Jakaż
lekkość nas ogarnęła po uwolnieniu z plątaniny łańcuchów kotwicznych i
tajemniczych lin leżących na dnie w marinie Mykonos. Można było wziąć głęboki
wdech i odetchnąć z ulgą. Zapowiada się kolejny piękny dzień z całkiem
przyzwoitym wiatrem. Przepływamy między niewielkimi wysepkami Ay Yeoryios i
Kavouronisi by po chwili skierować się na południe. Po prawej burcie niezwykłe
muzeum, czyli wyspa Delos, gdzie wciąż słychać odgłosy tętniącego życiem
starożytnego miasta. Tam przed wiekami zbiegały się nici spajające Ateński
Związek Morski, tam każdego dnia zmieniało swoich właścicieli tysiące
niewolników. Choć Delos kusi, trzymamy się jednak bliżej Przylądka Ioannis
Diakoftis na Mykonos. Po prawej burcie
zostawiamy Wyspę Prasonisia i mamy przed sobą kawałek, niebyt duży, otwartego
morza. Wieje bardzo przyjemny wiatr, w okolicach połówki do baksztagu, o sile
ok 4-5 B. Piękne żeglowanie. Przepłynęliśmy ok 24 Mm w cztery godziny.
Przed nami
Naksos, największa (428 km2 powierzchni), i podobno najwspanialsza z
Cyklad i jej stolica o tej samej nazwie, niezwykłe białe miasto u stóp
średniowiecznego zamku. Przed wejściem do portu wyłania się przed nami skalista
wysepka Palatia z monumentalnym kamiennym portalem nigdy niedokończonej
świątyni Apollina, której budowę rozpoczął w VI w p.n.e. tyran Naksos Lygdamis
panujący w latach 545-524 p.n.e. Wyspa również dlatego niezwykła, gdyż odgrywa
dosyć istotną rolę w mitologii i historii starożytnej Grecji. To na niej miał
się urodzić Zeus. Z Naksos bardzo związany jest najweselszy z członków
greckiego panteonu Dionizos, jedyny bóg zrodzony ze zwykłej kobiety. Tu właśnie
spotkał i poślubił Ariadnę. Właściwie nie należał do wielkiej dwunastki. Mało
tego, początkowo on sam i jego matka, Semele, byli prześladowani bezwzględnie
przez Zeusową małżonkę, Herę. Również inne osoby, które go chroniły w
dzieciństwie spotykał za sprawą Hery tragiczny los. Dionizos był bogiem
przedkładającym życie na ziemi, wśród śmiertelnych, nad lenistwo i intryganctwo
na Olimpie. Wędrował po ziemi szerząc zarówno swój kult jak i swój cudowny dar
dla ludzi: winorośl i wino. Tu na Naksos ten dar potrafiono wykorzystać
doskonale.
Największy
rozkwit wyspa przeżywała w VII – VI w p.n.e., kiedy władała całym
archipelagiem. W tamtych czasach szczególnym uznaniem cieszyli się tutejsi
rzeźbiarze , których dzieła odnajdowano później na terenie całej Grecji, w tym
również w słynnych Delfach. W 490 roku p.n.e. wyspę spustoszyli Persowie. W 338
roku p.n.e. zawładnęli nią Macedończycy, a w 166 p.n.e. Rzymianie. Przez długi czas wyspa pozostawała pod
panowaniem Bizancjum. Z tego okresu pochodzą liczne kościoły. Niektóre z nich
należą do najstarszych na całych Bałkanach. W 1210 roku cesarz bizantyjski
Teodor I Laskarys (cesarz, który walczył zarówno przeciwko krzyżowcom z IV
wyprawy jak i przeciwko Seldżukom – dziwny jest ten świat) przekazał wyspę
Wenecji. Nowy władca Naksos, książę Marco Sanudo wybudował okazały zamek.
Wenecjanie, którzy w 1566 roku zostali wyparci przez Turków, pozostawili po
sobie liczne wieże obronne. W 1832 roku wyspa została włączona do państwa
Greckiego.
Raz już
podchodziłem do Naksos, ale z powodu zbyt silnego wiatru musiałem zmienić plany
i popłynęliśmy dalej, nie zawijając do portu. Gdy zbliżyliśmy się do brzegu
przestraszyłem się, że znowu nie będę miał okazji zwiedzić tego miasta i wyspy.
Z daleka widać było, że trudno będzie o wolne miejsce. Skąd tych ludzi tyle tu
przywiało? A może jednak się uda. Wpływam do portu. Ktoś do nas macha,
zapraszając do zacumowania longside do ich burty. O.k. to jest jakaś opcja,
lepsza niż stanięcie na kotwicy. Rozglądam się jednak uważnie dookoła z
nadzieją, że jednak coś wypatrzę. I faktycznie jest jedno miejsce, tyle że,
eee, takie… na wcisk. Ustawiam się rufą do kei, staram się trzymać w stosunku
do niej kurs dokładnie 90o Powinno się udać. Nie zwróciłem nawet
uwagi, że na tym wolnym stanowisku jest mooring. Wykonujemy typowy dla tych
akwenów manewr podejścia rufą z rzuceniem kotwicy. Pani Niemka z jachtu po
naszej lewej burcie jest lekko przerażona. Jej oczy mówią wszystko, a nawet
więcej. Obijacze dzielnie pracują, ale wciąż utrzymujemy bezpieczną odległość
od sąsiednich jachtów. Cumy rufowe podane, kotwica trzyma. Stajemy. Sprawdzam
ustawienie jachtu na cumach. Dobrze. Tak stoimy! Koniec manewru. Oczywiście,
jak to w Grecji, nikt z portu nie zainteresował się naszym wejściem. Ale pan z
sąsiedniego jachtu i ktoś tam z innej łódki, zdaje się Francuz, pomagali nam w
czasie manewrów, przyjmując cumy rufowe. Jest w tym coś niezmiernie
sympatycznego, że gdziekolwiek by się nie było, zawsze można liczyć na kolegów
żeglarzy. Po pewnej chwili, nasz sąsiad jeszcze raz zagadnął mnie. Tym razem
przybył z informacją, że wiatr się będzie wzmagał i warto by nieco podebrać
łańcuch kotwiczny i skorzystać z wolnego moorigu, by jacht był pewniej
zacumowany. Jak można, to czemu nie. Bardzo jestem zadowolony, że udało nam się
stanąć przy kei. Tym bardziej, że zaplanowałem, że jutrzejszy dzień w całości
spędzimy na Naksos i wypłyniemy dopiero pojutrze.
Klar
zrobiony, można rozejrzeć się po okolicy. Co też oferuje żeglarzom port Naksos.
Całkiem przytulne miejsce. Prąd i woda jest. Jak to w Grecji, keje tętnią życiem. Na nich rybacy
szykują sieci pogodnie między sobą gawędząc. Samochody zaparkowane w
najbardziej nieprawdopodobnych miejscach nabrzeża. Co jakiś czas, w części
promowej, przewala się tłumek pasażerów wsiadających i wysiadających na krążące
po Morzu Egejskim we wszystkich kierunkach promy.
Próbuję
odnaleźć biuro portowe. Jest jakaś wskazówka. Idę za jej wskazaniem i nigdzie
nie trafiam. Macham ręką, jutro zapłacę i załatwię formalności. Nie chcą od nas
kasy, to poszukam chociaż sanitariatów. Któryś z kolegów mnie uprzedził w tych
poszukiwaniach. Tak, są tam dalej dwa toi-toje, i to wszystko. Ładne miejsce,
kolorowe, tajemnicze miasto zachęcające do zagłębienia się w jego zaułki i
sanitarna pustynia w porcie. Doskonale wiem, że tak jest w większości greckich
portów, a jednak za każdym razem zderzenie, tych tak różnych wrażeń, jest dla
mnie swoistym przeżyciem. W jednej chwili unoszę się w obłokach niezwykłej
atmosfery zaczarowanych uliczek, by za chwilę spaść na twardą i chropowatą,
betonową powierzchnię portowej kei. Niektórzy uważają, że to też jest istotnym
elementem tutejszego folkloru. Może?
Ruszamy na
eksplorację Naksos. Miasto już od brzegu wznosi się po stromym zboczu. Wąskie i
kręte uliczki natychmiast przenoszą nas w inny wymiar. Ależ tu jest pięknie. Jak
dla mnie, nawet fajniej, zdecydowanie fajniej, niż w Mykonos. Wygląda to
bardziej naturalnie, nie jest takie pstre. Skręcamy w lewo, przed nami coś w
rodzaju ulicy targowej. Choć trudno w tym przypadku mówić o ulicy, to w
najlepszym razie uliczka, zakończona placykiem. Taka trochę większa makieta. Nieco
się cofamy i odbijamy w drugą stronę, w kierunku zamku znajdującego się na
szczycie wzniesienia. Właściwie nie wiem dlaczego tę poprzednią uliczkę nazwano
targową. Wszystkie kolejne wyglądają podobnie.
W co bardziej urokliwych
zaułkach powciskane klimatyczne knajpki. Gdyby nie te najbardziej banalne z
banalnych ograniczenia czasowo-finansowe, chętnie zajrzałbym do każdej z nich.
W końcu decydujemy się na tę, która urzekła nas wyjątkowym ogródkiem. Jest
stosunkowo wcześnie więc jesteśmy sami. Zamawiamy wino i kawę i cieszymy się
chwilą.
Nazwy poszczególnych dzielnic przypominają o wielowiekowej obecności
Wenecjan. Na wschodzie, dookoła katolickiej katedry, leży Fontana. Mieszkalna
Borgo za głównym placem ma cudownie cykladzki charakter. Powyżej w obrębie
murów kastro, mieszkają katoliccy potomkowie dawnych weneckich władców wyspy.
Na północ od Chory znajduje się obszar zwany Grotta, gdzie zachowały się ślady
prehistorycznej osady.
Czas mija
niepokojąco szybko a my wspinamy się coraz wyżej. Jedna z uliczek Borgo,
Apollonas, pnie się z głównego placu na nabrzeżu ku Trani Porta, czyli
północnej bramie Kastro. Zaglądamy w każdy kąt chciwie chłonąc całą paletę
wrażeń. Wyraźnie czuje się długotrwałe związki z Wenecją. Gdy dochodzimy do
zamku Słońce jest już blisko linii horyzontu. Wtedy zwracamy uwagę na plakat
reklamujący Sunset Concert na zamkowym tarasie. Ogłoszenie brzmi bardzo
zachęcająco: Tradycyjna Muzyka z Naxos, pieśni, tańce i … , uwaga, lokalne
alkohole bez limitu. Właśnie tu jesteśmy. Głupio byłoby nie skorzystać z takiej
okazji. Bilety kosztują raptem 23 euro za sztukę. Idziemy. Zgodnie z
zapowiedzią, tuż przy wejściu czeka na gości stół ze szkłem z siedmioma rodzajami
miejscowych alkoholi. Trzy gatunki wina i 4 gatunki mocniejszych trunków.
Kilkoro młodych ludzi mocno się uwijało donosząc kolejne tace zastawione pełnym
szkłem. Mimo, że bardzo lubię wino, tym
razem przebojem była słodka nalewka na bliżej niezidentyfikowanych ziołach.
Pan
prowadzący koncert prowadzi konferansjerkę głównie w języku angielskim. Dzięki
temu możemy choć trochę zrozumieć z tego co mówi.
A mówił rzeczy bardzo
interesujące. Wyjaśnia skąd się wzięły grane melodie, piosenki, tańce. Tak
naprawdę opowiada o życiu na wyspach, bo zarówno muzyka jak i taniec są
nierozdzielnie związane z pracą miejscowej ludności oraz z ich świętami. Robi
to bardzo dobrze. Snuje opowieść, która jest pełnoprawną częścią całego
przedstawienia. Muzyka jak i instrumenty oraz stroje są proste, a jednak
zniewalające swoim wdziękiem. To jest prawdziwa muzyka z wysp, która pomaga
ludziom w różnych sytuacjach życiowych.
Ludzie są oczarowani stworzonym przez
artystów nastrojem, a może też troszeczkę podanymi napojami. Gdy jeden z tancerzy
zaprasza do tańca panią z publiczności, ta jest po prostu wniebowzięta. Udaje
mi się zrobić zdjęcie prawdziwie szczęśliwej i rozbawionej kobiety.
Ale to nie
koniec. Gdy ten taniec się skończył, prowadzący prosi o złożenie i odstawienie
na bok wszystkich krzesełek. Po czym, zaprasza do tańca całą publiczność. Cały
dziedziniec zamkowy wraz ze wszystkimi znajdującymi się tam ludźmi zawirował.
To jest dopiero zabawa. Szkoda tylko, że trwała tak krótko. Wszystko wokół
wydawało się zaczarowane. Na jacht wracaliśmy we wspaniałym nastroju.
Chcieliśmy by ten wieczór trwał jak najdłużej.
Drugi dzień
na Naksos przywitał nas pięknym, słonecznym porankiem. Zaraz po śniadaniu
wybrałem się po zarezerwowane w wypożyczalni poprzedniego dnia auto, niezwykłej
urody, białe Doblo. Było co prawda wyposażone w najmniejszy z możliwych
silników benzynowych, ale zarejestrowane było na siedem osób, dzięki czemu
nasza sześcioosobowa załoga mogła się w niego zapakować. Idąc do wypożyczalni
zagadnąłem policjantkę o biuro portowe. Faktycznie było tuż pod nosem, tyle że
wejście nie było od frontu a od tyłu. Wszystko jedno. Lubię mieć pozałatwiane
to co jest do załatwienia, by już więcej tym sobie nie zaprzątać głowy.
Nasz
autobusik w momencie wypożyczenia miał prawie pusty bak. Na szczęście, przy
wyjeździe z miasta na zaplanowanej trasie miała być stacja paliwowa. Ruszamy
więc, pierwszy zaplanowany przystanek to świątynia Demeter. Okazało się jednak,
że przynajmniej jak dla nas, greckie oznakowanie dróg jest mało czytelne. W
rezultacie znaleźliśmy się w bliżej nieoznaczonym miejscu, oczywiście bez możliwości
zatankowania benzyny. Poszukując dojazdu do właściwej drogi z coraz większym
niepokojem spoglądałem na wskaźnik poziomu paliwa. Do diabła ze świątynią,
gdzie jest jakiś dystrybutor z paliwem? W końcu udało nam się zorientować gdzie
jesteśmy i gdzie powinna byś stacja paliwowa. Gdy wreszcie ją dojrzałem ogromny
głaz spadł mi z serca, aż się na wyspie nowy krater zrobił.
Sama
świątynia, właściwie to co z niej zostało, nie robi jakiegoś imponującego
wrażenia. Podobnie jak maleńki kościółek stojący tuż obok. Jednak ich
zestawienie razem, dla nas nienawykłych do takiego wymieszania kulturowego,
jest czymś wielce intrygującym. Co też tu się działo przez te wieki? Jakie
zmiany następowały? Co było asymilowane, a co odrzucane? Okolica sprawia wrażenie
niemal pustkowia, ale przed sobą mamy namacalny dowód, że jednak życie toczy
się tutaj od tysięcy lat. Schodzimy do położonego nieco niżej, między drzewami
oliwnymi, niewielkiego muzeum. Jak zwykle są w nim zgromadzone co ciekawsze
drobiazgi wykopane na terenie starożytnej budowli i wokół niej. Niezwykłe są
wota pozostawiane w świątyni, miniatury kolumn. Dlaczego miniatury kolumn? Co
to miało oznaczać?
Muzeum przy świątyni Demeter |
Było coś dla
ducha, pora na coś dla ciała. Jest całkiem ciepło, więc przede wszystkim chce
się pić. Zostawiamy za sobą starożytność i zajeżdżamy do Halki na piwo.
Wyjątkowo przytulna miejscowość, z różnymi atrakcjami do zwiedzania, jak
chociażby kościół Panagia Protothronis (Matki Boskiej na Tronie) z 1053 roku
czy XVII-wieczna wenecka wieża Grazia. Ale my, tym razem, o zgrozo, chcemy się
tylko napić czegoś zimnego. Przeszliśmy kawałeczek w jedną stronę, kawałeczek w
drugą i zasiedliśmy w restauracyjnym ogródku. Niestety zabrakło nam wytrwałości,
ale mam nadzieję, że jeszcze na Naksos wrócimy, bo ciekawych miejsc jest na tej
wyspie bez liku. Siedząc przy doskonale schłodzonym piwie, pod niezwykłym
baldachimem z rozrośniętej winorośli,
rozmyślam o tym, że nawet dwa dni postoju niewiele by zmieniły, tyle jest tu
atrakcji. To bardzo dobrze! Przecież dzięki temu, każdy kolejny pobyt na Naksos
będzie nieco inny. Mogę tu przypłynąć jeszcze wiele razy. A w żadnym wypadku nie należy się śpieszyć
przy odkrywaniu ciekawostek wyspy. Oj, nie, nie.
Halki |
Przywróceni
do życia zimnym piwem zmieniamy lokal. Przenosimy się do Filoti, położonego w
pobliżu góry Zas, w której znajduje się jaskinia, miejsce narodzin samego,
wielcerozpustnego Zeusa. Miejscowość nie jest tak czarująca jak Halki, tym
niemniej odbywamy dłuższy spacer. Idziemy boczną drogą zaglądając ludziom do
ogrodów przydomowych. W tej części Filoti jest zupełnie nieturystycznie.
Prawdziwa, raczej mało zamożna prowincja. Ale za to jaka cisza, jaki spokój.
Wracamy na główną ulicę i do głównego skrzyżowania. Tam jest centrum
gastronomiczne miejscowości. Ogródki schowane w cieniu okazałych drzew. Jest
wśród nich piękny okaz platana, drzewa tak bliskiego mieszkańcowi Szczecina. Wybieramy, raczej na nosa, jeden z ogródków,
aby nieco się posilić. Zamawiamy coś do picia, zamawiamy coś do zjedzenia, w
tym oczywiście sałatkę grecką. Raczej nie za dużo. Wciąż jest bardzo ciepło i
nie chce się nam jeść. Gdy otrzymujemy zamówione dania, na widok sałatki
greckiej szczęki nam opadają. Tak wielkich porcji w życiu nie widzieliśmy. W
zasadzie jedną porcję spokojnie można było wziąć na trzy-cztery osoby. Sałatka
na szczęście nie tylko jest ogromna, ale też i bardzo smaczna. Świeże, soczyste
i aromatyczne warzywa połączone z pysznym serem, na tę pogodę są wprost
wyśmienite. Lokal, zdaje się, nosi nazwę Sholarhio.
Filoti |
Dalej
kierujemy się na północ wyspy, do kurortu Apollon. Droga, która tam prowadzi
przypomina szlak w wysokich górach. Mijamy kolejne wioski, położone tak
atrakcyjnie, że miałoby się ochotę odwiedzić każdą z nich. Czas jednak mija
nieubłaganie, a my chcielibyśmy zażyć jeszcze morskiej kąpieli. Dojeżdżamy na
miejsce. Jak tu pusto. A przecież, to tylko kilkadziesiąt kilometrów od
gwarnego Naksos. Tu zdecydowanie daje się zauważyć, ze sezon dobiegł końca. Na
plaży poza nami zaledwie kilka osób. Kilka następnych w knajpkach otaczających
plażę. Gdy wchodzimy do wody jesteśmy jedynymi, którzy się kąpią. Jakaż to
rozkosz tak się popławić. Piasek nie jest tak ładny jak na naszych bałtyckich
plażach, ale jednak piasek, co na Cykladach nie jest znowuż tak częste. Jest
też przebieralnia z natryskiem, raczej obskurna, ale dobrze, że można się
opłukać słodką wodą. No i na koniec pobytu w Apollon, koniecznie trzeba na
chwilę przysiąść w kafejce. Niestety miejscowego kurosa, czyli olbrzymi posąg z
VI wieku p.n.e. odwiedzimy już następnym razem.
Apollon |
Wieczorem, po oddaniu Doblo, kręcimy się
jeszcze po magicznych uliczkach Naksos. Zaglądamy do kolejnych sklepików.
Piękne i bardzo interesujące miejsce, i miasto Naksos i wyspa Naksos. I to są
chyba te najtrudniejsze chwile w czasie rejsu. Gdy znajdzie się jakieś
niezwykłe miejsce, gdzie chętnie zostałoby się jeszcze jakiś czas, jednak z
drugiej strony już chciałoby się znowu postawić żagle, człowiek przeżywa
prawdziwe katusze. Typowy urlop, do tego na wyczarterowanym jachcie, nie daje
szans na prawdziwą włóczęgę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz