środa, 28 stycznia 2015

Milos - w Grecji nie ma rzeczy niemożliwych.

    


       Mniej więcej połowa rejsu po Cykladach i okolicy już za nami. A więc puchar z ambrozją jest jeszcze w połowie pełny. Jak dotąd żeglowaliśmy dokładnie według wcześniej przygotowanego planu. Jednak objawy przed nadciągającą zmianą pogody zasiały we mnie ziarno zwątpienia. Czy to już dziś będziemy wprowadzać korektę? A jeśli tak, to w jakim zakresie? Wczorajszowieczorne prognozy dawały jeszcze nadzieje na żeglowanie. Ale nie ma już wątpliwości, że warunki się zmieniają. Rano sprawdzamy pogodę na naszych urządzeniach. Kontaktuję się z przyjaciółmi w kraju, Basią i Darkiem, którzy znają te akweny jak własną kieszeń, aby i oni sprawdzili prognozy z różnych źródeł. Wszystko wskazuje na to, że dzisiaj jeszcze da się popływać 5-6 B, ale już kolejne dni mają przynieść solidne sztormy. No i co? Chciałem poprowadzić naszą wyprawę na Folegandros. Piękne Kastro z niesamowitym urwiskiem, fajna plaża, miłe wspomnienia, ale sam port taki sobie. Gdyby przyszło nam spędzić tam kilka dni z własnej woli, to niekoniecznie byłby to najlepszy wybór. Tym bardziej, że jest bardzo kusząca perspektywa w postaci wyspy Milos. Tam port jest zdecydowanie lepszy a i sama wyspa, bardzo ciekawa. Tyle, że musielibyśmy przelecieć 50 Mm, a moje dotychczasowe doświadczenia każą mi podchodzić z dużą rezerwą do prognoz serwowanych przez Posejdona i jemu podobne serwisy. A jeśli znowu niedoszacowali o jekieś 2-3 B? Chwila na podrapanie się po łysinie. Hmmm. Dobra, lecimy do Adamas! (vel Adamantas).


       Gdy tylko wychylamy nos z Zatoki Ios … natychmiast staje się jasne, że tego dnia leżakowania na deku nie będzie, mimo, że patrząc na mapę, nasza marszruta jest prosta jak amerykańska autostrada. Najpierw nieco na północ, opływamy wyspę Sikinos i kierujemy się niemal dokładnie na W. Wieje z N-NW z siłą co najmniej 6 B. Więc aby wyjść powyżej wyspy Sikinos sąsiadującej z Ios musimy zrobić dwa halsy, płynąc maksymalnie ostro. Nie ma mowy o rozwinięciu pełnych żagli. Zapowiada się niezła jazda. Trochę chlapie, trochę kładzie, ale jest przy tym sporo radochy. To jeszcze jest ten poziom emocji, który daje dużo przyjemności. Za Sikinos wyłania się Folegandros. Jeszcze jest możliwość odpadnięcia i skierowania się do portu Karavostasi. Ale siła wiatru się nie zmienia, jedynie przesuwa się jeszcze bardziej ku NW. Jednak pełny bajdewind to też nie jest zły kurs Podziwiam brzegi Folegandros, trochę szkoda, że nie zawiniemy tam, ale decyzja może być tylko jedna: podążamy do Adamas. Wiatr powolutku, stopień po stopniu skrada się na zachód. Dochodząc do wyspy Poliagos płyniemy już ostro do wiatru. Przed nami maleńka wyspa Ay Yeoryios. Leżąca między Poliagos a Milos. Dokładnie na kursie. Nie obędzie się bez halsowania. Mijamy ją w bezpiecznej odległości.  Podchodzimy do cieśniny Milos-Kimolos. W tych warunkach pogodowych działa ona jak dysza. Fale są coraz większe. Po lewej burcie urocza miejscowość letniskowa Pollonia na Milos. Po chwili możemy odkładać się na zachód, żagle lepiej wypełniają się wiatrem. Ale dopiero teraz trafiamy na duże fale. Nasz 40 stopowy Sun Odyssey podskakuje na grzywaczach jak mały źrebak na wybiegu. Stojąc przy sterze czuję się jakbym zjeżdżał na nartach. Nogi ugięte lekko w kolanach aby dobrze amortyzować kolejne podskoki. Ależ buja i rzuca! Spokojnie to już tylko kawałek. Po prawej dwie wyglądające bardzo intrygująco wysepki: Akradhia . W końcu wpływamy do Zatoki Milos. Teraz mamy bardzo korzystny wiatr, ale to już pora zwijać żagle. Po paru minutach odsłania się Adamas.  Ależ zaskoczenie. Po tygodniu codziennych polowań na ostatnie miejsca w porcie, czajenia się niczym tygrys przed skokiem, tym razem nie wiem gdzie stanąć, bo tych wolnych miejsc jest aż za dużo. No i co ja mam zrobić? Zrezygnować z cumowania? Nie dobrze jest mieć zbyt duży wybór. W końcu przełamuję i mimo zbyt wielkiego wyboru wolnych miejsc, postanawiam jednak zacumować. Przy kei stoi kilka jachtów, więc stajemy obok nich. 

   
       Adamas to okno na świat wyspy Milos, dumnie określane niekiedy mianem głównego portu tej wyspy. Liczy sobie około 1400 mieszkańców i żyje w rytmie przypływających i odpływających promów, które przywożą kolejne grupki turystów i uprzykrzają życie załogom cumujących nieopodal jachtów. Żeby nikt nie marudził na kei jest nawet ostrzeżenie o gwałtownym zafalowaniu powodowanym przez manewrujące promy.  Do ciekawostek tego miasta należą 600 letni kościół Świętej Trójcy, Muzeum Górnictwa, Muzeum Morskie, ładna plaża i nowość, o czym dowiedziałem się niestety dopiero później, katakumby – projekt 2. Ale nie ferujmy pochopnych sądów, wyspa Milos należy do najciekawszych w całym archipelagu Cyklad. Wystarczy tylko trochę się ruszyć, dlatego zależało mi na dotarciu tu przed sztormem. To jest miejsce gdzie możemy spokojnie przeczekać niepogodę, byle tylko nie za długo.   
       Udało się dotrzeć na Milos przed sztormem, udało się nieźle zaparkować, tradycyjnie zjedliśmy pyszny obiadek. Więc powodów do zadowolenia nie brakuje. Siedzę sobie w kokpicie, delektuję się ciszą późnego popołudnia i szklaneczką ouzo. Ruch na ulicach niewielki. Ciemne, gęste chmury przesuwające się po niebie już nie wywołują zdwojonej czujności. Dodatkowa cuma od dziobu założona. Teraz ta przedsztormowa pogoda nastraja nostalgicznie. Nagle z oddali dobiega jazgot klaksonów ciężarówek i samochodów osobowych. Całkiem niezła orkiestra, na szczęście dosyć daleko. Pewnie jakiś mecz się szykuje. Szybko się zorientowałem, że to coś zbliża się do nas. W końcu zobaczyliśmy …całą kawalkadę ciężarówek do przewożenia kruszyw i stadko towarzyszących im osobówek, a wszystkie specjalnie przystrojone. Weselisko!!! Pojeździli tak we wszystkie możliwe strony, wiele tych możliwości nie było, pohałasowali, i sobie pojechali. Nas nie zaprosili.
       No i się rozdmuchało na dobre. Mimo, że Zatoka Milos głęboko wcina się w ląd, to i tak w porcie wyraźnie daje się odczuć siłę wiatru. Naszą uwagę zwracają turyści kręcący się po nadbrzeżnym bulwarze z bagażami. Sprawa szybko się wyjaśnia. Nie przypłynął prom i nie wiadomo czy przypłynie. Ludzie czekają na informację. A my zgodnie z planem zaczynamy eksplorację wyspy. Na pierwszy dzień najbliższa okolica. Niedziela, więc wypada rozpocząć od wizyty w Agia Triada (cerkiew Świętej Trójcy), w której przeważają ikony w stylu kreteńskim i nie jest to przypadek, między Milos a „wielką wyspą” zawsze istniały silne związki. Później kierujemy się wg tabliczek z napisem „katakumby”. Nie wczytujemy się zbyt dokładnie co poza tym jest tam napisane, tylko idziemy. Wg Greek Waters Pilot, to gdzieś całkiem niedaleko. Zataczamy spore koło i nic. Jeszcze raz, wprowadzamy korektę w naszej marszrucie i wychodzimy za miasto. Tak przynajmniej wynikało z locji, że to ten kierunek. W tym momencie odpada z wycieczki dwóch kolegów, którzy wracają na jacht.


       Mijamy plażę, droga zaczyna wspinać się zdecydowanie do góry. W pewnym momencie zmienia się w wąską ścieżkę. Dookoła nas wysuszone nieużytki, żadnych drzew, na ziemi kawałki obsydianu. Dochodzimy do wierzchołka wzniesienia i dalej nie widać żadnych katakumb. Następni dwaj uczestnicy wycieczki, nieco zasapani postanawiają się wycofać. Pozostajemy z Ulą we dwoje. Aby kontynuować poszukiwania katakumb trzeba wspiąć się na następne wzniesienie. Skoro zaczęliśmy to nie będziemy tak szybko rezygnować. Dłuższy czas tylko kierunek geograficzny jest naszym drogowskazem. Brniemy po kompletnym bezdrożu, wśród rudoszarych spalonych słońcem krzewinek, by w końcu trafić na jakąś polną drogę. Wreszcie jest drogowskaz. Niewielki kawałek deski, z namalowanym przez przedszkolaka jednym słowem po grecku. Tripiti, co oznacza, że podążamy w dobrym kierunku. Tylko dlaczego to tak daleko. Co prawda nie dotarliśmy jeszcze do poszukiwanych starożytnych katakumb, ale po drodze mieliśmy okazję oglądać jak sprytnie ludzie wykorzystują naturalne „katakumby”. Trwające całe tysiąclecia procesy erozji sprawiają, że co kawałek można znaleźć różne ciekawe wnęki. Niestety Grecy pod pewnymi względami nie różnią się od Polaków. Tak jak my wywozimy nasze śmiecie do lasu, tak Grecy na Milos swoje odpady pozostawiają w niezagospodarowanych, uroczych grotach. Wygląda to co najmniej równie fatalnie. Ale też widzieliśmy jak zmyślnie niektóre wnęki ludzie zagospodarowali, m.in. na garaże. Wystarczy niewielka obróbka otworu wejściowego, wstawić drzwi, lub nie, i już jest miejsce na samochód.  Trochę już jesteśmy zmęczeni. Gdy tylko dotarliśmy do miejscowości, zaczynamy od odwiedzin w knajpce. Dopiero pokrzepieni schodzimy do katakumb.
       Dookoła puściutko. O ile jeszcze w knajpce było ze sześć osób, to przy katakumbach jesteśmy zupełnie sami. Ładnie uporządkowany teren, niewielki budynek z kasą, w środku dwie osoby obsługi. Chcemy kupić bilet, a tu okazuje się, że bilety są, ale tylko za darmo. Do tego jeszcze dźwiękowy przewodnik ze słuchawkami i pilnująca nas pani. Bo oczywiście nie wolno robić zdjęć z lampą błyskową i ze statywu. Trudno, może coś da się zrobić.
       Schodzimy na dół. Niesamowite wrażenie. To przecież miejsce pochówku z III wieku naszej ery. Do zwiedzania udostępniono tylko część katakumb. Podobno jest tam 291 grobów, które mogły pomieścić według jednych źródeł ok 2 tyś, a według innych nawet 8 tyś. zmarłych. Próbuję robić zdjęcia zgodnie z miejscowym regulaminem, ale marnie to wychodzi. Nawet nie ma gdzie się solidnie oprzeć.


