niedziela, 16 sierpnia 2015

W CIENIU TRAGEDII - PUCHAR POLONEZA 2015

       


       

    

Wmordewind okazał się wyjątkowo towarzyski i nie opuszczał nas przez całą drogę ze Szczecina do Świnoujścia gdzie płynęliśmy na Regaty o Puchar Poloneza. Kataryna Jamira (dzielny Dixi 27) grała równo i spokojnie, jak przystało na starą, dobrą Volvo-Pentę, zostawiając za sobą, uroczą szarą chmurkę snującą się nad wodą. Systematycznie pokonywaliśmy kolejne mile podziwiając wciąż niedoceniane uroki naszych akwenów. Co prawda, tym razem nie spotkaliśmy orłów, ale różnych innych pierzastych stworzeń było pod dostatkiem. Z uznaniem patrzyliśmy jak roślinność się odbudowuje na terenach zniszczonych przez kormorany. Na Zalewie Szczecińskim rozwinęliśmy nawet żagle i ćwiczyliśmy halsówkę. Całkiem prawdopodobne, że w czasie regat będzie podobnie wiało.


W marinie w Świnoujściu organizator ze sporym wyprzedzeniem zarezerwował keje dla uczestników regat. Została przygotowany ładny, kolorowy plan rozmieszczenia jachtów. Kto przy której kei, kto przy czyjej burcie. Doskonale, tak to powinno wyglądać. Kiedy dopłynęliśmy na miejsce, okazało się, że życie dosyć brutalnie skorygowało plany organizatorów. Młodzi ludzie z obsługi regat rozlokowywali łódki gdzie się dało. Przy głównej kei „regatowej” stały dwa sporej wielkości jachty, jeden żaglowy, jeden motorowy i cały plan rozlokowania uczestników regat runął z wielkim hukiem. Organizatorzy próbowali rozmawiać z oboma panami, ale nic to nie dało. W jednym przypadku doszło nawet do nieprzyjemnej pyskówki, panowie powiedzieli sobie kilka przykrych słów i tyle. Wydaje mi się, jeżeli faktycznie te keje były zarezerwowane z takim dużym wyprzedzeniem, to jest to kolejny przyczynek do dyskusji o nienajlepszej organizacji pracy świnoujskiej mariny. Tam nie ma tak jak w wielu innych europejskich marinach, że na wpływające jachty już ktoś czeka i pokazuje gdzie należy stanąć aby zachowany był porządek. Tacy stewardzi często wyposażeni są w rowery lub wózki elektryczne bo przecież niektóre porty jachtowe są bardzo rozległe. A w Świnoujściu dzielna obsługa mariny czeka w bosmance na klientów, którzy mają im przynieść pieniądze. Myślę, że odrobina aktywności ze strony personelu mariny nie tylko by nie zaszkodziła i pozwoliła uniknąć różnych nieprzyjemnych sytuacji ale również sprawiałaby bardzo dobre wrażenie na wpływających żeglarzach. A jak wiadomo pierwsze wrażenie jest bardzo ważne.


Jamir gotowy do startu
      Wieczorem odbyło się spotkanie z kpt. Krzysztofem Baranowskim, patronem tych regat. Kpt Baranowski to człowiek powszechnie znany. Napisał sporo książek o tematyce żeglarskiej, często występuje publicznie. Niekiedy wzbudzał pewne kontrowersje. I w końcu pojawiła się okazja spotkania tej legendy żeglarstwa osobiście. Zająłem miejsce w drugim rzędzie by gadulstwo z tyłu nie utrudniało mi percepcji wypowiedzi kapitana. I bardzo dobrze zrobiłem. Ten człowiek mówiąc o żeglarstwie wie o czym mówi. Co ważniejsze potrafi opowiadać. Nie wiem czy to świadomość kto jest jego audytorium sprawiła, czy po prostu tak ma, ale każde zdanie wypełnione było treścią. Nie było efekciarskich wypełniaczy. Było nieco poczucia humoru. Mówił spokojnym, stonowanym głosem. A najważniejsze, że wszystkie trudności o których opowiadał, opowiadał na podstawie własnych doświadczeń. Może niezbyt wiele się uśmiechał, ale to zupełnie nieistotne, bo to było spotkanie ludzi mających pojęcie o czym mowa i liczyła się przede wszystkim fachowość i rzetelność. Wyszedłem z tego spotkania pod wielkim wrażeniem.  

kpt. Krzysztof Baranowski
    

Pierwszy pełny dzień pobytu w Świnoujściu to przede wszystkim czas na dopieszczanie łódek. Żeglarze mogliby majstrować przy swoich jachtach bez końca. Zawsze znajdzie się coś do zrobienia. Zawsze trzeba jakąś śrubę dokręcić, wymienić jakąś zawleczkę, coś podwiązać, wypolerować mosiądze, wyszorować pokład i tak bez końca. A później morze i tak bezlitośnie obnaża wszelkie braki. My m.in. założyliśmy system refowania grota. Nie idealny, ale funkcjonujący wystarczająco sprawnie. Aby sprawdzić poprawność działania tego patentu wypłynęliśmy na Zatokę, gdzie przećwiczyliśmy co i jak. Wiatr nie był zbyt mocny, raptem 4 B, więc trudno było ocenić w pełni obiektywnie jak to chodzi, uznaliśmy jednak, mimo pewnych niedoskonałości, że jest O.K.


O osiemnastej oficjalna odprawa uczestników regat. Przywitanie przez Krzyśka Krygiera, organizatora regat. Ukłon w stronę sponsorów. Nie obyło się oczywiście bez dyskusji o wysokości wpisowego. Ci, którzy nie opłacili wpisowego z odpowiednim wyprzedzeniem, musieli zapłacić 1150 zł (double handed). Taka kwota robi wrażenie. Raczej nie będę cytował komentarzy kolegów żeglarzy. Kilka słów od sędziego Jurka Kaczora. Trasa jest prosta więc sędziowie mieli niewiele do powiedzenia. Poza zaleceniem opłynięcia boi nr 13 nic specjalnego. Później odprawa meteo. To jest to co bardzo interesuje żeglarzy, więc wrzało jak w ulu. Oprócz prowadzące odprawę również wielu innych kolegów miało coś do powiedzenia, a każdy oczywiście miał tę najlepszą prognozę, jedyną sprawdzającą się. Długo jeszcze trwały dyskusje o prognozach, niestety niewiele one wnosiły.


Na koniec dnia prezentacja filmu „Gorycz zwycięstw” o Kubie Jaworskim, jednym z dwóch, obok Jerzego Siudego, uczestników pierwszych „regat” o Puchar Poloneza w 1973 roku. Panowie urządzili sobie prywatny wyścig na cześć wyczynu kpt Krzysztofa Baranowskiego. Dobrze Pamiętam tamte czasy. Kuba Jaworski był moim wielkim idolem. Film opowiada o trudach sprowadzenia do kraju Spaniela II, najszybszego jednokadłubowego jachtu w regatach OSTAR 80, i niezrozumiałym finale, sprzedaży jachtu za granicę. Jeszcze raz mogliśmy zobaczyć jak wielkim żeglarzem i człowiekiem był kpt. Kazimierz „Kuba” Jaworski (1929-2005).


Wtorek, godzina 1200, w samo południe, niczym w słynnym westernie, następuje start. Co prawda przy tym dystansie jaki mieliśmy do przepłynięcia i fakcie, że startowały głownie jachty turystyczne o najróżniejszej konstrukcji, start nie miał aż tak wielkiego znaczenia, tym niemniej możemy pochwalić się, że ten element wykonaliśmy bardzo przyzwoicie. Początkowo wiatr był słaby, co wywoływało pewną nerwowość. Mirek, który niezbyt chętnie oddawał mi ster, zrezygnowany w końcu przekazał mi rumpel i poszedł się zdrzemnąć. To nasze pierwszy wspólne poważne pływanie i zdaje się, że kolega najzwyczajniej w świcie nie ma zaufania do moich umiejętności, mimo że to raczej ja mam nieco większe doświadczenie. Nic to. Cierpliwie szukałem wiatru aż ten się w końcu pojawił. W międzyczasie słyszałem przez radio że jeden z kolegów postanowił nawet się z tego powodu wycofać. Zaczynało się rozdmuchiwać, aż do regularnej 5. Super jazda. Natomiast o ból głowy przyprawiał mnie fakt, że jacht nie chce specjalnie ostro iść do wiatru. Kiedy kilka dni wcześniej pływaliśmy na innym zestawie żagli, z większą genuą, miałem wrażenie, że Jamir pływał ostrzej. Co prawda była zauważalna różnica między prawym halsem (lepszy) a lewym, tym niemniej było wyraźnie lepiej. A tu przy bardzo ostrym pływaniu jacht niemal stawał, gdy odpadaliśmy do ok 50o do wiatru łódka całkiem ładnie przyśpieszała, choć też poniżej oczekiwań. Płynęliśmy przy 5 B ok 5,5 knota, w porywach do 6, ale niestety niezbyt zbliżaliśmy się do celu. Wydaje się, że mimo wszystko należało płynąć ostrzej, nawet kosztem prędkości.

Uwe Rottgering i jego Rote 66 - zdecydowanie najszybsi na trasie 
       

Nocna żegluga to zawsze niezwykłe przeżycie. Świat staje się zupełnie inny, nierealny. Jachty rozpłynęły się w różnych kierunkach. Skończyły się pogaduszki na UKF-ce. Tylko od czasu do czasu jakieś światełka gdzieś daleko … albo całkiem blisko. Mieliśmy jedno takie spotkanie bliskiego stopnia. Byliśmy na prawym halsie więc mieliśmy pierwszeństwo. My szliśmy ok 6 knotów i ten kolega również, więc zbliżaliśmy się do siebie dosyć szybko. W końcu zwątpiliśmy czy on nas widzi, czy po prostu przysnął. Zaczęliśmy go nawoływać, gwizdać, i nic. Przelecieliśmy mu w niewielkiej odległości przed dziobem i dopiero wtedy wyłoniła się jakaś postać, która pomachała do nas. Zdaje się, że faktycznie przysnął. Było gorąco.


Wreszcie pojawiło się Słońce. Jednak zdecydowanie pewniej ludzie czują się gdy mają wokół siebie jasność. Rzucało nami całkiem solidnie, więc gdy Mirek zażyczył sobie barszczyku na rozgrzewkę, wcale nie było to łatwe zadanie. Jego porcję udało mi się dostarczyć niemal w całości. Trochę porozlewałem wrzątku w czasie zalewania, ale to nie miało większego znaczenia. Gorzej było z moją porcją, którą dla bezpieczeństwa zaształowałem w umywalce na czas podawania barszczu Mirkowi. Tzw. dziewiąta fala tak nami majtnęła, że udało mi się uratować jedynie niewielki łyk. A Słońce coraz wyżej, zrobił się już piękny poranek. Wiatr zleżał do 4 B. Morze w miarę spokojne, choć fala jeszcze wysoka. Mamy zaplanowany dłuższy hals. Mirek oddaje mi na chwilę ster by zejść na dół i łyknąć leki. Jesteśmy na S-SE od Bornholmu. Jeszcze dobrze się nie usadowiłem, jeszcze patrzyłem na przyrządy by ustawić najlepszy kurs. Usłyszałem niezbyt głośny, matowy trzask. Podniosłem głowę i zobaczyłem walący się maszt. Mój partner nieświadom tego co się stało, zapytał spokojnie co się stał, bo raczej nie spodziewał się tego co nam się przydarzyło. A ja jeszcze bardziej beznamiętnym głosem oznajmiłem, że mamy maszt w wodzie. Chyba ton mojego głosu sprawił, że Mirek jeszcze raz, z niedowierzaniem zapytał: „Co się stało?”. Na co otrzymał niezmienną odpowiedź, wypowiedzianą takim samym tonem: „Mamy maszt w wodzie.”

Mirek odłożył miksturę, którą dopiero zaczynał przygotowywać. Wyłonił się w zejściówce i ze zdziwieniem rozejrzał się dookoła. Nie było żadnego wielkiego huku, żadnego wielkiego trzaśnięcia ani żadnych innych nadzwyczajnych efektów. A maszt leży w wodzie. Nadaliśmy przez radio komunikat o naszej awarii. Z anteną na topie masztu znajdującą się ok 2 metry pod wodą nasz sygnał nie był najlepiej słyszalny. Jednak nie trudno zauważyć, że w tym wszystkim mieliśmy wiele szczęścia. Zerwały się śruby mocujące podwięzie wantowe. I wcale nie były to jakieś historyczne śruby. Na razie nie wiadomo co było przyczyną awarii. Najważniejsze jest to, że maszt położył się elegancko na bok. Żadnemu z nas nic się nie stało. Uszkodzenia pokładu były minimalne. Tylko przy najbardziej wygiętej stójce relingu kilkucentymetrowa dziura. Żadnych uszkodzeń kadłuba. Jest już rano, mamy dobrą widoczność. Uspokajające się morze. Wiatr w plecy, nie będziemy musieli tupać pod wiatr i falę na bardzo niestatecznym z powodu braku masztu jachcie. No i wreszcie, okazało się, że jednak nasz komunikat usłyszeli koledzy na Rzeszowiaku, Bogdan Bednarz i Tomek Kowalczyk. Byli stosunkowo niedaleko, więc po potwierdzeniu naszej pozycji skierowali się do nas. Zanim s/y Rzeszowiak dopłynął udało nam się wciągnąć maszt na pokład. Grota odczepiliśmy natomiast problem był z rolowaną genuą. Ponieważ zależało nam na zminimalizowaniu strat, ograniczyliśmy cięcie czegokolwiek do szotów genuy. Nie było lekko, ale się udało. Zinwentaryzowaliśmy też powstałe uszkodzenia, które okazały się niegroźne, choć bardzo kłopotliwe w kontekście przywrócenia Jamira do żeglugi. Gdy więc koledzy pojawili się obok nas, tak naprawdę potrzebowaliśmy jedynie zapasu paliwa, bo przed nami było ok 65 Mn jazdy na silniku do Świnoujścia. Ponieważ Rzeszowiak to potężny stalowy Bruceo zachodziła obawa, że próba podejścia do naszej bury może zakończyć się kolejnymi uszkodzeniami. Fale po kilkunastu godzinach nordowej piątki wciąż były dosyć duże. Rzucili nam jeden koniec liny, na której drugim końcu był przywiązany baniak z paliwem. WIELKIE DZIĘKI KOLEDZY !!! Na tym co mieliśmy nie dalibyśmy rady dojechać do portu w Świnoujściu, a Bornholm był raczej rezerwową opcją. Zależało nam na jak najszybszym powrocie. No i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ok 65 Mm, prędkość ok 4-4,5 knota. Cały dzień bujania.
 

Tradycyjny kocioł na starcie
            

Słońce już szykowało się do snu, a my konsekwentnie zbliżaliśmy się do Świnoujścia. Zadzwonił telefon Mirka. Zanim się zorientował kto i w jakiej sprawie dzwoni padła bateria. Wiadomo tylko, że dzwonił ktoś z ekipy obsługującej regaty w sprawie mającej problemy „setki”, malutkiego jachciku biorącego udział w regatach. Połączenie się urwało, szkoda, może i my mogliśmy komuś pomóc. A tym czasem już widać falochron gazoportu, za chwilę wchodzimy na farwater i cumujemy w marinie. Robimy klar na jachcie. Oddajemy „szpiega”, dzięki któremu można było oglądać w internecie gdzie się znajdujemy. Idąc keją obok organizatorów słyszę jakąś rozmowę przyciszonym głosem, żeby nie robić fety jak dopłynie. Nie bardzo rozumiałem o co chodzi. Za chwilę widzę „setkę” na holu motorówki z masztem na pokładzie. To pewnie o nią chodziło gdy do nas dzwonili. Ale dla czego zalecali ciszę? Przecież szczęśliwy powrót samotnika przy takiej awarii i po wielogodzinnym dryfowaniu to powód to radości. Dopiero znacznie później pojawiają się na stronie regat komunikaty organizatora dotyczący innej „setki’:

„Podczas tegorocznej edycji regat Baltic Polonez Cup 2015 miał miejsce nieszczęśliwy wypadek. Z nieustalonych przyczyn Skipper jednoosobowego jachtu „Quark” wpadł do wody. Akcję ratowniczą podjęły jednostki Morskiej Służby Poszukiwania i ratownictwa SAR oraz policji. Mimo podjętej reanimacji Uczestnik naszych regat zmarł. Okoliczności wypadku bada policja.”

„Z uwagi na nieszczęśliwy wypadek, jaki miał miejsce w trakcie tegorocznych regat Baltic Polonez Cup, w wyniku którego zmarł jeden z naszych uczestników – Tomasz Turski – dla uhonorowania Jego pamięci i trudu żeglarskich zmagań, a także jako wyraz woli koleżanek i kolegów żeglarzy, postanowiliśmy dokończyć wyścig i pragniemy zadedykować go Tomkowi, który odszedł na wieczną wachtę.”


Cholera!!!

W czartek o godzinie 0530, po uzupełnieniu paliwa i zostawieniu napełnionego baniaka kolegów z Rzeszowiaka u bosmana ruszamy do Szczecina. Przy dobrej pogodzie jaka cały czas nam towarzyszy ten przelot to mały pikuś. Na koniec, już w naszej marinie, niczym mistrz Robert Makłowicz „przyrządzam” jeszcze jeden posiłek, pulpety ze słoika z makaronem, zmywam naczynia i zakańczam swoją fuchę cooka na Jamirze w czasie Regat o Puchar Poloneza. Udział w tych regatach to bardzo ciekawe doświadczenie pod wieloma względami. Myślę, że dużo się nauczyłem, dla tego jestem bardzo zadowolony, że mogłem wziąć w nich udział, mimo że nie udało nam się ich ukończyć. A że często byłem głównie cookiem i siłą typu przynieś, wynieś, pozamiataj? Nie ma problemu. Nawet kpt Baranowski, jako świeżo upieczony kapitan odbył wielomiesięczny rejs z kapitanem Kowalskim sprowadzony do roli cooka, a ja jestem tylko sternikiem morskim z doświadczeniem nieporównanie mniejszym niż kpt Baranowski w tamtym czasie.
Poturbowany Jamir w macierzystej przystani

2 komentarze:

  1. Wiktor, bardzo trafne spostrzeżenia odnośnie sytuacji w marinie Świnoujście. Byłem wtedy jachtem w Basenie Północnym i widziałem to zamieszanie. Wystarczyło by już w czwartek na zarezerwowanych pomostach ustawić stosowne tablice i każdy cumujący miałby pełną świadomość do kiedy może stać, a tak było jak było ...
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wystarczy wydać miliony na infrastrukturę, trzeba też odpowiednio przygotować ludzi. Może musi upłynąć trochę czasu. A swoją drogą gdzie Ty byłeś, że Cię nie zauważyłem. My staliśmy dosłownie 10 m od tego miejsca gdzie doszło do tej nieprzyjemnej wymiany zdań. Szkoda mi tych młodych ludzi, których zatrudnił Krzysiek do pracy przy regatach.

      Usuń

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...