Nie należę do
weteranów Etapowych Regat Turystycznych, startuję w nich dopiero od 2006 roku,
ale od pierwszego startu bardzo mi przypadły do gustu. Jest w nich i
rywalizacja sportowa i nawiązywanie kontaktów towarzyskich, jest też okazja
odwiedzenia kilku marin w naszym regionie. Wszystkie poprzednie edycje
zaliczyłem na Rudziku, bardzo dzielnej carince. Tym razem dosiedliśmy się z
Markiem do Janka, kolegi żeglującego na
jachcie o dźwięcznej nazwie Marimba, czyli włoski jacht Kudu 760. Bardzo
przyjemna jednostka, dobrze czująca się na lekkich wiatrach, choć i przy
silniejszych też sobie radzi.
Zupełnie nieoczekiwanie
51 ERT rozpoczęły się od dyskusji na temat wysokości wpisowego, a dokładniej
rzecz biorąc od narzekań na ten temat, gdyż od ostatniego roku wzrosło ono
dosyć znacząco. Do tego, od razu przy zapisach, organizatorzy pobierali opłatę
za postój w Świnoujściu, co sprawiło, że łączna kwota do wyłożenia na „dzień dobry” była całkiem pokaźna. Na
szczęście Świnoujście było jedyną, tak przychylną mariną, która zażyczyła sobie
opłat za sam postój. Żeby ukoić skołatane nerwy w związku z podwyżką wpisowego
udaliśmy się na rybkę do Sailora. To w tej chwili, chyba ulubiony wśród
żeglarzy lokal w Trzebieży. Zawsze można tam zjeść przyzwoitą zupę rybną i inne
specjały z ryb, wypić piwko i sobie przyjemnie pogawędzić. A jest o czym, bo
frekwencja na tegorocznych regatach słaba (niespełna 60 jachtów), z resztą
podobnie, a właściwie jeszcze gorzej, było na zakończonych niedawno regatach
Bakista Cup. Czy to zatem zmierzch regacenia w zachodniopomorskim? Warto byłoby
zastanowić się nad przyczynami tej sytuacji. Trudno się zgodzić z jednym z
kolegów, który stwierdził, że jemu właściwie nic się nie podoba, tym nie mniej,
coś dzieje się nie tak. I nie chodzi o to, że dostałem koszulkę o dwa numery za
małą, bo większych nie było. Wszak przypłynęliśmy do Trzebieży przede wszystkim
dla zabawy. Przynajmniej tak wszyscy twierdzą przed startem. Przyglądając się
jednak napięciu na starcie i gorącym dyskusjom o podziale na klasy, mam jednak
poważne wątpliwości co do szczerości tych deklaracji o rozrywkowym charakterze
udziału w ERT.
W zeszłym roku
pojawił się nowy organizator. Na pewno uczestnicy zeszłorocznych ERT byli
bardzo rozczarowani ofertą w marinach, która z racji okrągłego jubileuszu miała
być wyjątkowa, a w zasadzie nic nie był. Porównanie z 49 ERT wypadło bardzo blado.
A jak będą wyglądały 51 ERT, to okaże się na koniec. Podwyższone wpisowe na
pewno nie wpłynęło dobrze na nastroje. Kolejna sprawa wywołująca gorące
dyskusje, jak wspomniałem wyżej, to
podział na grupy i możliwość udziału jednocześnie w dwóch grupach. Pachnie to
jakimś cwaniactwem, zgoła nie pasującym do turystycznego charakteru tych regat.
Pierwszy etap,
z Trzebieży do Świnoujścia, zaskoczył stałych bywalców brakiem jakichkolwiek
boi zwrotnych. Po prostu minąć linę startu, a później linię mety, nie wpadając
po drodze w sieci rybackie, i tyle. Nigdy ten etap nie należał do zbyt
skomplikowanych, ale zwykle jedna boja zwrotna była, niekiedy nawet boja
rozprowadzająca na starcie. Tym razem nic. Na starcie mieliśmy bardzo słaby
wiatr, co nawet było nam na rękę. Niestety pojawiło się i drugie zaskoczenie,
tym razem tylko dla nas: boja linii startu na zbyt długiej, a do tego
pływającej lince. Byliśmy dobre 2-3 metry od boi gdy spostrzegłem pływającą
linę. Przy tym wietrze nie było szans na gwałtowny manewr odejścia od boi. Jak
to zwykle bywa w takich sytuacjach lina łaskawie raczyła wcisnąć się w najmniej
dogodne miejsce jakie było możliwe, między płetwę sterowa a skega i skutecznie
zaciągnęła się w załamaniu na samej górze. Tak oto zostaliśmy uwikłani w linę,
długą linę. Moje nurkowanie i próby wypchnięcia liny przez szczelinę między
płetwą a skegiem okazały się zupełnie bezowocne. Z jakiegoś powodu lina była
cały czas napięta i albo mocowałem się z boją aby ją przepchnąć albo z kadłubem
jachtu. W jakimś momencie, gdy na dłuższą chwilę zawisłem na drabince nad wodą
aby nieco odetchnąć, zauważyłem, że cały czas pracują żagle … ha! ha! ha!
Niestety lina była już tak zaciśnięta, że zluzowanie żagli nic nie dało. W
końcu wpadliśmy na pomysł, że trzeba odwiązać tę nieszczęsną linę od boi,
rozbuchtować ją i przeciągnąć przez szczelinę. Ponieważ i mocowanie do boi i
buchta były tuż przy boi, wszystkie te czynności trzeba było wykonać w wodzie.
Samo przeciągnięcie, też nie poszło bezproblemowo, bo pod zbyt ostrym kątem
lina nie dawał się wybierać. Musiałem przytrzymywać ją nogami by spłaszczyć kąt
i dopiero wtedy dało się ją wyciągnąć. Oczywiście najprostszym rozwiązaniem
było odcięcie liny, ale wtedy było ryzyko utraty kotwicy, a tak i boja i
kotwica zostały uratowane. Tyle tylko, że cała operacja trwała bardzo długo i
gdy w końcu się uwolniliśmy, cała stawka odpłynęła w siną dal. Mimo to udało nam
się jeszcze dogonić niektórych rywali i na mecie zameldowaliśmy się na 13
miejscu w stawce 27 jachtów startujących w naszej grupie. Na pamiątkę po tym
zdarzeniu pozostanie powiedzenie wymyślone przez Janka: „Wiktor w zalewie”.
W Świnoujściu
jak zwykle nikogo nasze regaty nie interesowały. Ale żeglarze to narodek
zaradny i szybko samoorganizujący się. Grupy dyskusyjne tworzyły się
spontanicznie. Zaraz też przyszło zaproszenie z Trzeciego od Kaśki na
pomidorową z zacierkami. Pyszna zupa. Trochę posiedzieliśmy, trochę pogadaliśmy
i powędrowałem dalej ku kolejnej grupce. Ktoś miał nieco porwany żagiel.
Utworzyła się grupa wsparcia. W marinie nie ma żaglomistrza, a jednak znalazła
się nawet maszyna do szycia i żagiel został przywrócony do życia. A morskie
opowieści płynęły szerokim i leniwym strumieniem jak Amazonka u swego ujścia.
Np. jak to w dawnych czasach żeglarze zabiegali w czasie odprawy o przychylność
i łaskawość wopisty częstując go szklaneczką tradycyjnego polskiego napoju. Po
pierwszej szklance przyszła kolej na drugą, której wypicie poprzedzone zostało
zawołaniem: no to na drugą nóżkę! Ale gdy szklanka błysnęła dnem, zasmucony
wopista powiedział: O cholera! Poszło w tę samą.
Wyścig na
Zatoce Pomorskiej był całkiem ciekawy. Próbowaliśmy nawet walczyć o jak
najlepsze miejsce chcąc odrobić straty z pierwszego dnia. Okazało się, że tych
naszych starań wystarczyło raptem na trzecie miejsce. Bellatrix i Resnavalis
były od nas szybsze. Niestety pogoda była taka sobie. Prognozy zapowiadały
opady dopiero około 1700, a tu już o 1300 miała miejsce solidna pompa. Był to
pierwszy poważny test zakupionej w zeszłym roku nowej kurtki firmy Regatta.
Test niestety został oblany, dosłownie i w przenośni. Dobrze, że na jachcie nie
brakowało płynów rozgrzewających, które sobie zaordynowaliśmy natychmiast po
powrocie do mariny.
Niedzielne
popołudnie było szare i ponure. Nad mariną snuł się przygnębiający smutek. O
1800 odbyło się ogłoszenie wyników i wręczenie pucharów. W imieniu władz miasta
wystąpił dyrektor Ośrodka Sportu i Rekreacji „Wyspiarz”, pan Mariusz Fryska.
Czy to już faktycznie koniec Etapowych Regat Turystycznych czy to tylko pogoda?
W poniedziałek
etap ze Świnoujścia do Dziwnowa. Prognoza pogody: 4-5 B, mniej więcej z
zachodu. Pani sędzia tak się przestraszyła tej pogody, że odroczyła start aż do
godziny 1500. Słuchając porannych rozmów na kei, z niejakim zdziwieniem
stwierdziłem, że tych obawiających się było znacznie więcej. Hmm? W trakcie
wyścigu wiatr stopniowo słabł. Jachty startujące nieco wcześniej, KWR-y i ORC
dopłynęły do mety normalnie. Dla nas ostatnie metry to była katorga na
rozbujanym morzu i bez wiatru. Metę minęliśmy zjeżdżając po falach niczym
surferzy.
W Dziwnowie
nie było już dla nas miejsca, ani w nowej marinie ani przy miejskiej kei, gdzie
zainstalowano Y-bomy co znacznie zmniejszyło ilość miejsc postojowych. Ale
lipa! Czyli, znowu podziwiamy Dziwnów na odległość i nawet nie zwalniając
płyniemy dalej, do Kamienia Pomorskiego. Tam zawsze znajdzie się miejsce i
gościnni ludzie.
Wyścig na
Zalewie Kamieńskim zawsze jest ciekawy. Trasa biegnie po trójkącie, trochę
przeszkadzają sieci rybackie, a i wiatr potrafi płatać figle. Tym razem były
znowu ostrzeżenia pogodowe. Pani sędzia ograniczyła wyścig do jednego
okrążenia. Jazda była piękna. Kierunek wiatru sprawił, że najdłuższy bok
trójkąta był kursem spinakerowym. Jak dla nas, nie była to dobra informacja.
Nie było bowiem na Marimbie wielkiego entuzjazmu do stawiania spinakera.
Jeszcze w połowie kursu spinakerowego można było zobaczyć jak zbliża się do nas
po niebie potężny, granatowy wał. I znowu jachty z grup pomiarowych miały
szczęście. Wystartowały o piętnaście minut wcześniej i to wystarczyło by minęły
linię mety przed tym co nadciągało. Nas to draństwo dopadło już za ostatnią
boją zwrotną. Gnaliśmy na dużej genule, z wyluzowanym grotem. Były dwa
uderzenia. Woda lała się jak z węża strażackiego. Nic nie było widać. Boję mety
dostrzegliśmy dopiero tuż przed linią mety. Całe szczęście, że Camelot, statek
komisji był wystarczająco duży by móc go nieco wcześniej dostrzec. Okazało się,
że znowu wpłynęliśmy na metę na trzeciej pozycji. Dwanaście jachtów z 28 w
naszej grupie wycofało się z wyścigu. Bezkonkurencyjny ponownie okazał się
jacht Bellatrix, to ich regaty.
Tym razem
oprawa regat w Kamieniu Pomorskim zdecydowanie skromniejsza niż w latach
poprzednich. Na szczęście, przed uroczystościami poszliśmy na rybkę do rybaka,
do smażalni-wędzarni Zubowicz KAM-13. Od lat, jak dla mnie najlepsza ryba w
rejonie Zalewu Szczecińskiego. Tym razem oprócz smażonego dorsza wziąłem na
próbę ich nowość, marynowanego łososia. Muszę przyznać, że opinie na jego temat
były podzielone, ale mi bardzo smakował. A gdyby tak jeszcze do niego małą,
bardzo dobrze schłodzoną wódeczkę, to byłoby wyśmienite.
Głównym
wydarzeniem w Kamieniu było nadanie marinie imienia kpt. Zdzisława Michalskiego
(1929-1986). Swoją żeglarską przygodę kpt. Michalski rozpoczynał w 1947 roku od
rejsu morskiego na „Orliku”. Później pływał na „Generale Zaruskim”. Przez
dwanaście lat związany z „Zewem Morza”. Na nim właśnie w latach 1973-1974 odbył
rejs dookoła świat, trwający 388 dni. Brał też udział w 1976 roku w Operacji
Żagiel. Ceremonii nadano uroczysty charakter. Była żona kapitana, zza wielkiej
wody przyjechała córka, przyjechało też wielu znamienitych żeglarzy, ze
skromnym jak zwykle kpt Wojtkiem Jacobsonem. To faktycznie było godne uczczenie
pamięci wybitnego człowieka, któremu za życia nie raz wiatr wiał w twarz.. Przy
okazji pan burmistrz Stanisław Kuryłło wręczył puchary za wyścig na Zalewie
Kamieńskim. Największym wzięciem, szczególnie wśród dzieci, cieszył się wielki
puchar pełen lodów.
kpt. Wojciech Jacobson |
Przejście z
Kamienia do Wolina ma wybitnie turystyczny charakter. Oczywiście nie dotyczy to
tych, których maszty sterczą ponad 12,5 m nad wodą. Ci muszą albo płynąć
dookoła, przez Bałtyk, Kanał Piastowski i Zalew, albo dokonywać karkołomnej
ekwilibrystyki przy przechylaniu jachtu pod mostem koło Wolina. W końcu jednak
wszyscy docierają do Wolina. Tu również nowa, śliczna marina. Przede wszystkim
jednak bardzo serdeczne przyjęcie. Pan Burmistrz Eugeniusz Jasiewicz i inni
przedstawiciele władz lokalnych, pan wicemarszałek województwa, no i nie
zastąpiona pani Lucyna. Z każdego zdania pana Burmistrza przebija jego lokalny
patriotyzm. Miło jest słuchać tak zaangażowanych ludzi. Zabrakło jednak,
również w Wolinie, jakiejkolwiek części artystycznej, na którą zwykle żeglarze
wyczekują z dużym zainteresowaniem. I tylko jeden drobiazg niestety wprowadza
pewien zgrzyt. Toalety! Jeden pisuar, dwie kabiny. Być może na co dzień jest to
ilość wystarczająca, ale nie jak przypływa ok sześćdziesiąt jachtów . Nie ma
sensu budowanie wielkich sanitariatów, które byłyby wykorzystywane raz, dwa
razy do roku. Ale tylko w Trzebieży wpadli na pomysł by dostawić przenośne
toalety. Nie jest to idealne rozwiązanie, ale 3-4 takie przybytki na pewno
przydałyby się w czasie regat w każdej marinie do której właśnie zawitała
flotylla ERT, no może poza Świnoujściem i Kamieniem pomorskim, gdzie jest
nienajgorzej w tej kwestii.
Największymi
trudnościami etapu z Wolina do Nowego Warpna były: dopłynięcie do linii startu
bez wejścia na jedną z licznych w tym rejonie mielizn i niezaplątanie się w
liczne sieci stojące na trasie wyścigu. Poza tym, tradycyjnie już, żadnego
startu na wiatr, żadnej boi rozprowadzającej, żadnej boi zwrotnej. Liczą się
tylko parametry jachtu i to aby mu nie przeszkadzać. Znowu dopłynęliśmy na
trzecim miejscu. Mimo, że wszystko wydawało się proste, jakoś nam to płynięcie
nie szło. Atmosfera na jachcie zgęstniała. To był trudny dzień, do tego im
bliżej wieczora tym gorsza pogoda. Wiało, nawet coś pokropiło. Admiralnie,
jakoś tak smętnie.
Marina w Nowym
Warpnie nieco się zmieniła. A to za sprawą nowych dzierżawców. Starają się
jakoś uporządkować teren, postawili trzy domki kempingowe i niewielką tawernę,
w której przez cały wieczór grał muzyk na gitarze klasycznej. Widać, że bardzo
by chcieli rozkręcić, tę niezwykłą marinę. A co jest najsłabszym punktem mariny? Już
nawet nie będę pisał, bo każdy to odgadnie bez najmniejszego problemu.
Mimo
nienajlepszej pogody odbyła się uroczystość wręczenia pucharów za zwycięstwo w etapie
z udziałem zastępcy burmistrza tego zacnego miasteczka. Otrzymaliśmy skromny
poczęstunek oraz po bochenku chleba od miejscowego piekarza.
Każdy wiatr
kiedyś w końcu się wydmucha i zapanuje cisza. Tak też się stało w Nowym
Warpnie. Do tej pory pani sędzia straszyła nas silnymi wiatrami, a teraz zbyt
słabymi. Rozważała opóźnienie startu w oczekiwaniu na nieco silniejsze
podmuchy. Przygotowała propozycję skrócenia trasy. A co przy tym było dyskusji,
to wprost trudno opisać. Gwar się zrobił jak w ulu, bo nam zawsze jest źle. W
końcu wystartowaliśmy o wyznaczonej porze. Szybko pojawił się komunikat o
skróceniu trasy. Wyścig znowu prościutki od startu do mety. Trzeba było tylko
uważać na mielizny i sieci rybackie. Nawet nieźle nam wyszedł ten wyścig.
Byliśmy dziewiątym jachtem bezwzględnie na mecie. Niestety w naszej grupie
tradycyjnie musieliśmy zadowolić się trzecim miejscem. Zupełnie niespodziewanie
wygrała w naszej grupie całkowicie niezauważana wcześniej Dallia, czyli stary,
poczciwy birdie 24. To był drugi etap w całych regatach, którego nie wygrała
Bellatrix. Co gorsza, nagle objawił się nam kolejny poważny konkurent do
trzeciego miejsca w generalce. Odniosłem jednak wrażenie, że moi koledzy nie
bardzo przejęli się zagrożeniem ze strony Dallii, choć w klasyfikacji dzieliły
nas tylko dwa punkty.
Stepnica, to
Stepnica. Tu wciąż można liczyć na huczną imprezę. Pan Burmistrz Andrzej Wyganowski
wraz ze swoimi ludźmi zapewniają regatom dobrą oprawę. Jest jarmark różności,
są zabawy i konkursy dla dzieci, jest poczęstunek, koncert grupy Tonam &
Synowie i DJ prowadzący dyskotekę pod chmurką do późnych godzin nocnych.
Wszystko to tworzy atmosferę dobrej wakacyjnej zabawy.
Ostatni etap,
ze Stepnicy do Trzebieży rozgrywany był przy pięknej żeglarskiej pogodzie.
Początkowo wiało 4-5 B, później nieco wiatr osłabł, do 3-4 B. Odcinek od startu
do boi zwrotnej był z wiatrem. Kto tylko mógł stawiał spinakera. Reszta
ustawiała żagle na motyla. Niektórzy próbowali z genakerami, ale to wychodziło
jakoś średnio. Tym nie mniej, lepiej niż to co my wymyśliliśmy. Zamiast płynąć
na porządnej genule, popłynęliśmy na foku. Chyba dopadła nas pomroczność jasna,
lub coś w tym rodzaju. Jakimś cudem zajęliśmy 6 miejsce na 17 jachtów, które
wystartowały do ostatniego wyścigu. Nie uratowało nas to jednak od klapy. Ta
lekceważona Dallia była 4. Zrównała się zatem z nami punktami, a że miała
wygrany jeden wyścig, a my żadnego, to jej przypadło ostatecznie trzecie
miejsce w łącznej klasyfikacji. Nie pozostaje nic innego jak szczerze
pogratulować Adamowi Bąkowi sukcesu! Co też uczyniłem osobiście wieczorem w
restauracji Portowej przy zafundowanym nam poczęstunku. Już dawno tak się nie
objadłem kiełbasek z grilla. A to za sprawą kolegów, którzy wcześniej wycofali
się z regat. Dostaliśmy po kilka talonów, a każdy talon to solidna porcja
kiełbasy, ogórki małosolne, buła i zupka chmielowa bądź napój alternatywny.
Można było sobie pobiesiadować do woli. W rezultacie, kiedy zmieniliśmy lokal by
świętować imieniny Krzyśka Dąbrowskiego, najzwyczajniej w świecie nie miałem
już siły.
Zakończenie
regat odbyło się tradycyjnie w niedzielę na terenie trzebieskiego portu.
Znaczna część uczestników przebierała ze zniecierpliwienia nogami, chcąc jak
najszybciej wyruszyć w drogę powrotną. W uroczystości wzięli udział prezes OZŻ,
pan Zalewski i pan Jagniątkowski, oczywiście burmistrz Polic, pan Władysław
Diakun, kapitan portu i jeszcze kilka osób mających znaczenie w naszym
żeglarskim światku. Uroczystość rozdania nagród zazwyczaj jest bardzo przyjemna
i radosna. Nie inaczej było i tym razem. Pucharów co niemiara, pan burmistrz
Diakun ufundował nagrody dla wszystkich dzieci biorących udział w regatach.
Niestety nie mogło się obyć bez zwrócenia uwagi na niszczejący po sąsiedzku
obiekt PZŻ, niegdyś żeglarska mekka. Trwają jakieś spory prawne i proceduralne
a ośrodek popada w kompletną ruinę. Zarówno w oficjalnym wystąpieniu pana
Zalewskiego jak i w prywatnych rozmowach było bardzo dużo żalu i złości na
decydentów z PZŻ. Wrócił też temat podziału na grupy i startowanie jednocześnie
w dwóch grupach. Niektórzy, startując w
dwóch klasach, zgarnęli tyle pucharów, że mieli problem by je upchnąć na
jachcie. Janek określił ich wdzięcznym mianem „złomiarzy”.
No i 51
Etapowe Regaty Turystyczne przeszły do historii. Mam wrażenie, że firma, która
od ubiegłego roku zajmuje się ich organizacją, nie sprawdza się zbyt dobrze.
Momentami ma się odczucie, że poza sędzią nikt się tymi regatami nie zajmuje.
Wieje jakąś smutną pustką. Druga uwaga, to coraz bardziej banalne trasy. Jazda
od startu do mety z wiatrem, to zupełnie nie to o co chodzi. Tu nie ma miejsca na
pokazanie choćby odrobiny żeglarskiego kunsztu. Czy nie można wyznaczyć na
Zalewie 2-3, a może i 4 punktów zwrotnych? Pod koniec regat pani sędzia miała
pomysł aby zrobić na Roztoce krótkiego up and dawn’a. W warunkach jakie
panowały, tzn krótka trasa na akwenie tak mocno zarośniętym wodorostami, byłoby
to zupełne nieporozumienie. Na szczęście pani sędzia dała się przekonać do
innego wariantu, całkiem ciekawego, choć nieco krótkiego.
Trochę
grymasiłem? I tam uważam, że Etapowe Regaty Turystyczne to świetna impreza.
Żadne inne regaty nie dają takich możliwości połączenia chęci do rywalizacji z
piękną turystyką, z radością żeglowania. Jak tylko będę mógł to z wielką ochotą
wezmę w nich udział za rok.
Dzielna załoga Bellatrix |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz