sobota, 1 sierpnia 2015

51 ETAPOWE REGATY TURYSTYCZNE - ZNAKI ZAPYTANIA ZA KAŻDYM ROGIEM

      


       Nie należę do weteranów Etapowych Regat Turystycznych, startuję w nich dopiero od 2006 roku, ale od pierwszego startu bardzo mi przypadły do gustu. Jest w nich i rywalizacja sportowa i nawiązywanie kontaktów towarzyskich, jest też okazja odwiedzenia kilku marin w naszym regionie. Wszystkie poprzednie edycje zaliczyłem na Rudziku, bardzo dzielnej carince. Tym razem dosiedliśmy się z Markiem do Janka,  kolegi żeglującego na jachcie o dźwięcznej nazwie Marimba, czyli włoski jacht Kudu 760. Bardzo przyjemna jednostka, dobrze czująca się na lekkich wiatrach, choć i przy silniejszych też sobie radzi.


       Zupełnie nieoczekiwanie 51 ERT rozpoczęły się od dyskusji na temat wysokości wpisowego, a dokładniej rzecz biorąc od narzekań na ten temat, gdyż od ostatniego roku wzrosło ono dosyć znacząco. Do tego, od razu przy zapisach, organizatorzy pobierali opłatę za postój w Świnoujściu, co sprawiło, że łączna kwota do wyłożenia  na „dzień dobry” była całkiem pokaźna. Na szczęście Świnoujście było jedyną, tak przychylną mariną, która zażyczyła sobie opłat za sam postój. Żeby ukoić skołatane nerwy w związku z podwyżką wpisowego udaliśmy się na rybkę do Sailora. To w tej chwili, chyba ulubiony wśród żeglarzy lokal w Trzebieży. Zawsze można tam zjeść przyzwoitą zupę rybną i inne specjały z ryb, wypić piwko i sobie przyjemnie pogawędzić. A jest o czym, bo frekwencja na tegorocznych regatach słaba (niespełna 60 jachtów), z resztą podobnie, a właściwie jeszcze gorzej, było na zakończonych niedawno regatach Bakista Cup. Czy to zatem zmierzch regacenia w zachodniopomorskim? Warto byłoby zastanowić się nad przyczynami tej sytuacji. Trudno się zgodzić z jednym z kolegów, który stwierdził, że jemu właściwie nic się nie podoba, tym nie mniej, coś dzieje się nie tak. I nie chodzi o to, że dostałem koszulkę o dwa numery za małą, bo większych nie było. Wszak przypłynęliśmy do Trzebieży przede wszystkim dla zabawy. Przynajmniej tak wszyscy twierdzą przed startem. Przyglądając się jednak napięciu na starcie i gorącym dyskusjom o podziale na klasy, mam jednak poważne wątpliwości co do szczerości tych deklaracji o rozrywkowym charakterze udziału w ERT.
       W zeszłym roku pojawił się nowy organizator. Na pewno uczestnicy zeszłorocznych ERT byli bardzo rozczarowani ofertą w marinach, która z racji okrągłego jubileuszu miała być wyjątkowa, a w zasadzie nic nie był. Porównanie z 49 ERT wypadło bardzo blado. A jak będą wyglądały 51 ERT, to okaże się na koniec. Podwyższone wpisowe na pewno nie wpłynęło dobrze na nastroje. Kolejna sprawa wywołująca gorące dyskusje, jak wspomniałem wyżej,  to podział na grupy i możliwość udziału jednocześnie w dwóch grupach. Pachnie to jakimś cwaniactwem, zgoła nie pasującym do turystycznego charakteru tych regat.


       Pierwszy etap, z Trzebieży do Świnoujścia, zaskoczył stałych bywalców brakiem jakichkolwiek boi zwrotnych. Po prostu minąć linę startu, a później linię mety, nie wpadając po drodze w sieci rybackie, i tyle. Nigdy ten etap nie należał do zbyt skomplikowanych, ale zwykle jedna boja zwrotna była, niekiedy nawet boja rozprowadzająca na starcie. Tym razem nic. Na starcie mieliśmy bardzo słaby wiatr, co nawet było nam na rękę. Niestety pojawiło się i drugie zaskoczenie, tym razem tylko dla nas: boja linii startu na zbyt długiej, a do tego pływającej lince. Byliśmy dobre 2-3 metry od boi gdy spostrzegłem pływającą linę. Przy tym wietrze nie było szans na gwałtowny manewr odejścia od boi. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach lina łaskawie raczyła wcisnąć się w najmniej dogodne miejsce jakie było możliwe, między płetwę sterowa a skega i skutecznie zaciągnęła się w załamaniu na samej górze. Tak oto zostaliśmy uwikłani w linę, długą linę. Moje nurkowanie i próby wypchnięcia liny przez szczelinę między płetwą a skegiem okazały się zupełnie bezowocne. Z jakiegoś powodu lina była cały czas napięta i albo mocowałem się z boją aby ją przepchnąć albo z kadłubem jachtu. W jakimś momencie, gdy na dłuższą chwilę zawisłem na drabince nad wodą aby nieco odetchnąć, zauważyłem, że cały czas pracują żagle … ha! ha! ha! Niestety lina była już tak zaciśnięta, że zluzowanie żagli nic nie dało. W końcu wpadliśmy na pomysł, że trzeba odwiązać tę nieszczęsną linę od boi, rozbuchtować ją i przeciągnąć przez szczelinę. Ponieważ i mocowanie do boi i buchta były tuż przy boi, wszystkie te czynności trzeba było wykonać w wodzie. Samo przeciągnięcie, też nie poszło bezproblemowo, bo pod zbyt ostrym kątem lina nie dawał się wybierać. Musiałem przytrzymywać ją nogami by spłaszczyć kąt i dopiero wtedy dało się ją wyciągnąć. Oczywiście najprostszym rozwiązaniem było odcięcie liny, ale wtedy było ryzyko utraty kotwicy, a tak i boja i kotwica zostały uratowane. Tyle tylko, że cała operacja trwała bardzo długo i gdy w końcu się uwolniliśmy, cała stawka odpłynęła w siną dal. Mimo to udało nam się jeszcze dogonić niektórych rywali i na mecie zameldowaliśmy się na 13 miejscu w stawce 27 jachtów startujących w naszej grupie. Na pamiątkę po tym zdarzeniu pozostanie powiedzenie wymyślone przez Janka: „Wiktor w zalewie”.


       W Świnoujściu jak zwykle nikogo nasze regaty nie interesowały. Ale żeglarze to narodek zaradny i szybko samoorganizujący się. Grupy dyskusyjne tworzyły się spontanicznie. Zaraz też przyszło zaproszenie z Trzeciego od Kaśki na pomidorową z zacierkami. Pyszna zupa. Trochę posiedzieliśmy, trochę pogadaliśmy i powędrowałem dalej ku kolejnej grupce. Ktoś miał nieco porwany żagiel. Utworzyła się grupa wsparcia. W marinie nie ma żaglomistrza, a jednak znalazła się nawet maszyna do szycia i żagiel został przywrócony do życia. A morskie opowieści płynęły szerokim i leniwym strumieniem jak Amazonka u swego ujścia. Np. jak to w dawnych czasach żeglarze zabiegali w czasie odprawy o przychylność i łaskawość wopisty częstując go szklaneczką tradycyjnego polskiego napoju. Po pierwszej szklance przyszła kolej na drugą, której wypicie poprzedzone zostało zawołaniem: no to na drugą nóżkę! Ale gdy szklanka błysnęła dnem, zasmucony wopista powiedział: O cholera! Poszło w tę samą.
       Wyścig na Zatoce Pomorskiej był całkiem ciekawy. Próbowaliśmy nawet walczyć o jak najlepsze miejsce chcąc odrobić straty z pierwszego dnia. Okazało się, że tych naszych starań wystarczyło raptem na trzecie miejsce. Bellatrix i Resnavalis były od nas szybsze. Niestety pogoda była taka sobie. Prognozy zapowiadały opady dopiero około 1700, a tu już o 1300 miała miejsce solidna pompa. Był to pierwszy poważny test zakupionej w zeszłym roku nowej kurtki firmy Regatta. Test niestety został oblany, dosłownie i w przenośni. Dobrze, że na jachcie nie brakowało płynów rozgrzewających, które sobie zaordynowaliśmy natychmiast po powrocie do mariny.


       Niedzielne popołudnie było szare i ponure. Nad mariną snuł się przygnębiający smutek. O 1800 odbyło się ogłoszenie wyników i wręczenie pucharów. W imieniu władz miasta wystąpił dyrektor Ośrodka Sportu i Rekreacji „Wyspiarz”, pan Mariusz Fryska. Czy to już faktycznie koniec Etapowych Regat Turystycznych czy to tylko  pogoda?
       W poniedziałek etap ze Świnoujścia do Dziwnowa. Prognoza pogody: 4-5 B, mniej więcej z zachodu. Pani sędzia tak się przestraszyła tej pogody, że odroczyła start aż do godziny 1500. Słuchając porannych rozmów na kei, z niejakim zdziwieniem stwierdziłem, że tych obawiających się było znacznie więcej. Hmm? W trakcie wyścigu wiatr stopniowo słabł. Jachty startujące nieco wcześniej, KWR-y i ORC dopłynęły do mety normalnie. Dla nas ostatnie metry to była katorga na rozbujanym morzu i bez wiatru. Metę minęliśmy zjeżdżając po falach niczym surferzy.


       W Dziwnowie nie było już dla nas miejsca, ani w nowej marinie ani przy miejskiej kei, gdzie zainstalowano Y-bomy co znacznie zmniejszyło ilość miejsc postojowych. Ale lipa! Czyli, znowu podziwiamy Dziwnów na odległość i nawet nie zwalniając płyniemy dalej, do Kamienia Pomorskiego. Tam zawsze znajdzie się miejsce i gościnni ludzie.
       Wyścig na Zalewie Kamieńskim zawsze jest ciekawy. Trasa biegnie po trójkącie, trochę przeszkadzają sieci rybackie, a i wiatr potrafi płatać figle. Tym razem były znowu ostrzeżenia pogodowe. Pani sędzia ograniczyła wyścig do jednego okrążenia. Jazda była piękna. Kierunek wiatru sprawił, że najdłuższy bok trójkąta był kursem spinakerowym. Jak dla nas, nie była to dobra informacja. Nie było bowiem na Marimbie wielkiego entuzjazmu do stawiania spinakera. Jeszcze w połowie kursu spinakerowego można było zobaczyć jak zbliża się do nas po niebie potężny, granatowy wał. I znowu jachty z grup pomiarowych miały szczęście. Wystartowały o piętnaście minut wcześniej i to wystarczyło by minęły linię mety przed tym co nadciągało. Nas to draństwo dopadło już za ostatnią boją zwrotną. Gnaliśmy na dużej genule, z wyluzowanym grotem. Były dwa uderzenia. Woda lała się jak z węża strażackiego. Nic nie było widać. Boję mety dostrzegliśmy dopiero tuż przed linią mety. Całe szczęście, że Camelot, statek komisji był wystarczająco duży by móc go nieco wcześniej dostrzec. Okazało się, że znowu wpłynęliśmy na metę na trzeciej pozycji. Dwanaście jachtów z 28 w naszej grupie wycofało się z wyścigu. Bezkonkurencyjny ponownie okazał się jacht Bellatrix, to ich regaty.


       Tym razem oprawa regat w Kamieniu Pomorskim zdecydowanie skromniejsza niż w latach poprzednich. Na szczęście, przed uroczystościami poszliśmy na rybkę do rybaka, do smażalni-wędzarni Zubowicz KAM-13. Od lat, jak dla mnie najlepsza ryba w rejonie Zalewu Szczecińskiego. Tym razem oprócz smażonego dorsza wziąłem na próbę ich nowość, marynowanego łososia. Muszę przyznać, że opinie na jego temat były podzielone, ale mi bardzo smakował. A gdyby tak jeszcze do niego małą, bardzo dobrze schłodzoną wódeczkę, to byłoby wyśmienite.
       Głównym wydarzeniem w Kamieniu było nadanie marinie imienia kpt. Zdzisława Michalskiego (1929-1986). Swoją żeglarską przygodę kpt. Michalski rozpoczynał w 1947 roku od rejsu morskiego na „Orliku”. Później pływał na „Generale Zaruskim”. Przez dwanaście lat związany z „Zewem Morza”. Na nim właśnie w latach 1973-1974 odbył rejs dookoła świat, trwający 388 dni. Brał też udział w 1976 roku w Operacji Żagiel. Ceremonii nadano uroczysty charakter. Była żona kapitana, zza wielkiej wody przyjechała córka, przyjechało też wielu znamienitych żeglarzy, ze skromnym jak zwykle kpt Wojtkiem Jacobsonem. To faktycznie było godne uczczenie pamięci wybitnego człowieka, któremu za życia nie raz wiatr wiał w twarz.. Przy okazji pan burmistrz Stanisław Kuryłło wręczył puchary za wyścig na Zalewie Kamieńskim. Największym wzięciem, szczególnie wśród dzieci, cieszył się wielki puchar pełen lodów.

kpt. Wojciech Jacobson
       Przejście z Kamienia do Wolina ma wybitnie turystyczny charakter. Oczywiście nie dotyczy to tych, których maszty sterczą ponad 12,5 m nad wodą. Ci muszą albo płynąć dookoła, przez Bałtyk, Kanał Piastowski i Zalew, albo dokonywać karkołomnej ekwilibrystyki przy przechylaniu jachtu pod mostem koło Wolina. W końcu jednak wszyscy docierają do Wolina. Tu również nowa, śliczna marina. Przede wszystkim jednak bardzo serdeczne przyjęcie. Pan Burmistrz Eugeniusz Jasiewicz i inni przedstawiciele władz lokalnych, pan wicemarszałek województwa, no i nie zastąpiona pani Lucyna. Z każdego zdania pana Burmistrza przebija jego lokalny patriotyzm. Miło jest słuchać tak zaangażowanych ludzi. Zabrakło jednak, również w Wolinie, jakiejkolwiek części artystycznej, na którą zwykle żeglarze wyczekują z dużym zainteresowaniem. I tylko jeden drobiazg niestety wprowadza pewien zgrzyt. Toalety! Jeden pisuar, dwie kabiny. Być może na co dzień jest to ilość wystarczająca, ale nie jak przypływa ok sześćdziesiąt jachtów . Nie ma sensu budowanie wielkich sanitariatów, które byłyby wykorzystywane raz, dwa razy do roku. Ale tylko w Trzebieży wpadli na pomysł by dostawić przenośne toalety. Nie jest to idealne rozwiązanie, ale 3-4 takie przybytki na pewno przydałyby się w czasie regat w każdej marinie do której właśnie zawitała flotylla ERT, no może poza Świnoujściem i Kamieniem pomorskim, gdzie jest nienajgorzej w tej kwestii.
       Największymi trudnościami etapu z Wolina do Nowego Warpna były: dopłynięcie do linii startu bez wejścia na jedną z licznych w tym rejonie mielizn i niezaplątanie się w liczne sieci stojące na trasie wyścigu. Poza tym, tradycyjnie już, żadnego startu na wiatr, żadnej boi rozprowadzającej, żadnej boi zwrotnej. Liczą się tylko parametry jachtu i to aby mu nie przeszkadzać. Znowu dopłynęliśmy na trzecim miejscu. Mimo, że wszystko wydawało się proste, jakoś nam to płynięcie nie szło. Atmosfera na jachcie zgęstniała. To był trudny dzień, do tego im bliżej wieczora tym gorsza pogoda. Wiało, nawet coś pokropiło. Admiralnie, jakoś tak smętnie.
     Marina w Nowym Warpnie nieco się zmieniła. A to za sprawą nowych dzierżawców. Starają się jakoś uporządkować teren, postawili trzy domki kempingowe i niewielką tawernę, w której przez cały wieczór grał muzyk na gitarze klasycznej. Widać, że bardzo by chcieli rozkręcić, tę niezwykłą marinę.  A co jest najsłabszym punktem mariny? Już nawet nie będę pisał, bo każdy to odgadnie bez najmniejszego problemu.


       Mimo nienajlepszej pogody odbyła się uroczystość wręczenia pucharów za zwycięstwo w etapie z udziałem zastępcy burmistrza tego zacnego miasteczka. Otrzymaliśmy skromny poczęstunek oraz po bochenku chleba od miejscowego piekarza.
       Każdy wiatr kiedyś w końcu się wydmucha i zapanuje cisza. Tak też się stało w Nowym Warpnie. Do tej pory pani sędzia straszyła nas silnymi wiatrami, a teraz zbyt słabymi. Rozważała opóźnienie startu w oczekiwaniu na nieco silniejsze podmuchy. Przygotowała propozycję skrócenia trasy. A co przy tym było dyskusji, to wprost trudno opisać. Gwar się zrobił jak w ulu, bo nam zawsze jest źle. W końcu wystartowaliśmy o wyznaczonej porze. Szybko pojawił się komunikat o skróceniu trasy. Wyścig znowu prościutki od startu do mety. Trzeba było tylko uważać na mielizny i sieci rybackie. Nawet nieźle nam wyszedł ten wyścig. Byliśmy dziewiątym jachtem bezwzględnie na mecie. Niestety w naszej grupie tradycyjnie musieliśmy zadowolić się trzecim miejscem. Zupełnie niespodziewanie wygrała w naszej grupie całkowicie niezauważana wcześniej Dallia, czyli stary, poczciwy birdie 24. To był drugi etap w całych regatach, którego nie wygrała Bellatrix. Co gorsza, nagle objawił się nam kolejny poważny konkurent do trzeciego miejsca w generalce. Odniosłem jednak wrażenie, że moi koledzy nie bardzo przejęli się zagrożeniem ze strony Dallii, choć w klasyfikacji dzieliły nas tylko dwa punkty.


      Stepnica, to Stepnica. Tu wciąż można liczyć na huczną imprezę. Pan Burmistrz Andrzej Wyganowski wraz ze swoimi ludźmi zapewniają regatom dobrą oprawę. Jest jarmark różności, są zabawy i konkursy dla dzieci, jest poczęstunek, koncert grupy Tonam & Synowie i DJ prowadzący dyskotekę pod chmurką do późnych godzin nocnych. Wszystko to tworzy atmosferę dobrej wakacyjnej zabawy.
       Ostatni etap, ze Stepnicy do Trzebieży rozgrywany był przy pięknej żeglarskiej pogodzie. Początkowo wiało 4-5 B, później nieco wiatr osłabł, do 3-4 B. Odcinek od startu do boi zwrotnej był z wiatrem. Kto tylko mógł stawiał spinakera. Reszta ustawiała żagle na motyla. Niektórzy próbowali z genakerami, ale to wychodziło jakoś średnio. Tym nie mniej, lepiej niż to co my wymyśliliśmy. Zamiast płynąć na porządnej genule, popłynęliśmy na foku. Chyba dopadła nas pomroczność jasna, lub coś w tym rodzaju. Jakimś cudem zajęliśmy 6 miejsce na 17 jachtów, które wystartowały do ostatniego wyścigu. Nie uratowało nas to jednak od klapy. Ta lekceważona Dallia była 4. Zrównała się zatem z nami punktami, a że miała wygrany jeden wyścig, a my żadnego, to jej przypadło ostatecznie trzecie miejsce w łącznej klasyfikacji. Nie pozostaje nic innego jak szczerze pogratulować Adamowi Bąkowi sukcesu! Co też uczyniłem osobiście wieczorem w restauracji Portowej przy zafundowanym nam poczęstunku. Już dawno tak się nie objadłem kiełbasek z grilla. A to za sprawą kolegów, którzy wcześniej wycofali się z regat. Dostaliśmy po kilka talonów, a każdy talon to solidna porcja kiełbasy, ogórki małosolne, buła i zupka chmielowa bądź napój alternatywny. Można było sobie pobiesiadować do woli. W rezultacie, kiedy zmieniliśmy lokal by świętować imieniny Krzyśka Dąbrowskiego, najzwyczajniej w świecie nie miałem już siły. 

            
       Zakończenie regat odbyło się tradycyjnie w niedzielę na terenie trzebieskiego portu. Znaczna część uczestników przebierała ze zniecierpliwienia nogami, chcąc jak najszybciej wyruszyć w drogę powrotną. W uroczystości wzięli udział prezes OZŻ, pan Zalewski i pan Jagniątkowski, oczywiście burmistrz Polic, pan Władysław Diakun, kapitan portu i jeszcze kilka osób mających znaczenie w naszym żeglarskim światku. Uroczystość rozdania nagród zazwyczaj jest bardzo przyjemna i radosna. Nie inaczej było i tym razem. Pucharów co niemiara, pan burmistrz Diakun ufundował nagrody dla wszystkich dzieci biorących udział w regatach. Niestety nie mogło się obyć bez zwrócenia uwagi na niszczejący po sąsiedzku obiekt PZŻ, niegdyś żeglarska mekka. Trwają jakieś spory prawne i proceduralne a ośrodek popada w kompletną ruinę. Zarówno w oficjalnym wystąpieniu pana Zalewskiego jak i w prywatnych rozmowach było bardzo dużo żalu i złości na decydentów z PZŻ. Wrócił też temat podziału na grupy i startowanie jednocześnie w dwóch grupach.  Niektórzy, startując w dwóch klasach, zgarnęli tyle pucharów, że mieli problem by je upchnąć na jachcie. Janek określił ich wdzięcznym mianem „złomiarzy”.


       No i 51 Etapowe Regaty Turystyczne przeszły do historii. Mam wrażenie, że firma, która od ubiegłego roku zajmuje się ich organizacją, nie sprawdza się zbyt dobrze. Momentami ma się odczucie, że poza sędzią nikt się tymi regatami nie zajmuje. Wieje jakąś smutną pustką. Druga uwaga, to coraz bardziej banalne trasy. Jazda od startu do mety z wiatrem, to zupełnie nie to o co chodzi. Tu nie ma miejsca na pokazanie choćby odrobiny żeglarskiego kunsztu. Czy nie można wyznaczyć na Zalewie 2-3, a może i 4 punktów zwrotnych? Pod koniec regat pani sędzia miała pomysł aby zrobić na Roztoce krótkiego up and dawn’a. W warunkach jakie panowały, tzn krótka trasa na akwenie tak mocno zarośniętym wodorostami, byłoby to zupełne nieporozumienie. Na szczęście pani sędzia dała się przekonać do innego wariantu, całkiem ciekawego, choć nieco krótkiego.
       Trochę grymasiłem? I tam uważam, że Etapowe Regaty Turystyczne to świetna impreza. Żadne inne regaty nie dają takich możliwości połączenia chęci do rywalizacji z piękną turystyką, z radością żeglowania. Jak tylko będę mógł to z wielką ochotą wezmę w nich udział za rok.  

Dzielna załoga Bellatrix 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...