piątek, 2 stycznia 2015

NAKSOS -BOGOWIE, WENECJANIE I SAŁATKA GRECKA GIGANT

       

       Jakaż lekkość nas ogarnęła po uwolnieniu z plątaniny łańcuchów kotwicznych i tajemniczych lin leżących na dnie w marinie Mykonos. Można było wziąć głęboki wdech i odetchnąć z ulgą. Zapowiada się kolejny piękny dzień z całkiem przyzwoitym wiatrem. Przepływamy między niewielkimi wysepkami Ay Yeoryios i Kavouronisi by po chwili skierować się na południe. Po prawej burcie niezwykłe muzeum, czyli wyspa Delos, gdzie wciąż słychać odgłosy tętniącego życiem starożytnego miasta. Tam przed wiekami zbiegały się nici spajające Ateński Związek Morski, tam każdego dnia zmieniało swoich właścicieli tysiące niewolników. Choć Delos kusi, trzymamy się jednak bliżej Przylądka Ioannis Diakoftis  na Mykonos. Po prawej burcie zostawiamy Wyspę Prasonisia i mamy przed sobą kawałek, niebyt duży, otwartego morza. Wieje bardzo przyjemny wiatr, w okolicach połówki do baksztagu, o sile ok 4-5 B. Piękne żeglowanie. Przepłynęliśmy ok 24 Mm w cztery godziny.


       Przed nami Naksos, największa (428 km2 powierzchni), i podobno najwspanialsza z Cyklad i jej stolica o tej samej nazwie, niezwykłe białe miasto u stóp średniowiecznego zamku. Przed wejściem do portu wyłania się przed nami skalista wysepka Palatia z monumentalnym kamiennym portalem nigdy niedokończonej świątyni Apollina, której budowę rozpoczął w VI w p.n.e. tyran Naksos Lygdamis panujący w latach 545-524 p.n.e. Wyspa również dlatego niezwykła, gdyż odgrywa dosyć istotną rolę w mitologii i historii starożytnej Grecji. To na niej miał się urodzić Zeus. Z Naksos bardzo związany jest najweselszy z członków greckiego panteonu Dionizos, jedyny bóg zrodzony ze zwykłej kobiety. Tu właśnie spotkał i poślubił Ariadnę. Właściwie nie należał do wielkiej dwunastki. Mało tego, początkowo on sam i jego matka, Semele, byli prześladowani bezwzględnie przez Zeusową małżonkę, Herę. Również inne osoby, które go chroniły w dzieciństwie spotykał za sprawą Hery tragiczny los. Dionizos był bogiem przedkładającym życie na ziemi, wśród śmiertelnych, nad lenistwo i intryganctwo na Olimpie. Wędrował po ziemi szerząc zarówno swój kult jak i swój cudowny dar dla ludzi: winorośl i wino. Tu na Naksos ten dar potrafiono wykorzystać doskonale.
       Największy rozkwit wyspa przeżywała w VII – VI w p.n.e., kiedy władała całym archipelagiem. W tamtych czasach szczególnym uznaniem cieszyli się tutejsi rzeźbiarze , których dzieła odnajdowano później na terenie całej Grecji, w tym również w słynnych Delfach. W 490 roku p.n.e. wyspę spustoszyli Persowie. W 338 roku p.n.e. zawładnęli nią Macedończycy, a w 166 p.n.e. Rzymianie.  Przez długi czas wyspa pozostawała pod panowaniem Bizancjum. Z tego okresu pochodzą liczne kościoły. Niektóre z nich należą do najstarszych na całych Bałkanach. W 1210 roku cesarz bizantyjski Teodor I Laskarys (cesarz, który walczył zarówno przeciwko krzyżowcom z IV wyprawy jak i przeciwko Seldżukom – dziwny jest ten świat) przekazał wyspę Wenecji. Nowy władca Naksos, książę Marco Sanudo wybudował okazały zamek. Wenecjanie, którzy w 1566 roku zostali wyparci przez Turków, pozostawili po sobie liczne wieże obronne. W 1832 roku wyspa została włączona do państwa Greckiego.  



       Raz już podchodziłem do Naksos, ale z powodu zbyt silnego wiatru musiałem zmienić plany i popłynęliśmy dalej, nie zawijając do portu. Gdy zbliżyliśmy się do brzegu przestraszyłem się, że znowu nie będę miał okazji zwiedzić tego miasta i wyspy. Z daleka widać było, że trudno będzie o wolne miejsce. Skąd tych ludzi tyle tu przywiało? A może jednak się uda. Wpływam do portu. Ktoś do nas macha, zapraszając do zacumowania longside do ich burty. O.k. to jest jakaś opcja, lepsza niż stanięcie na kotwicy. Rozglądam się jednak uważnie dookoła z nadzieją, że jednak coś wypatrzę. I faktycznie jest jedno miejsce, tyle że, eee, takie… na wcisk. Ustawiam się rufą do kei, staram się trzymać w stosunku do niej kurs dokładnie 90o Powinno się udać. Nie zwróciłem nawet uwagi, że na tym wolnym stanowisku jest mooring. Wykonujemy typowy dla tych akwenów manewr podejścia rufą z rzuceniem kotwicy. Pani Niemka z jachtu po naszej lewej burcie jest lekko przerażona. Jej oczy mówią wszystko, a nawet więcej. Obijacze dzielnie pracują, ale wciąż utrzymujemy bezpieczną odległość od sąsiednich jachtów. Cumy rufowe podane, kotwica trzyma. Stajemy. Sprawdzam ustawienie jachtu na cumach. Dobrze. Tak stoimy! Koniec manewru. Oczywiście, jak to w Grecji, nikt z portu nie zainteresował się naszym wejściem. Ale pan z sąsiedniego jachtu i ktoś tam z innej łódki, zdaje się Francuz, pomagali nam w czasie manewrów, przyjmując cumy rufowe. Jest w tym coś niezmiernie sympatycznego, że gdziekolwiek by się nie było, zawsze można liczyć na kolegów żeglarzy. Po pewnej chwili, nasz sąsiad jeszcze raz zagadnął mnie. Tym razem przybył z informacją, że wiatr się będzie wzmagał i warto by nieco podebrać łańcuch kotwiczny i skorzystać z wolnego moorigu, by jacht był pewniej zacumowany. Jak można, to czemu nie. Bardzo jestem zadowolony, że udało nam się stanąć przy kei. Tym bardziej, że zaplanowałem, że jutrzejszy dzień w całości spędzimy na Naksos i wypłyniemy dopiero pojutrze.
       Klar zrobiony, można rozejrzeć się po okolicy. Co też oferuje żeglarzom port Naksos. Całkiem przytulne miejsce. Prąd i woda jest. Jak to w Grecji, keje tętnią życiem. Na nich rybacy szykują sieci pogodnie między sobą gawędząc. Samochody zaparkowane w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach nabrzeża. Co jakiś czas, w części promowej, przewala się tłumek pasażerów wsiadających i wysiadających na krążące po Morzu Egejskim we wszystkich kierunkach promy.   
       Próbuję odnaleźć biuro portowe. Jest jakaś wskazówka. Idę za jej wskazaniem i nigdzie nie trafiam. Macham ręką, jutro zapłacę i załatwię formalności. Nie chcą od nas kasy, to poszukam chociaż sanitariatów. Któryś z kolegów mnie uprzedził w tych poszukiwaniach. Tak, są tam dalej dwa toi-toje, i to wszystko. Ładne miejsce, kolorowe, tajemnicze miasto zachęcające do zagłębienia się w jego zaułki i sanitarna pustynia w porcie. Doskonale wiem, że tak jest w większości greckich portów, a jednak za każdym razem zderzenie, tych tak różnych wrażeń, jest dla mnie swoistym przeżyciem. W jednej chwili unoszę się w obłokach niezwykłej atmosfery zaczarowanych uliczek, by za chwilę spaść na twardą i chropowatą, betonową powierzchnię portowej kei. Niektórzy uważają, że to też jest istotnym elementem tutejszego folkloru. Może?
       Ruszamy na eksplorację Naksos. Miasto już od brzegu wznosi się po stromym zboczu. Wąskie i kręte uliczki natychmiast przenoszą nas w inny wymiar. Ależ tu jest pięknie. Jak dla mnie, nawet fajniej, zdecydowanie fajniej, niż w Mykonos. Wygląda to bardziej naturalnie, nie jest takie pstre. Skręcamy w lewo, przed nami coś w rodzaju ulicy targowej. Choć trudno w tym przypadku mówić o ulicy, to w najlepszym razie uliczka, zakończona placykiem. Taka trochę większa makieta. Nieco się cofamy i odbijamy w drugą stronę, w kierunku zamku znajdującego się na szczycie wzniesienia. Właściwie nie wiem dlaczego tę poprzednią uliczkę nazwano targową. Wszystkie kolejne wyglądają podobnie. 


       W co bardziej urokliwych zaułkach powciskane klimatyczne knajpki. Gdyby nie te najbardziej banalne z banalnych ograniczenia czasowo-finansowe, chętnie zajrzałbym do każdej z nich. W końcu decydujemy się na tę, która urzekła nas wyjątkowym ogródkiem. Jest stosunkowo wcześnie więc jesteśmy sami. Zamawiamy wino i kawę i cieszymy się chwilą. 
       

       
       Nazwy poszczególnych dzielnic przypominają o wielowiekowej obecności Wenecjan. Na wschodzie, dookoła katolickiej katedry, leży Fontana. Mieszkalna Borgo za głównym placem ma cudownie cykladzki charakter. Powyżej w obrębie murów kastro, mieszkają katoliccy potomkowie dawnych weneckich władców wyspy. Na północ od Chory znajduje się obszar zwany Grotta, gdzie zachowały się ślady prehistorycznej osady.
       Czas mija niepokojąco szybko a my wspinamy się coraz wyżej. Jedna z uliczek Borgo, Apollonas, pnie się z głównego placu na nabrzeżu ku Trani Porta, czyli północnej bramie Kastro. Zaglądamy w każdy kąt chciwie chłonąc całą paletę wrażeń. Wyraźnie czuje się długotrwałe związki z Wenecją. Gdy dochodzimy do zamku Słońce jest już blisko linii horyzontu. Wtedy zwracamy uwagę na plakat reklamujący Sunset Concert na zamkowym tarasie. Ogłoszenie brzmi bardzo zachęcająco: Tradycyjna Muzyka z Naxos, pieśni, tańce i … , uwaga, lokalne alkohole bez limitu. Właśnie tu jesteśmy. Głupio byłoby nie skorzystać z takiej okazji. Bilety kosztują raptem 23 euro za sztukę. Idziemy. Zgodnie z zapowiedzią, tuż przy wejściu czeka na gości stół ze szkłem z siedmioma rodzajami miejscowych alkoholi. Trzy gatunki wina i 4 gatunki mocniejszych trunków. Kilkoro młodych ludzi mocno się uwijało donosząc kolejne tace zastawione pełnym szkłem.  Mimo, że bardzo lubię wino, tym razem przebojem była słodka nalewka na bliżej niezidentyfikowanych ziołach.


       Pan prowadzący koncert prowadzi konferansjerkę głównie w języku angielskim. Dzięki temu możemy choć trochę zrozumieć z tego co mówi. 


      A mówił rzeczy bardzo interesujące. Wyjaśnia skąd się wzięły grane melodie, piosenki, tańce. Tak naprawdę opowiada o życiu na wyspach, bo zarówno muzyka jak i taniec są nierozdzielnie związane z pracą miejscowej ludności oraz z ich świętami. Robi to bardzo dobrze. Snuje opowieść, która jest pełnoprawną częścią całego przedstawienia. Muzyka jak i instrumenty oraz stroje są proste, a jednak zniewalające swoim wdziękiem. To jest prawdziwa muzyka z wysp, która pomaga ludziom w różnych sytuacjach życiowych. 


       Ludzie są oczarowani stworzonym przez artystów nastrojem, a może też troszeczkę podanymi napojami. Gdy jeden z tancerzy zaprasza do tańca panią z publiczności, ta jest po prostu wniebowzięta. Udaje mi się zrobić zdjęcie prawdziwie szczęśliwej i rozbawionej kobiety. 


       Ale to nie koniec. Gdy ten taniec się skończył, prowadzący prosi o złożenie i odstawienie na bok wszystkich krzesełek. Po czym, zaprasza do tańca całą publiczność. Cały dziedziniec zamkowy wraz ze wszystkimi znajdującymi się tam ludźmi zawirował. To jest dopiero zabawa. Szkoda tylko, że trwała tak krótko. Wszystko wokół wydawało się zaczarowane. Na jacht wracaliśmy we wspaniałym nastroju. Chcieliśmy by ten wieczór trwał jak najdłużej.


       Drugi dzień na Naksos przywitał nas pięknym, słonecznym porankiem. Zaraz po śniadaniu wybrałem się po zarezerwowane w wypożyczalni poprzedniego dnia auto, niezwykłej urody, białe Doblo. Było co prawda wyposażone w najmniejszy z możliwych silników benzynowych, ale zarejestrowane było na siedem osób, dzięki czemu nasza sześcioosobowa załoga mogła się w niego zapakować. Idąc do wypożyczalni zagadnąłem policjantkę o biuro portowe. Faktycznie było tuż pod nosem, tyle że wejście nie było od frontu a od tyłu. Wszystko jedno. Lubię mieć pozałatwiane to co jest do załatwienia, by już więcej tym sobie nie zaprzątać głowy.
       Nasz autobusik w momencie wypożyczenia miał prawie pusty bak. Na szczęście, przy wyjeździe z miasta na zaplanowanej trasie miała być stacja paliwowa. Ruszamy więc, pierwszy zaplanowany przystanek to świątynia Demeter. Okazało się jednak, że przynajmniej jak dla nas, greckie oznakowanie dróg jest mało czytelne. W rezultacie znaleźliśmy się w bliżej nieoznaczonym miejscu, oczywiście bez możliwości zatankowania benzyny. Poszukując dojazdu do właściwej drogi z coraz większym niepokojem spoglądałem na wskaźnik poziomu paliwa. Do diabła ze świątynią, gdzie jest jakiś dystrybutor z paliwem? W końcu udało nam się zorientować gdzie jesteśmy i gdzie powinna byś stacja paliwowa. Gdy wreszcie ją dojrzałem ogromny głaz spadł mi z serca, aż się na wyspie nowy krater zrobił.
       Sama świątynia, właściwie to co z niej zostało, nie robi jakiegoś imponującego wrażenia. Podobnie jak maleńki kościółek stojący tuż obok. Jednak ich zestawienie razem, dla nas nienawykłych do takiego wymieszania kulturowego, jest czymś wielce intrygującym. Co też tu się działo przez te wieki? Jakie zmiany następowały? Co było asymilowane, a co odrzucane? Okolica sprawia wrażenie niemal pustkowia, ale przed sobą mamy namacalny dowód, że jednak życie toczy się tutaj od tysięcy lat. Schodzimy do położonego nieco niżej, między drzewami oliwnymi, niewielkiego muzeum. Jak zwykle są w nim zgromadzone co ciekawsze drobiazgi wykopane na terenie starożytnej budowli i wokół niej. Niezwykłe są wota pozostawiane w świątyni, miniatury kolumn. Dlaczego miniatury kolumn? Co to miało oznaczać?

Muzeum przy świątyni Demeter
       Było coś dla ducha, pora na coś dla ciała. Jest całkiem ciepło, więc przede wszystkim chce się pić. Zostawiamy za sobą starożytność i zajeżdżamy do Halki na piwo. Wyjątkowo przytulna miejscowość, z różnymi atrakcjami do zwiedzania, jak chociażby kościół Panagia Protothronis (Matki Boskiej na Tronie) z 1053 roku czy XVII-wieczna wenecka wieża Grazia. Ale my, tym razem, o zgrozo, chcemy się tylko napić czegoś zimnego. Przeszliśmy kawałeczek w jedną stronę, kawałeczek w drugą i zasiedliśmy w restauracyjnym ogródku. Niestety zabrakło nam wytrwałości, ale mam nadzieję, że jeszcze na Naksos wrócimy, bo ciekawych miejsc jest na tej wyspie bez liku. Siedząc przy doskonale schłodzonym piwie, pod niezwykłym baldachimem  z rozrośniętej winorośli, rozmyślam o tym, że nawet dwa dni postoju niewiele by zmieniły, tyle jest tu atrakcji. To bardzo dobrze! Przecież dzięki temu, każdy kolejny pobyt na Naksos będzie nieco inny. Mogę tu przypłynąć jeszcze wiele razy.  A w żadnym wypadku nie należy się śpieszyć przy odkrywaniu ciekawostek wyspy. Oj, nie, nie.

Halki
       Przywróceni do życia zimnym piwem zmieniamy lokal. Przenosimy się do Filoti, położonego w pobliżu góry Zas, w której znajduje się jaskinia, miejsce narodzin samego, wielcerozpustnego Zeusa. Miejscowość nie jest tak czarująca jak Halki, tym niemniej odbywamy dłuższy spacer. Idziemy boczną drogą zaglądając ludziom do ogrodów przydomowych. W tej części Filoti jest zupełnie nieturystycznie. Prawdziwa, raczej mało zamożna prowincja. Ale za to jaka cisza, jaki spokój. Wracamy na główną ulicę i do głównego skrzyżowania. Tam jest centrum gastronomiczne miejscowości. Ogródki schowane w cieniu okazałych drzew. Jest wśród nich piękny okaz platana, drzewa tak bliskiego mieszkańcowi Szczecina.  Wybieramy, raczej na nosa, jeden z ogródków, aby nieco się posilić. Zamawiamy coś do picia, zamawiamy coś do zjedzenia, w tym oczywiście sałatkę grecką. Raczej nie za dużo. Wciąż jest bardzo ciepło i nie chce się nam jeść. Gdy otrzymujemy zamówione dania, na widok sałatki greckiej szczęki nam opadają. Tak wielkich porcji w życiu nie widzieliśmy. W zasadzie jedną porcję spokojnie można było wziąć na trzy-cztery osoby. Sałatka na szczęście nie tylko jest ogromna, ale też i bardzo smaczna. Świeże, soczyste i aromatyczne warzywa połączone z pysznym serem, na tę pogodę są wprost wyśmienite. Lokal, zdaje się, nosi nazwę Sholarhio.

Filoti
       Dalej kierujemy się na północ wyspy, do kurortu Apollon. Droga, która tam prowadzi przypomina szlak w wysokich górach. Mijamy kolejne wioski, położone tak atrakcyjnie, że miałoby się ochotę odwiedzić każdą z nich. Czas jednak mija nieubłaganie, a my chcielibyśmy zażyć jeszcze morskiej kąpieli. Dojeżdżamy na miejsce. Jak tu pusto. A przecież, to tylko kilkadziesiąt kilometrów od gwarnego Naksos. Tu zdecydowanie daje się zauważyć, ze sezon dobiegł końca. Na plaży poza nami zaledwie kilka osób. Kilka następnych w knajpkach otaczających plażę. Gdy wchodzimy do wody jesteśmy jedynymi, którzy się kąpią. Jakaż to rozkosz tak się popławić. Piasek nie jest tak ładny jak na naszych bałtyckich plażach, ale jednak piasek, co na Cykladach nie jest znowuż tak częste. Jest też przebieralnia z natryskiem, raczej obskurna, ale dobrze, że można się opłukać słodką wodą. No i na koniec pobytu w Apollon, koniecznie trzeba na chwilę przysiąść w kafejce. Niestety miejscowego kurosa, czyli olbrzymi posąg z VI wieku p.n.e. odwiedzimy już następnym razem.

Apollon
       Wieczorem, po oddaniu Doblo, kręcimy się jeszcze po magicznych uliczkach Naksos. Zaglądamy do kolejnych sklepików. Piękne i bardzo interesujące miejsce, i miasto Naksos i wyspa Naksos. I to są chyba te najtrudniejsze chwile w czasie rejsu. Gdy znajdzie się jakieś niezwykłe miejsce, gdzie chętnie zostałoby się jeszcze jakiś czas, jednak z drugiej strony już chciałoby się znowu postawić żagle, człowiek przeżywa prawdziwe katusze. Typowy urlop, do tego na wyczarterowanym jachcie, nie daje szans na prawdziwą włóczęgę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...