Emocje
związane z przygotowaniami do podróży to coś tak naturalnego, że podchodzę do
nich z dużym spokojem. Zaprowiantowanie, pakowanie, przygotowanie samochodu,
ubezpieczenia, telefony od uczestników rejsu, milion spraw do załatwienia przed
wyjazdem w pracy, to normalne. Pięcioro z naszej ósemki startuje ze Szczecina.
Co prawda nasz Jumpy pomieściłby wszystkich, ale grupa „południowa”, jedzie
osobno. Mamy więc zlot gwiaździsty w Szczecinie. Z Gdyni, z Poznania i z
Mrągowa. Marek i Piotr docierają zgodnie z planem, bez problemów. Paweł
zaplanował dla siebie dodatkowe atrakcje w postaci jazdy do Chorwacji na motorze.
O.K. Ale jak to zwykle z Pawłem bywa, ma on niejakie problemy z odnajdywaniem
się w czasie i przestrzeni i do Szczecina dociera późno w nocy. No i rano
rozpoczyna się zamieszanie. Pozostała czwórka jest już gotowa do drogi a
Pawełek jeszcze dosypia. Dalej uznajemy, że nie ma problemu. Wysyłamy koledze
SMS-a z adresem hotelu, gdzie mamy zaplanowany nocleg i ruszamy. W końcu
motocyklem da się jechać znacznie szybciej niż naszym autobusikiem, więc bez
problemy nas dogoni. Okazuje się jednak, że to nie jest takie proste bo
wysłaliśmy adres po „austriacku” a nie po polsku i Paweł nie może sobie
poradzić z wpisaniem danych do nawigacji. Udaje się jakoś wyjaśnić co jest co,
oddychamy głęboko, wygodniej rozsiadamy się w fotelach i już wyluzowani
pokonujemy kolejne kilometry. Podziwiamy smukłe konstrukcje elektrowni
wiatrowych, z odtwarzacza sączy się cichutko jakaś muzyczka, pełen relaks. I
znowu dzwoni Paweł. On ma to wszystko w
… nosie. Nie jedzie z nami do Chorwacji, zawraca i jedzie w Bieszczady.
Rozmawiał z nim Piotr, który usiłował wyjaśnić sytuację, ale nic z tego. W
samochodzie nastąpiło gwałtowne ożywienie. Co?! Jak?! Dlaczego?! Po jakimś
czasie nieco się uspokajamy. Zapada cisza, którą zakłóca jedynie muzyka. Na
stacji Shell w Greding robimy postój na tankowanie i kawę. Piotr jeszcze raz
rozmawia z Pawłem, ale ten jest już gdzieś daleko w Polsce. Zaczynamy na siłę
doszukiwać się plusów zaistniałej sytuacji, ustalamy jak będziemy płacić za
hotel, który przecież był zarezerwowany na pięć osób.
Późnym popołudniem
dojeżdżamy do austriackiego Radstadt, niespełna pięciotysięcznego miasta. Od
pierwszych chwil bardzo nam się podoba. Ładna, zadbana miejscowość, otoczona
ośnieżonymi alpejskimi szczytami. O tej porze nie słychać już żadnych
pracujących maszyn, a i ruch na uliczkach niewielki, jednym słowem sielanka. Na
dobre zostajemy oczarowani po dotarciu do, położonego nieco na uboczu domu,
gdzie mamy nocować czyli Landhaus Aubauerngut przy Lebzelterau 6. Klasyczny,
dopieszczony alpejski dom. Na podwórku wita nas właściciel i trzy psy, w tym
dwa świetne berneńczyki. Od wejścia czuć przyjazną atmosferę. W środku
przytulnie, z masą różnych bibelotów. Ile czasu zajmuje tym ludziom utrzymanie
tego w tak nienagannym porządku? Niesamowite, to albo jest jakaś magia, albo
pomagają im krasnale, bo inaczej tego się nie da wytłumaczyć, tym bardziej, że
nie zauważyłem kompani pracowitych Chińczyków. Gdy tylko się rozlokowaliśmy,
wyruszamy w miasto. W naszym Landhaus Aubauerngut możemy zjeść śniadanie,
natomiast jeżeli mamy ochotę na coś więcej to musimy pofatygować się do jednej
z restauracji w centrum miasta.
Restauracja,
którą odwiedziliśmy była całkiem przytulna, ale jakoś nas nie powaliła swoją
kuchnią. Natomiast po wyjściu odebraliśmy kolejny telefon od Pawła, tym razem
dzwonił z … Radstadt, spod naszego pensjonatu. Dawno nie słyszałem takiej
dziwnej rozmowy. Umówiliśmy się, że czekamy na niego na rynku, gdzie też
niebawem się pojawił. Śmiechu co niemiara. Udał mu się wkręt! No i okazja do
odwiedzenia jeszcze jednej restauracji. Wnętrze niezbyt ciekawe, ale bardzo
miły ogródek i sympatyczny kelner Słowak. A i jedzenie też nienajgorsze.
Już w
komplecie, po pysznym śniadaniu na słonecznym tarasie z widokiem na alpejskie
szczyty, ruszyliśmy w drugą część podróży. Jest dla mnie jakimś fenomenem, że z
której strony bym nie jechał przez Słowenię do Chorwacji, autostrada kończy się
na kilkadziesiąt kilometrów przed granicą i trzeba przebijać się jakąś beznadziejną,
polną drogą. A przecież winiety w Słowenii są bodaj najdroższe w Europie. Do
tego jeszcze tradycyjne problemy na granicy. Niby oba kraje są już w Grupie
Schengen, a jednak zawsze na przejściu tworzą się gigantyczne korki. Tym razem
policja coś sprawdzała. Trzeba przyznać, że jak pan się zorientował, że
jesteśmy Polakami potraktował nas bardzo przyjaźnie i kazał jechać dalej.
Natomiast jazda Chorwackimi autostradami to prawdziwa przyjemność z niezwykle
atrakcyjnymi widokami. Na finał niesamowity most na wyspę Krka.
W marinie
Punat już czeka na nas grupa „południowa”. Ach tam, czeka, już na dobre baluje.
Piękna pogoda, cieplutko, i ta niezwykła atmosfera mariny. Już nie pamiętamy o
trudach przekraczania granicy Słoweńsko-Chorwackiej. Całkiem spora marina na
około 800 jachtów. Biura firm czarterowych, jak to zwykle bywa, w niewielkich
baraczkach lub kontenerach. Naszym pośrednikiem w Polsce była Yachtica Charter,
ale tu na miejscu załatwiamy sprawy z firmą Garant Charter. Bierzemy Bavarię 46
Cruiser rocznik 2006 o imieniu Diana. Całkiem okazałe pływadełko. Papierologia
snuje się nieśpiesznie, trochę trzeba poczekać. Wypełniamy kolejne papiery,
wreszcie kilka ważnych słów na pożegnanie. Chodzi mianowicie o informacje o
konieczności trzymania się farwateru w Zatoce Puntarska Draga, w której
znajduje się Marina Punat. Podobno wejście do zatoki miało być pogłębiane, ale
jak na razie nic takiego nie miało miejsca, więc prosimy ostrożnie. No i druga
sprawa, jak będzie wiało ze wschodu, czyli wiatr będzie spadał z otaczających
gór, to raczej należy unikać manewrów w samym basenie. Najlepiej wjechać od
razu na wsteczu w basen i celować w swoje miejsce. Rozglądam się dookoła z
lekkim niedowierzaniem. Nie wygląda to jakoś bardzo groźnie. W locji piszą, że
zatoka daje schronienie od wszystkich wiatrów. No ale jeżeli miejscowi mówią,
że należy uważać, to raczej wiedzą co mówią.
W końcu
możemy wsiąść na naszą Bavarkę. Messa swoją wielkością robi wrażenie. Normalny
salon, jest nawet dzwon, ha, ha ha! Tomek, który jak zwykle przyjął na siebie
obowiązki kuka, ma bardzo poważne urządzenie do zwoływania załogi. Organizacja części
dziobowej nieco pozostawia do życzenia. Skrajna kabina dziobowa, która nam
przypadła, jest ogromna. Nigdy jeszcze nie miałem na jachciej tak wielkiej
kabiny. Natomiast przylegająca do niej kabina z piętrowymi kojami, wygląda jak
izolatka w więzieniu o podwyższonym rygorze. Na szczęście Piotr i Marek to
dzielni ludzie i sobie z tymi niedogodnościami poradzili. Ula z Tomkiem
sprawnie zarządzają upychaniem naszego zaprowiantowania. Trochę się tego
nazbierało. Jeszcze tradycyjny toast, no i jesteśmy gotowi do wypłynięcia. Jest
już późne popołudnie, więc daleko nie popłyniemy, ale np. do Supetarskiej Dragi
powinniśmy dać radę. No to w drogę, oddajemy cumy. Jest pięknie, niestety
prawie bezwietrznie. Dieselek cichutko mruczy, Diana mięciutko sunie przed
siebie.
Supetarska
Draga to niewielka miejscowość, ok 1200 mieszkańców, nad zatoką o tej samej
nazwie. Zmierzamy do mariny ACI, do której podejście nie sprawia kłopotów,
nawet wieczorem, kiedy to my tam docieramy. Mimo późnej pory znajduje się
człowiek, który wskazuje miejsce do zacumowania i podaje muring. Miejscowość
niewielka, ale marina i owszem. Może pomieścić około 270 jachtów o długości do
16 metrów. Nie można jedynie zapuszczać się do końca zatoki, bo tam jest już
zbyt mała głębokość i można osiąść na dłużej.
Po marinie
Punat w Supetarskiej Dradze czujemy się jakbyśmy dopłynęli na koniec świata.
Niesamowita cisza, nieliczne postacie snujące się to tu to tam. Po kolacji
wizytujemy budynek klubowy. Jest O.K. Spacerujemy po marinie. Nawet nasza
załoga uległa sennej atmosferze. Już tylko we dwóch z Pawłem zachodzimy do
miejscowego baru. Jak w amerykańskim filmie. Barman i jeszcze ktoś z obsługi
już przygotowują się do zakończenia pracy, starając się jednak nie okazywać, że
chcieliby już iść do domu. Oprócz nas jest jeszcze tylko dwóch turystów, którzy
wychodzą przed nami. Całkowicie zrelaksowani, dzierżąc w dłoniach szklanki z
płynem ze Szkocji, toczymy nocne rozmowy Polaków. Paweł miałby ochotę na
kolejną szklaneczkę, ale chyba już pora pozwolić chłopakom z baru iść do domu.
Jutro też jest dzień.
Drugi dzień
naszego pobytu w Chorwacji jest kompletnie bezwietrzny. Płyniemy na
dieselgrocie. Nie dzieje się nic. W takiej sennej atmosferze docieramy na Olib.
Tu to dopiero jest koniec świata. Niewielkie zabudowania, luźno porozrzucane. W
Olibie jest zaledwie 150 mieszkańców. Ale jest pirs z kilkoma muringami, jest
sympatyczny człowiek, który pomaga zacumować i służy wszelkimi użytecznymi
informacjami. Pierwsze co się rzuca w oczy, to to, że ulubionymi pojazdami
mieszkańców wyspy są urządzenia podobne do melexów jeżdżących po polach
golfowych, tyle że z silnikami spalinowymi. Całą ich galerię można było
obejrzeć, gdy przypłynął niewielki prom. Te pojazdy doskonale nadają się do
przewożenia bagaży turystów. Przybycie promu spowodowało w wiosce na chwilę
pewne ożywienie, ale tak bez przesady. Polegało to na tym, że na pirsie na
krótko pojawiło się kilkanaście osób. Nikt jednak się nie śpieszył, nie
wykonywał żadnych gwałtownych ruchów. I o to chodzi. Ruszamy na „zwiedzanie”.
Robimy kółeczko dookoła miejscowości. Zaglądamy na plażę. Na koniec kotwiczymy
w lokalu z szyldem Grill i Pizza. Swojska atmosfera, miła i atrakcyjna
kelnerka. Zaczynamy składać zamówienie. Okazuje się, że pizza jest tylko na
szyldzie. Ryby tylko w morzu, którego dookoła nie brakuje. Coś jednak się
znalazło, lignie na žaru i baranina. Trzeba przyznać, że o ile zawartość menu
nie była imponująca, to to co jednak
było, było bardzo dobre. A podlane jeszcze kilkoma karafkami czerwonego wina, w
zupełności spełniło nasze oczekiwania.
W
poniedziałek rano, przed wypłynięciem, uzupełniamy zaprowiantowanie.
Zaopatrzenie miejscowych sklepów raczej skromne. Największy zawód sprawił nam
brak truskawek. Pan ze sklepu mówił, że można je kupić gdzieś z ogródka. Nawet
narysował coś w rodzaju planu wioski aby ułatwić znalezienie tego miejsca. Ale
tu uliczki nie mają nazw, a budynki numerów, więc mimo, że zrobiliśmy całkiem
spore koło, nie udało nam się znaleźć upragnionych truskawek.
Po niemal
bezludnej wyspie Olib pora na zdecydowanie bardziej ludną Mali Lošinij. Znowu
nie ma wiatru a temperatura szybko się podnosi. A kto nam zabroni stanąć w
jakiejś zatoce i się popluskać? W zasadzie nikt. No to stajemy. Palec wskazujący
trafia w zatokę Paržine przy wyspie Ilovnik. Jest sielsko, jednak jak dla mnie
woda jest za zimna. Na morsa się nie nadaję, ale załogo korzysta ochoczo z
możliwości wymoczenia się w Adriatyku.
Podejście do
Mali Lošinj od strony południowo-zachodniej nie stanowi problemu, wymaga
jedynie cierpliwości. Trzeba opłynąć wyspy Murtat i Koludarc, bo Prolaz Most
dla większości jachtów czarterowych jest zbyt płytki i próba przejścia przez
niego może nas narazić na gwałtowne spotkanie z dnem. Już w zatoce trzeba
cofnąć się do jej krańca. Co prawda po drodze są dwie mariny położone po dwóch
stronach Kanału Privlaka, stosunkowo
nowa Marina Lošinj po zachodniej stronie, która wg niektórych ma być najbardziej
prestiżowym miejscem dla żeglarzy w obrębie portu Lošinij, oraz położona na
wschód od kanału Marina Mali Lošinj, jedna z najstarszych marin w Chorwacji,
ale nas interesowała tym razem sama miejscowość więc od razu skierowaliśmy się
do miejskiego portu. Dopłynęliśmy tam stosunkowo wcześnie więc nie było problemu
z zaparkowaniem. Jak to w chorwackich marinach, ktoś wskazywał gdzie się
ustawić. To z jaką starannością obsługa mariny ustawiała napływające jachty nie
pozostawiało wątpliwości, że do wieczora będzie tu co najmniej komplet. Zaraz
po zakończeniu manewrów została pobrana opłata za postój, 75 Euro. I nie byłoby
w tym nic niezwykłego, bo do zdzierstwa w chorwackich marinach już przywykłem,
gdyby nie to, że w tej cenie nie ma możliwości korzystania z toalet i
pryszniców. Każde wejście do budyneczku sanitarnego to dodatkowe 5 Euro. A
zatem, kto może, niech się kąpie i załatwia swoje potrzeby fizjologiczne na
jachcie. Woda na kei jest wliczona w cenę postoju. Albo jak to sprytnie
wymyślił Filip, wchodzić po kolei na jeden bilet. Tego ostatniego patentu nie sprawdziliśmy,
więc nie wiem czy działa.
Zaraz po
poborcy opłat zjawił się przy trapie sympatyczny, uśmiechnięty kelner z
lodziarni, która akurat znajdowała się u nasady kei, przy której zacumowaliśmy.
Może coś do picia, może jakiś deser lodowy? W zasadzie czemu nie? Tylko jednak
wolelibyśmy wyjść na ląd i usiąść w na normalnych krzesłach. Więc po chwili
przenosimy się do lodziarni. Na stoliku pojawiają się pyszne desery i najlepsze
w Chorwacji czerwone wino. Wino jest przyzwoite. Można je kupić niemal w każdym
tanim sklepie, zarówno butelkowane jak i w kartonikach trzylitrowych za
kilkadziesiąt kun. Ale tutaj ono jest „najlepsze w Chorwacji” i kosztuje 200
kun za butelkę. A podobno kiedyś Chorwacja była dla nas tanim krajem. Pewne
zdziwienie u kelnera wywołuje zamówienie Uli, która miała ochotę na sorbety.
Tylko, że te ich sorbetto, mimo że brzmi niemal identycznie do naszych
sorbetów, to jednak jest to coś nieco innego. Owszem, też jest zimne, też nie
jest robione na śmietanie, ale to nie lody, tylko drink na wódce. Kiedy pan się
upewnił, że rzeczywiście dama sobie życzy sorbetto, zrealizował zamówienie.
Później nastąpił replay, po którym trzeciego drinka Ula dostała gratis. Czy aby
na pewno to było to co pan mówił? Po trzech takich drinkach to nawet facet
solidnej postury byłby wesolutki, a tu w zasadzie niewiele.
Wyruszmy na
zwiedzanie miasta. Późne popołudnie, przyjemnie cieplutko choć bez upału. Mali
Lošinj jest największym miastem chorwackim leżącym na wyspach. Pierwsze
wzmianki o nim pojawiły się już w XII wieku. Najpierw serwujemy sobie
wspinaczkę wąskimi uliczkami stromo wspinającymi się pod górę. Docieramy do
kościoła Narodzenia Najświętszej Maryi Panny zbudowanego w 1858 roku, w którym
znajdują się relikwie świętego Romulusa. Co prawda relikwii nie widzieliśmy ale
na placyku przed kościołem nieco odsapnęliśmy przed ostatnim odcinkiem
podejścia. Nie wiem co to za ruiny, ale wysoko i jak wszędzie pomazane przez
graficiarzy. Na tę wysokość niewielu turystów dociera, jest cicho i spokojnie.
Wracamy jednak do cywilizacji. Centrum życia w Mali Lošinj to promenada nad
zatoką. Niezliczone lokale gastronomiczne i sklepiki z tzw. upominkami. Zapada
ciemność a tu wszystko aż buzuje. Prawdziwy turystyczny kurort.
Kolejnym
naszym celem jest Pula. Startujemy nieco wcześniej niż zwykle, cumy oddaliśmy o
0630. Po pierwsze dla tego, aby złapać jakąś fajną miejscówkę w marinie, a po
drugie aby mieć nieco więcej czasu na zwiedzanie. Znowu nie ma wiatru. To
jednak jest przygnębiające tak wsłuchiwać się całymi godzinami w terkotanie
kataryny. Na szczęście mamy nieocenionego cooka, który klnie jak szewc, ale jak
coś przyrządzi to palce lizać. W tym dniu błysnął swym geniuszem nawet dwa
razy. Najpierw upiekł ciasto z truskawkami. Już dawno nie widziałem tak szybko
znikającego wypieku. Zdecydowanie piekarnik jachtowy jest za mały, ta blacha z
ciastem mogłaby być co najmniej dwa razy większa. Jak już opadły emocje po
cieście truskawkowym, przyszła pora na obiad. Niebo w gębie dzięki golonce i
ziemniakom z kapustą kiszoną. Jak widać żeglarstwo wcale nie musi w kwestiach
kulinarnych opierać się na konserwach i suchym prowiancie.
W
niewielkiej odległości od celu przestał działać nasz Raymarin C70. Co prawda
czytałem, że w okolicy są jakieś instalacje łącznościowe które mogą zakłócać
pracę GPS-ów, ale nie myślałem, że objawi się to całkowitą odmową współpracy. A
może to tylko przypadek, że akurat w tym miejscu nasz dżipsi zaniemógł?
Przecież to nie pierwszy raz, kiedy mam na jachtach czarterowych ,
niedziałającą nawigację.
Podejście po
Puli nie nastręcza specjalnych, choć jest małą wprawką nawigacyjną ze względu
na wielość pojawiających się znaków. Płyniemy od południa więc najpierw mamy
niski betonowy falochron, którego znaczna część znajduje się pod wodą,
oddzielający Zatokę Pula od morza. Zrobienie sobie skrótu skończyło by się
zapewne tragicznie dla jachtu. Trzeba grzecznie płynąć aż dotrze się do
zielonego światła ustawionego na końcu falochrony. Teraz można wpłynąć do
zatoki. A tam też sporo się dzieje. Można do mariny ACI płynąć nieco dłuższą,
jednak zdecydowanie szerszą drogą, albo krótszą wąskim przesmykiem między
wyspami Andrija i Katarina oznakowanym stosownymi znakami. Oczywiście wybieramy
tę drugą opcję. Później ostrożnie, bo na wyspie Uljanik jest stocznia, na którą
trzeba mieć baczenie. A zaraz za nią kardynalki. Do tego ostrzeżenie o różnych
pracach pod wodą itp. Po minięciu wyspy stoczniowej już widać marinę.
Przypłynęliśmy około 1500, co wystarczyło do znalezienia wolnego miejsca. Co
ciekawe, w przeciwieństwie do innych chorwackich marin, nikt na nas nie czekał
na kei aby wskazać miejsce postoju. Dopiero jak zacumowaliśmy przyszedł jakiś
naburmuszony gość i coś tam mamrotał, że nie zgłosiliśmy się przez radio z
pytaniem o miejsce. W wielu miejscach jest to normalna praktyka. Do niektórych
portów po prostu inaczej się nie da wejść. Ale w Chorwacji z czymś takim
spotkałem się pierwszy raz. W żadnej z mądrych ksiąg, ani polskiej, ani
chorwackiej, też nie znalazłem wzmianki o takim obowiązku lub zwyczaju. No cóż,
bardzo przepraszamy. Na szczęście pan okazał się być łaskawcą i nas nie
wyrzucił, nie kazał nawet nam się przestawiać, a miejscówkę mieliśmy bardzo
elegancką. Cena za postój to 69 Euro, więc nawet nieco taniej niż w poprzednim
porcie, do tego sanitariaty i prysznice w cenie. Co prawda ich standard był
„tymczasowy” bo akurat trwał remont zaplecza sanitarnego i trzeba było
korzystać z kontenera, ale jego wyposażenie było bardzo przyzwoite. Szkoda, że
w nowej marinie w Stepnicy nie pomyśleli o choćby takim rozwiązaniu. Jedynie
nagrzewnica wody nie wyrabiała się przy tym przerobie, ale przy tych
temperaturach gorąca woda pod prysznicem nie była konieczna.
Pula to
spore miasto portowo-przemysłowe, co widać na każdym kroku, ale też bogate w
liczne zabytki z różnych okresów. Niemal symbolem miasta jest rzymski amfiteatr
z I-II wieku, który mógł pomieścić 23 000 ludzi. Pod tym względem jest to
szósty co do wielkości obiekt tego typu na świecie. Jest przy tym stosunkowo
dobrze zachowany. Robi naprawdę imponujące wrażenie. Wywołuje podziw dla
starożytnych budowniczych. Nieco gorzej ma się sprawa z pozostałą częścią
starej Puli. Nie prezentuje się zbyt ciekawie, jakby była zaniedbana. Do tego
sprawia wrażenie bałaganiarskiej i absolutnie nieprzytulnej. Jak to w mieście
przemysłowym. Ale akurat w obszarze przemysłowym spotyka nas miła
niespodzianka. O ile można było się spodziewać efektownego oświetlenia
starożytnego amfiteatru to oświetlenie dźwigów stoczniowych to coś
zaskakującego i bardzo efektownego. To taki mały spektakl świetlny. Kapitalny
pomysł.
Z wielkiej
Puli płyniemy do niewielkiego Cres. Tym razem wyruszamy nieśpiesznie ponieważ z
locji wynika, że płyniemy do całkiem sporej mariny, położonej w niewielkiej
miejscowości. Ma ona ponad 470 miejsc postojowych.
Na dobry
początek dnia, zaraz po wyjściu z Puli kierujemy się do Zatoki Soline.
Zaczniemy od kąpieli. Do samej zatoki jednak nie wpłynęliśmy, bo spodobał nam
się południowy brzeg wyspy Veruda. Nie wiem czy był to dobry wybór bo w tej
zatoce nigdy nie byłem, ale to miejsce gdzie stanęliśmy też było bardzo
przyjemne. W locji są ostrzeżenia, by uważać na nurków, którzy lubią penetrować
te miejsca, ale akurat nikogo nie było. To już koniec maja, ale niestety woda
jeszcze nie zdążyła się wystarczająco ogrzać. Przepuściłem kolegów przodem, a
sam poprzestałem jedynie na zanurzeniu stóp. Nie odpadły!
Po ośmiu i
pół godzinach od wypłynięcia z Puli docieramy do celu. Przytulna Zatoka Cres.
Mijamy po lewej burcie miasto Cres, niewielką marinę przystoczniową zupełnie
zapełnioną i docieramy do końca zatoki, do mariny ACI. Na kei ktoś wskazuje,
gdzie możemy zacumować. Piękna marina. Od razu przypadła mi do gustu, mimo że
preferuję raczej mniejsze, to ta również wydaje się bardzo przytulna. Parterowa
zabudowa, dużo zielni. Wszystko tu jest, teren ładnie zagospodarowany i
fantastyczna, lekko leniwa atmosfera. Jakby wszyscy się znali. Okazało się, że
akurat trafiliśmy na regaty „Creski tydzień”, więc było nieco gwarniej. Ale
nawet ten gwar był dosyć specyficzny. No i miła niespodzianka, za ten naprawdę
dobry standard opłata wynosiła 76 Euro, nie odbiegała więc od innych,
oczywiście poza Olibem.
Do
miasteczka jest ok 15 minut marszu, a właściwie spaceru. Cres, choć niewielki
ma kilka zabytkowych budowli, trochę charakterystycznych dla tych rejonów
wąskich uliczek i centralny plac nad maleńką odnogą zatoki, cały otoczony
knajpkami. Mimo, że to jeszcze nie sezon całkiem sporo ludzi się kręciło
sprawdzając gdzie, co dobrego serwują. Świetne miejsce. Poziom ogólnego
rozradowania raptownie się podnosi. A kiedy kotwiczymy w jednym z wielu małych
barów i testujemy takie tam: zombi, caipirinje, tecila sun rais, B 52, brain
marry, sorbetto (☺),
cuba libre itp, to wprost szybuje do nieba. Tak rozbawionego towarzystwa w tym
rejsie to jeszcze nie było. Niech żałują ci, którym nie chciało się iść i
zostali na jachcie. Nie trudno sobie wyobrazić, że powrót do mariny był równie
radosny. Kiedy wreszcie udało nam się dotrzeć na naszą Dianę było już zupełnie
ciemno. I wtedy zaczął się niesamowity spektakl na niebie. Zza otaczających
zatokę wzgórz wyłonił się Księżyc w pełni. Jakiś taki wielki, prawie pomarańczowy.
Stopniowo cichły różne odgłosy życia w marinie. Pozostały tylko cykady i
niesamowity Księżyc. I zrobiło się jakoś baśniowo. Może jutro nie popłyniemy
dalej? Może zostaniemy jeszcze jeden dzień?
Tydzień na
pływanie po chorwackim wybrzeżu to bardzo, ale to bardzo mało. Zostały nam
tylko dwa dni żeglowania. Mimo że bardzo mi się Cres spodobał, to jednak
następnego dnia rano wyruszyliśmy dalej. Skierowaliśmy się w stronę Opatiji, a
dokładniej mariny ACI Ičici. W pewnym stopniu było to podyktowane koniecznością.
W Punat nie ma stacji paliwowej, a Opatija od tej strony gdzie my płynęliśmy
jest najbliższym portem, gdzie można zatankować paliwo. Linia brzegowa Istrii
na tym odcinku nie jest specjalnie urozmaicona, więc nie ma problemów ze
znalezieniem mariny Ičici. Gorzej jest ze znalezieniem wolnego miejsca. Nieco
podobna sytuacja jak w Puli. Nikt nie oczekuje na zawijające jednostki. Ktoś
się zjawia dopiero po zacumowaniu i widać, że nie jest szczęśliwy widząc nas w
marinie. Zdaje się, że większość miejsc zajmują rezydenci i to w znacznym
stopniu z Włoch, Austrii i Niemiec. A my tylko niepotrzebnie zakłócamy im
spokój. Ostatecznie, skoro tylko na jedną noc, to możemy stać w miejscu gdzie
stanęliśmy. Mimo tego całego grymaszenia, nie serwują nam specjalnej ceny i
płacimy niemal tradycyjne 76 Euro. Marina wyposażona jest we wszelkie niezbędne
udogodnienia, plus dwie knajpki. Jedna z nich niemal na wprost naszej kei. Nie
omieszkaliśmy skorzystać z jej zaproszenia. Kawa i lody były smaczne, ale
czegoś mi brakowało w atmosferze tego lokalu. Było jakoś tak zimno mimo, że z
nieba lał się żar, jakoś tak mało przyjaźnie. Część naszej wycieczki
przetestowała również plażę znajdującą się tuż obok mariny. Wystawili jej dobrą
opinię.
Opatija nie
słynie ze szczególnie atrakcyjnych zabytków czy też jakichś cudów natury jest
natomiast bardzo popularnym ośrodkiem wypoczynkowo uzdrowiskowym. Czyli,
gdybyśmy mieli polegać tylko i wyłącznie na takim opisie, powinniśmy skreślić
tę miejscowość z naszej listy potencjalnych celów od razu w przedbiegach. Na
szczęście tak nie zrobiliśmy, bo gdzieś musieliśmy zatankować paliwo. I bardzo
dobrze się stało, bo gdy wyszliśmy późnym popołudniem na spacer z zamiarem
dojścia do centrum Opatji, niemal natychmiast zostaliśmy zauroczeni. Co prawda
tylko my dwoje z Ulą, bo reszta kolegów pod różnymi pretekstami szybciutko
odpadła. A my szliśmy nadmorskim chodnikiem, miejscami wyciosanym w skale,
miejscami zwisającym nad urwiskiem coraz dalej i dalej. To zakręt w prawo, to
zakręt w lewo i coraz fajniej. Co kawałek zejścia do wody. Coraz bardziej
dawało się wyczuć atmosferę prawdziwego kurortu, niczym we Włoszech czy we
Francji. Pachnące i eleganckie panie i równie wytworni panowie przechadzali się
we wszystkich kierunkach. Co kawałek kolejna restauracja, często z muzyką graną
na żywo. A w samym centrum masa sklepików z suwenirami, kolorowo, trochę może
zbyt gwarno. To faktycznie jest miejsce na piękne spacery i nie tylko. W pewnym
momencie zatrzymuje mnie jakiś człowiek i pokazuje na aparat. Myślałem, że chce
mnie prosić o zrobienie mu zdjęcia jego aparatem. Nic nadzwyczajnego, często
się to zdarza. Jednak po chwili, gdy zorientowałem się, że pan mówi do mnie po
angielsku, wywiązała się między nami mała konwersacja. Normalnie, jak to Polak
ze Szwedem w Chorwacji. Okazało się, że zwrócił uwagę na mojego,
nowozakupionego, raptem przed tygodniem, Nikona D750. On też takiego miał i
bardzo i uradowany, że spotkał drugiego właściciela tego modelu. Oczywiście
podzieliłem się z nim moimi pierwszymi spostrzeżeniami. Nie ukrywałem że jestem
zachwycony moim nowym nabytkiem. Trochę pogadaliśmy o szkłach. Życzyliśmy sobie
powodzenia i rozeszliśmy się w swoje strony. Nice!
No i nastał
ten ostatni, tak nielubiany w czasie urlopu, dzień. Przed nami 30 Mm do mariny
Punat. Najpierw jednak podpływamy do stacji paliwowej w Opatiji by uzupełnić
paliwo. Tym razem wyjątkowo dużo pływaliśmy na dieselgrocie. Mimo, że Diana to
46-cio stopowy jacht ważący ok 14 ton, to jednak silnik nie pożarł zbyt wiele
paliwa, a tym samym okazał się nader litościwy dla naszych portfeli.
Kiedy
wpływaliśmy do zatoczki, w której znajduje się marina Punat wskazania sondy
gwałtownie zaczęły maleć. Natychmiast przypomniałem sobie ostrzeżenia chłopaka
z Garant Charter. Momentami płynęliśmy na granicy dopuszczalnej głębokości i
mój nostalgiczny nastrój prysł jak bańka mydlana. Tam naprawdę jest płytko. A
właściwie dlaczego nie pogłębią tego przejścia? Przecież to duża marina i ruch
różnych jednostek pływających jest tutaj bardzo intensywny. Ale ostrzeżenia
były dwa! No tak, ale przez cały tydzień prawie wcale nie wiało i co? Nagle
miałoby … Tak, właśnie tak, pojawiło się zjawisko przed którym mnie
przestrzegano a ja wpływałem do basenu jakby była zupełna flauta. Oczywiście
musiałem powtórzyć manewr. Drugie podejście było już zdecydowanie lepsze, choć
nie doskonałe. Ponieważ chłopaki zbyt wolno działali przy linach, spadający z
gór wiatr natychmiast zaczął przestawiać jacht. Na szczęście ludzie z Garant
Charter doskonale wiedzieli o co chodzi i jakoś udało się stanąć na właściwym
miejscu. A złośliwy wiatr dmuchał i dmuchał, jakby chciał nadrobić zaniedbania
z całego tygodnia.
Przez ten
brak wiatru trochę dziwny to był rejs. Jeszcze dziwniejsze okazało się zakończenie.
Jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło aby załoga w takim pośpiechu opuszczała
jacht. Jak tylko przycumowaliśmy i zrobiliśmy jako taki klar pięciu z
ośmioosobowej załogi zdecydowało się wyruszyć w drogę powrotną. Żadnej
pożegnalnej kolacji, żadnego ostatniego wieczoru. Został tylko Piotr. Czy dla
tego, że miał swój samochód u nas na podwórku? ???
Tak czy
owak, wypadałoby jakoś ten rejs zakończyć. O ile marina nie wzbudziła mojego
zachwytu, choć z drugiej strony nic jej nie brakuje, to same miasteczko Punat
okazało się całkiem przyjemne. Można sobie pospacerować, można wejść na lody. I
właśnie w lodziarni zapytaliśmy właściciela, który lokal poleciłby nam w tej
miejscowości. Pan wskazał lokal położony nieco na uboczu, schowany w podwórku,
niezbyt okazały, o nazwie Konoba Punat. Dał nam nawet odręcznie napisaną
karteczkę polecającą. Kiedy tam weszliśmy okazało się, że mieliśmy spore
szczęście, bo przy jednym ze stolików goście właśnie skończyli biesiadować, a
wszystkie pozostałe były zajęte. Dwie damy, mama niczym dorodny pączuś i
szczuplutka córka uwijały się jak frygi. Uśmiech nie schodził im z twarzy.
Chętnie rozmawiały ze wszystkimi gośćmi. Żartowały. Dobrze się rozpoczęło.
Kiedy wjechały na stół zamówione potrawy byliśmy kupieni bez reszty. A to
jeszcze nie był koniec. Bo dostaliśmy od przeuroczych gospodyń po szklaneczce
wyśmienitej śliwowicy na lepsze trawienie. A później dorzuciły panie jeszcze
naleśniki na słodko. Skoro jeszcze coś pojedliśmy, to panie uznały, że i ten
deser trzeba czymś zapić dla zdrowotności, więc dorzuciły po jeszcze jednej
szklaneczce tej wybornej śliwowicy. Od tej chwili to jest mój lokal nr 1.
Gorąco wszystkim polecam.
Drogę
powrotną z konoby na jacht odbyliśmy na skróty a nie jak poprzednio szosą.
Okazało się, że przez stocznię można przejść bez problemu, dzięki czemu
odległość uległa radykalnemu skróceniu.
Sobota rano
to zdanie jachtu. Nie mieliśmy tym razem żadnych nieprzyjemnych zdarzeń więc
wszystko załatwiliśmy błyskawicznie i bezproblemowo. Zapakowaliśmy naszego Jumpyego
i w drogę. Tym razem nocleg zarezerwowaliśmy sobie w Greding w Niemczech. Ileż
to razy zatrzymywałem się na Shellu przy autostradzie właśnie na wysokości
Greding jadąc na południe Europy. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy by się
zatrzymać w tej miejscowości. Na booking.com wybraliśmy najtańszą ofertę,
przecież chodzi tylko o przekimanie jednej nocy. Padło na Astay Hotel, w
zasadzie usytuowany już w polu a nie w Greding. Nazwa ulicy przy której się on znajduje jest jeszcze
mniej zachęcająca niż faktyczne otoczenie: Industriestrasse (ulica przemysłowa).
Ale cena za dwa pokoje na pięć osób 148 Euro była wystarczająco przekonywująca.
Rzeczywistość okazała się jednak wcale nie taka zła. Typowa sieciówka. Recepcja
raczej zimna, bez klimatu, ale pokoiki całkiem zgrabne ze śmiesznymi łazienkami
oddzielonymi od pokoi jedynie lekką szklaną ścianą, której cześć się przesuwała
co stanowiło przejście. Jak na jedną noc, absolutnie wystarczające.
Mimo
stosunkowo późnej pory i pewnego zmęczenia wybraliśmy się na spacer do „miasta”.
Typowe niemieckie miasteczko, bardzo zadbane, kolorowe, z dużą ilością kwiatów
w donicach. Wielkiego ruchu nie było, raczej cicho i sennie. Zupełnie śladowe
ilości turystów, trochę miejscowych. Zdaje się, że i w Greding wszyscy
wszystkich znają, bo kto tylko się pojawił, lub tylko przejeżdżał samochodem
był pozdrawiany przez innych. Krótki spacer po mieście jedynie umocnił dobre
pierwsze wrażenie. Oczywiście obraz żadnej miejscowości nie będzie pełny bez
odwiedzin choćby w jednej knajpce. Palec wskazujący wybrał lokal Gasthof zum
Bayerischen przy głównym placu miasta, podobno najstarszy w mieście i jeden ze
starszych w Bawarii. Pogoda nie zachęcała do zajmowani miejsca w środku,
usiedliśmy na tarasie. I tak nam było tam dobrze, że nawet nie pofatygowaliśmy
się aby obejrzeć wnętrze. Obsługa bardzo sympatyczna, młody uśmiechnięty
człowiek, potrafiący doradzić swoim klientom. Ja zdecydowałem się na jakieś
danie lokalne z wieprzowiny specjalnie przygotowywane tylko na weekend. Nie
dopytałem dlaczego tak się dzieje, ale wybór okazał się bardzo dobry. Do tego
dwa miejscowe duże piwa i byłem w pełni usatysfakcjonowany. Jeszcze tylko
spacer powrotny do hotelu. W niedzielę powrót do Szczecina i rozpoczynamy
przygotowania do następnej wyprawy.
Akurat ja myślę o tym by kupić na dniach porządną odzież sportową. Ogólnie znalazłam też świetny sklep gdzie faktycznie produkty wyróżniają się wysoką jakością i atrakcyjną ceną
OdpowiedzUsuń