       Niedaleko katakumb znajduje się miejsce gdzie miejscowy rolnik wykopał w 1820 roku jedną z najbardziej znanych na świecie rzeźb, słynną Afrodytę z Milos, bardziej znaną jako Venus z Milos. Oczywiście dawno jej tu, ani w ogóle w Grecji, nie ma. Bardzo eleganccy i wytworni Francuzi po prostu ją ukradli, wykorzystując m.in. kanały dyplomatyczne, i można ją obecnie oglądać w Luwrze.
       Kawałek dalej jest całkiem nieźle zachowany, a do tego obecnie restaurowany, starożytny teatr. A dalej … Chyba już mamy dosyć. To był dosyć długi, wielogodzinny spacer, więc robimy w tył zwrot. Musimy przecież wrócić jeszcze na łódkę. Po drodze, w Tripiti pamiątkowe zdjęcie Agios Nikolaos. Trochę ciasno, trzeba użyć krótkiego obiektywu Nikkor 18-35, a i tak pewnie nie obejdzie się bez prostowania walącej się bryły kościoła. Dochodzimy do skraju miejscowości, zmęczeni ale zadowoleni, przed nami spory kawałek drogi powrotnej. Idziemy wąziutką uliczką, od czasu do czasu próbuję łapać jeszcze jakieś ujęcia. Gdy przejeżdża samochód musimy „przytulać” się do chałupek ciągnących się wzdłuż drogi. Ale pan nie chce nas minąć. Bardzo mocno zwalnia, i w końcu się zatrzymuje. Dokąd idziecie? – pada pytanie z otwartego okna.
Do Adamas. – odpowiadamy grzecznie
To wsiadajcie, podwiozę was. – mówi starszy pan siedzący za kierownicą.     
Nie wiem, czy aż tak było widać zmęczenie na naszych twarzach, czy pan po prostu tak ma, ale było nam bardzo miło spotkać CZŁOWIEKA i to tak uczynnego. Swoją drogą to nieźle nauczyli Greków angielskiego. Nie ma problemu aby znaleźć kogoś posługującego się tym językiem.
       Po powrocie na jacht spotykają nas dwie niespodzianki. Nasz najlepszy na świecie kuk, Tomek, zostawił dla nas obiad, który po chwili pojawia się na stole. Cóż za rozkosz pyszny obiad, z wybornym schłodzonym winem z kartonu po takiej całodziennej wyprawie. No i druga niespodzianka, która bardzo mnie rozbawiła. Nasi koledzy odnaleźli w Adamas, tu na miejscu, drugie katakumby, tzw projekt 2, całkiem blisko portu. Rzecz zupełnie nowa, nie ma o niej mowy w żadnym, posiadanym przeze mnie, przewodniku. Może to i dobrze, że nie trafiliśmy na nie wcześniej?
       Rozpoczyna się drugi dzień naszego pobytu na Milos. Na dzisiaj zaplanowane jest wypożyczenie samochodu i mały objazd wyspy. A promy dalej nie kursują, zgodnie z zapowiedziami na morzu sztorm. Sprawdzamy wypożyczalnie samochodów. W jednej, nieco oddalonej od portu, znajdujemy 7 osobową wersję Volkswagena Caddy. Ta siedmioosobowość to deklaracja nieco na wyrost, ale też nie planujemy podróży dookoła świata. Damy radę.


       Na początek mocne uderzenie – Sarakiniko. Absolutnie niezwykłe miejsce na północnym wybrzeżu Milos. Białe skały Sarakiniko jednym kojarzą się z księżycem, innym z pustynią. Do tego w tle niebieskie morze. Woda wcinająca się w głąb lądu wąskimi szczelinami. Woda i wiatr stworzyły, pracując przez miliony lat, niepowtarzalny krajobraz. Szkoda, że jest tak zimno, kąpiel w którejś z zatoczek, minifiordów, to też niezapomniane przeżycie. Kiedy byłem tam poprzednio też wiał bardzo silny wiatr, ale było zdecydowanie cieplej i nieco się popławiłem. Trzeba jednak bardzo uważać na obiektywy aparatów. W pobliżu miejsc, gdzie fale rozbijają się o brzeg, nasycenie powietrza mikrokropelkami morskiej wody jest tak duże, że w ciągu paru chwil przednia soczewka lub założony na obiektyw filtr, jest zupełnie mokra. Nie przeszkadza to jednak wszystkim przybywającym w to miejsce w robieniu niezliczonej ilości zdjęć. Podobno jest to najbardziej obfotografowany krajobraz w basenie Morza Egejskiego. Ja też dołożę kilka swoich ujęć. I żeby nie było. W Sarakoniko też są katakumby, bez takiej legendy jak starożytne, ale też bardzo atrakcyjne.
       Niedaleko Sarakiniko jest kolejne magiczne miejsce, wioska Firopotamos, do której dojeżdża się wąską, stromą drogą, kończącą się właśnie tam. W zasadzie to tylko kilka budynków schodzących tu i ówdzie do wody, plaża i niewielkie resztki jakichś ruin. Wszystko jednak tak położone, że ma się ochotę usiąść ze szklaneczką jakiegoś szlachetnego trunku i wpatrywać w ten pejzaż bez końca. W tym wypadku określenie „magiczny” w najmniejszym stopniu nie jest przesadą.


       Przyjaciele polecili mi pewną knajpkę w Pollonii. Skoro tak, to trzeba ją sprawdzić. Na parkingu przy plaży nasz Caddy jest jedynym samochodem. Dookoła pustawo. Nieco dalej objazdowy sklep owocowo-warzywny, jedyne miejsce gdzie widać nieco życia. Tutaj znacznie mocniej niż w Adamas odczuwa się, że sezon się już zakończył. Adamas to jednak miasto, do tego z portem, a Pollonia to letniskowa wioska, żyjąca głównie w sezonie. Jednak spacer wzdłuż brzegu zatoczki jest całkiem sympatyczny. Tuż za zatoczką jest cieśnina oddzielająca Milos od Kimolos. Wracając wstępujemy do rzeczonej knajpki. Jakoś pustawo, smutno. Chcemy zamówić ośmiornice w miodzie, które są jej wizytówką. Sorry, jest już po sezonie, nie mamy przygotowanych ośmiornic w miodzie. Fajnie, że nie ma tłumu turystów, ale jak widać, są tego również negatywne konsekwencje.


       Powiada się, że Milos to bardzo interesujące miejsce dla miłośników geologii. Nie znam się na tym, ale mimo to różnorodność rodzajów skał i form skalnych jest tak niezwykła, że i na mnie zrobiła wielkie wrażenie. Jechaliśmy wzdłuż północnego wybrzeża Milos. Byliśmy w okolicach Pahena, gdy moją uwagę zwrócił następny fragment brzegu. Też poszarpany jak w Sarakoniko, z gejzerami wody wystrzeliwującymi spośród skał wraz z nadejściem każdej kolejnej fali. Ale tu było zupełnie inaczej. Dominuje betonowa szarość, a i faktura skały jest inna. Sprawia  wrażenie bardzo lekkiej, prawie jak pumeks.
       Na koniec naszej krótkiej przejażdżki po Milos zostawiliśmy sobie Plakę, stolicę wyspy. Metropolia to metropolia, od razu widać, nie ma gdzie zaparkować. Gdzieś tam w końcu się wciskamy. Kiedy już opuściliśmy nasz pojazd okazało się, że jednak Plaka to małe, przytulne miasteczko, położone na dosyć stromym zboczu. Postanawiamy dojść do zamku, a ten, jak to zwykle bywa, znajduje się na samym szczycie wzniesienia. Dokoła dominuje biel i błękit, jesteśmy na Ckladach. Miejscowi dbają by turyści znajdowali to, po co tu przyjeżdżają, by nie czuli się zawiedzeni. Ale czy to nie jest urocze, spacerować sobie wśród śnieżnobiałych domków po pomalowanych na niebiesko uliczkach?  Ale na przełomie września i października także i tu nie ma zbyt wielu turystów. Wśród tych nielicznych, których spotkaliśmy jest załoga żeglarzy z Polski. Ktoś mi mówił, że na wyspach nie ma już kotów. Jak to nie ma? A te stado przed nami, zajmujące całą drogę? A te pchlarze w Kithnos? Nie, zapewniam wszystkich zainteresowanych, że w tej kwestii nic się nie zmieniło. W końcu jesteśmy na tyle wysoko, że możemy podziwiać rozległe pejzaże. Po drodze mijamy kościół Matki Boskiej Żeglarzy (Panagia Thalassitra). Tu też jest ślad po czasach panowania Wenecji, herb rodziny Crispich, którzy zdobyli Milos w 1363 roku. Docieramy do kastro. Tak, polecam tę wycieczkę, dla panoramy stąd widocznej na Zatokę Milos i nie tylko.


       Wracając do Adamas zajeżdżamy do katakumb aby reszta załogi mogła je zobaczyć. Podobnie jak w Polloni, tak i tutaj nasz Caddy jest jedynym samochodem na parkingu. To jednak jest dobra pora na podróżowanie po Cykladach. Gdy zajeżdżamy do portu, najpierw wysadzam załogę przy jachcie, i jadę odstawić auto do wypożyczalni.  Podobnie jak wszyscy jestem trochę zmęczony całodzienną wycieczką, ale kilkunastominutowy spacer z wypożyczalni na łódkę to jeszcze jedna sposobność by napawać się egzotyką, specyficznym klimatem Cyklad. Jakże to inne od naszej codzienności. Słońce nieustannie cieszy nas swoim ciepełkiem, Ludzie poruszają się w zwolnionym tempie, co chwilę ktoś przystaje bo właśnie spotkał znajomego. Nieświadomie i ja dopasowuję się do tego rytmu, nogi same zwalniają. Wszystko dookoła jest takie ciekawe.
       Unosząc się lekko nad ziemią docieram do naszego Adrigo. Tomek zgłasza, że nie mamy gazu. Łup! Spadam na ziemię. Gdy odbierałem łódkę byłem solennie, jak to tylko Grecy potrafią, zapewniany, że obie butle, w które wyposażony jest jacht, są całkowicie pełne. A tu okazuje się, że ani jedna ani druga nie była pełna. Wręcz okazało się, że  jedna była prawie pusta. Właściwie to te Greckie bajanie już od jakiegoś czasu mnie nawet trochę nie denerwuje. Uśmiecham się pod nosem. Powiedzą ci wszystko, to co chcesz usłyszeć, będziesz się dzięki temu lepiej czuł. Przynajmniej w tej chwili gdy słyszysz te łgarstwa. One są dla Greków jak powietrze, niezbędne do życia. Biorę pod pachę jedną butlę i wyruszam na poszukiwania gazu. W okolicach portu nic nie ma. Szkoda, że już oddałem wypożyczone auto. Pamiętam, że przy wylocie z miasta jest stacja paliwowa. Trochę daleko, ale nie ma wyjścia. Kiedy w końcu się tam doczłapałem, okazało się, że nie prowadzą sprzedaży gazu. A gdzie? W mieście nigdzie. Wróciłem więc do portu, gdzie widziałem postój taksówek. Taksówkarze oczywiście wiedzieli gdzie można kupić gaz, tyle tylko, że to spory kawałek. Czy pojedzie któryś ze mną? Pewnie, nie ma problemu. Zawiózł, poczekał, przywiózł – 20 Euro, więcej niż sam gaz. Nie istotne. Tomek mógł dokończyć obiad.
       Obiad zjedliśmy dosyć późno, ale nie miało to specjalnego znaczenia. A później jedna z przyjemniejszych chwil na jachcie, poobiedni odpoczynek. Zgodnie z tradycją tego rejsu odpoczywaliśmy z szklanką ouzo w dłoni. Rozmowa toczyła się nieśpiesznie, późne popołudnie. Cudowne błogie lenistwo w towarzystwie przyjaciół. Wspaniale. Jacyś młodzi sympatyczni i umundurowani ludzie pytają się o skipera. O co chodzi? Jesteśmy z Hellenic Coast Guard, kontrola jachtów, prosimy przyjść za godzinę do naszego biura z dokumentami jachtu. O.K. przyjdę. Stawiam się o umówionej porze w biurze HCG. Tam już nieco starsi funkcjonariusze starannie przeglądają dokumenty. W końcu mówią: Sorry Mister, ubezpieczenie twojego jachtu jest nieważne. To proszę zadzwonić do człowieka, który mi wyczarterował łódkę. Widzę, że panowie wykonują jakieś niemrawe ruchy więc staram się im pomóc, mówiąc, że mam do niego telefon. Nie wiem czy faktycznie nie wiedzą co mają zrobić, czy udają „Greków”. Więc dalej staram się im pomóc, oferując, że to ja zadzwonię do Nikosa, a oni niech sobie z nim ustalą co trzeba. Panowie przyjmują moją pomoc. Może nie mają swoich telefonów, w końcu w Grecji wciąż trwa kryzys. Jest już około 2100. Na szczęście Nikos odbiera. Mógł być przecież na jakimś intymnym spotkaniu z jakąś uroczą damą i mógł nie mieć ochoty odbierać telefonu. Przez chwilę konferują między sobą po grecku. W końcu dowiaduję się jakie są ustalenia. Nikos twierdzi, że właśnie ubezpieczenie skończyło się kilka dni temu i zapomniał włożyć do teczki nową polisę. Ponieważ jednak dokumenty ma w biurze będzie mógł je przefaksować dopiero rano. Coś mi się zdaje, że nasz grecki przyjaciel z Aten kręci. Jednak w tym momencie nic już nie zrobimy a i tak planowaliśmy ruszać dopiero następnego dnia rano. Trzeba przyznać, że ludzie z HCG cały czas byli bardzo uprzejmi i nie podkręcali niepotrzebnie atmosfery. Na koniec nawet trochę mnie rozbawili prosząc abyśmy dla własnego bezpieczeństwa nie wypływali. Po pierwsze mieli papiery jachtu. Po drugie na morzu wciąż ostro wiało. Po co więc mielibyśmy na noc wyruszać? Przy okazji dowiedziałem się o „urzędową” prognozę na kolejny dzień. Bardzo pokrzepiająca: do południa jeszcze 6 B z północy, a później ma słabnąć. Super! Byle tylko papiery się znalazły.


       O 0900 melduję się w biurze Hellenic Coast Gard z lekkimi obawami, jednak pełen nadziei. W tym czasie koledzy przygotowują jacht do wyjścia. Chwila krzątaniny w biurze, bo oni dopiero rozpoczynają pracę. Okazuje się, że faks z naszym ubezpieczeniem już dotarł. Jeszcze przez chwilę przyglądają się naszym papierom. W końcu oddają, życząc miłego dnia. O godzinie 1015 oddajemy cumy i kierujemy się do ostatniego punktu programu na Milos, do niezwykle urokliwej zatoczki Kleftiko. To spory kawałek z Adamas, nigdzie nam się jednak nie śpieszy. Mamy zaplanowany postój w Kleftiko, a następnie nocne pływanie, tak aby rano następnego dnia znaleźć się w Poros na Poros.
       Od strony lądu raczej trudno dotrzeć do Klefiko ze względu na ukształtowanie terenu i brak drogi. Od strony morza nie ma problemu. Wystarczy opływać wyspę w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek, a bajkowa zatoka sama się pokaże. Tylko uwaga, nie za blisko brzegu. Można się nadziać na sterczące pod wodą skały. W okolicach półwyspu Psalida taki podwodny grzbiet odchodzi od wyspy w głąb morza na kilkadziesiąt metrów. I tylko biały ślad spienionej wody pozwala domyślić się, że tuż pod powierzchnią znajdują się skały.
       Gdy tylko wyłania się Kleftiko w ludziach momentalnie zachodzą niezwykłe przemiany. Zachowują się jak małe dzieci niecierpliwie oczekujące na odwinięcie z papierka ulubionego wielkiego lizaka. Przebierają nogami, wyciągają ręce i już chciałyby mieć go całego w buzi, mimo, że wiedzą, że przecież cały naraz się nie zmieści. Już byśmy skoczyli do wody, popływali, ponurkowali, popływali pontonem między skałami i … jeszcze nie wiadomo co. Już to wszystko widać, już to wszystko czuć, a tu trzeba delikatnie wpłynąć, wybrać miejsce, rzucić kotwicę i chwilę poczekać czy wszystko jest w porządku. W zatoce jest stosunkowo cicho, jesteśmy dobrze osłonięci od silnego wiatru wiejącego na morzu. Mimo wszystko, jacht stopniowo ustawia się do wiatru. Kotwica trzyma. Możemy ruszać na podbój Kleftiko. Ponton ląduje w wodzie. Przykręcamy silnik, małą Yamahę 2,5 KM, i kolejno ruszamy w rejs między skałami. Oczekujący na swoją kolej pławią się w wodzie, podziwiają czyściutkie dno i niewielkie ławice ryb podpływających w okolice jachtu. W końcu mam okazję wypróbować pod wodą mój najnowszy nabytek, kamerkę GoPro Hero 3+ Black Edition. Filmuję z pontonu, filmuję pod wodą. Super! Tylko zupełnie nie wiem co filmuję. Nie myślałem, że to aż taki dyskomfort. Przyzwyczajony do aparatów cyfrowych, gdzie natychmiast widzę co mam na zdjęciu, trochę się denerwuję co też udało mi się uwiecznić. Ale zabawa na Kleftiko jest pierwsza klasa. To takie miejsce, którego, będąc na Milos, absolutnie nie można pominąć.



       Robi się popołudnie. Czas kończyć wizytę na Milos. Ruszamy na Poros, ale mam wielką ochotę jeszcze kiedyś powrócić na Milos.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...