakowaliśmy naszego Jumpyego i w drogę. Tym razem nocleg zarezerwowaliśmy sobie w Greding w Niemczech. Ileż to razy zatrzymywałem się na Shellu przy autostradzie właśnie na wysokości Greding jadąc na południe Europy. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy by się zatrzymać w tej miejscowości. Na booking.com wybraliśmy najtańszą ofertę, przecież chodzi tylko o przekimanie jednej nocy. Padło na Astay Hotel, w zasadzie usytuowany już w polu a nie w Greding. Nazwa ulicy  przy której się on znajduje jest jeszcze mniej zachęcająca niż faktyczne otoczenie: Industriestrasse (ulica przemysłowa). Ale cena za dwa pokoje na pięć osób 148 Euro była wystarczająco przekonywująca. Rzeczywistość okazała się jednak wcale nie taka zła. Typowa sieciówka. Recepcja raczej zimna, bez klimatu, ale pokoiki całkiem zgrabne ze śmiesznymi łazienkami oddzielonymi od pokoi jedynie lekką szklaną ścianą, której cześć się przesuwała co stanowiło przejście. Jak na jedną noc, absolutnie wystarczające.


     Mimo stosunkowo późnej pory i pewnego zmęczenia wybraliśmy się na spacer do „miasta”. Typowe niemieckie miasteczko, bardzo zadbane, kolorowe, z dużą ilością kwiatów w donicach. Wielkiego ruchu nie było, raczej cicho i sennie. Zupełnie śladowe ilości turystów, trochę miejscowych. Zdaje się, że i w Greding wszyscy wszystkich znają, bo kto tylko się pojawił, lub tylko przejeżdżał samochodem był pozdrawiany przez innych. Krótki spacer po mieście jedynie umocnił dobre pierwsze wrażenie. Oczywiście obraz żadnej miejscowości nie będzie pełny bez odwiedzin choćby w jednej knajpce. Palec wskazujący wybrał lokal Gasthof zum Bayerischen przy głównym placu miasta, podobno najstarszy w mieście i jeden ze starszych w Bawarii. Pogoda nie zachęcała do zajmowani miejsca w środku, usiedliśmy na tarasie. I tak nam było tam dobrze, że nawet nie pofatygowaliśmy się aby obejrzeć wnętrze. Obsługa bardzo sympatyczna, młody uśmiechnięty człowiek, potrafiący doradzić swoim klientom. Ja zdecydowałem się na jakieś danie lokalne z wieprzowiny specjalnie przygotowywane tylko na weekend. Nie dopytałem dlaczego tak się dzieje, ale wybór okazał się bardzo dobry. Do tego dwa miejscowe duże piwa i byłem w pełni usatysfakcjonowany. Jeszcze tylko spacer powrotny do hotelu. W niedzielę powrót do Szczecina i rozpoczynamy przygotowania do następnej wyprawy.

     

  

1 komentarz:

  1. Akurat ja myślę o tym by kupić na dniach porządną odzież sportową. Ogólnie znalazłam też świetny sklep gdzie faktycznie produkty wyróżniają się wysoką jakością i atrakcyjną ceną

    OdpowiedzUsuń

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...