Ermoupoli na
Syros wybrałem jako kolejny etap naszego rejsu z kilku powodów. Jednym z
ważniejszych była niewielka odległość od Mykonos. Chciałem mieć jak najwięcej
czasu na zwiedzanie tego wyjątkowo uroczego miejsca, ale nie zamierzałem
pozostawać tam przez dodatkowy dzień, jak to miało miejsce w czasie moich dwóch
poprzednich pobytów na tej wyspie. Tym razem pierwszy dłuższy postój
przewidziany był na następnej wyspie, na Naxos. I rzeczywiście, pokonaliśmy 19
Mm w niespełna 4 godziny, licząc z manewrami portowymi.
Wiatr
stopniowo się wzmagał. Było trochę fajnego żeglowania z chlapaniem i dziadami w
twarz. Ale mimo, że płynęliśmy krótko i dosyć raźno, nasz kuk nie zaniedbał
swoich obowiązków i przygotował pyszną przekąskę. Tak jak poprzedniego dnia był
melon, tym razem jednak owinięty w szynkę parmeńską. Czy muszę dodawać, że była
to doskonała przekąska?
Gdy
dopływaliśmy do Ormos Tourlos, gdzie znajduje się tzw. Marina Mykonos 37o27,95’N;
025o19,50’E wiało już ok 5 B i pojawiły się nawet jakieś fale. Kiedy
podpłynęliśmy bliżej obróciłem się rufą by jak najprostszym sposobem wpłynąć na
jedno z nielicznych wolnych miejsc. Niestety akurat zrobił się ruch w główkach
mariny i trzeba było się wycofać. Trwałem jednak w postanowieniu wpłynięcia na
wsteczu i jak tylko zobaczyłem, że droga wolna ruszyłem rufą do przodu. W
bardziej odsłoniętej części zatoki te fale były jeszcze większe, a że typowo
czarterowa mydelniczka, jaką niewątpliwie był nas Sun Odyssey, ma rufę raczej
do schodzenia do wody a nie do przyjmowania fal, szybko, przynajmniej do pasa
byłem całkowicie mokry. Jeszcze jakieś cwaniaczki wyprzedziły nas na podejściu,
korzystając z naszego raczkowania i wcisnęli się przed nami. Wypatrzyłem inne
sympatyczne miejsce i tam się wpasowałem.
Jakoś trzeba przycumować |
Nie
przypadkowo użyłem powyżej określenia, że jest to tzw. marina. Jest to obiekt w
budowie od wielu lat. Ostatnio byłem tam trzy lata temu i, mam wrażenie, nic od
tamtej pory się nie zmieniło. W zasadzie, poza kejami, to tak naprawdę mariny
wciąż nie ma. Trudno znaleźć prąd, woda doprowadzona tylko do nasady kei, na
brzegu wielki bałagan, absolutnie żadnej infrastruktury. Najbliższe sanitariaty
można znaleźć w Porcie Tourlos. Tyle że, aby tam trafić trzeba obejść cały
basen portowy dookoła, co zajmuje jakieś pół dnia. A jakakolwiek obsługa
pojawiła się późnym popołudniem. Pan od razu był nie w sosie, bo nie wszyscy ustawili się tak
jak trzeba. Z racji silnego wiatru nie wszystkim podejścia wyszły dobrze.
Niektórym się nie chciało poprawiać ustawienia. A kolejne jachty spływały z
morza jeden za drugim. Sami żeglarze próbowali sobie jakoś nawzajem pomagać,
ale nie zawsze to się udawało. W rezultacie zrobił się lekki bałagan. Gość z
obsługi zaczął upychać jachty na siłę. Łódkę stojącą obok nas tak przecumował,
że skończyło się poważnym zadrapaniem burty. Na końcu kei jachty były mocowane
jak się dało. Pełna improwizacja. Totalna maniana!
Marina w Mykonos |
Mamy już
wszystko sklarowane, wrzucamy na luz. Najpierw kąpiel niedaleko mariny. Dno
jest mało komfortowe, pojedyncze duże kamienie, znacznie utrudniają chodzenie.
Ale różne rodzaje kamieni, głazów i skał to jakby standard w tym rejonie
świata. Brniemy więc cierpliwie coraz dalej. Tyle, że woda jakaś taka nie za
ciepła. To już poważny mankament. W końcu gdybym miał ochotę na kąpiele w
lodowatej kranówie, wybrałbym się do Kołobrzegu. No cóż wychodzimy. Spłukujemy
z siebie morską sól i wyruszamy na podbój miasta.
Swoją nazwę,
Mykonos zawdzięcza mitycznemu, pierwszemu władcy, który tak właśnie się
nazywał. Nie ma pewności, czy Mykonos był synem, czy wnukiem Apolla, ale na
pewno był lokalnym bohaterem. Była też wyspa miejscem wielkiej bitwy między
Zeusem a Tytanami. A wielkie kamienie porozrzucane po wyspie są
spetryfikowanymi jądrami olbrzymów.
Przy marinie
jest przystanek autobusowy, ale nigdy jeszcze jakoś nie miałem okazji nim się
przejechać. Autobus widmo, może trzeba trochę więcej cierpliwości. Skoro nie
autobus, to spacer wąską i bardzo ruchliwą drogą, pozbawioną jakiegokolwiek
pobocza. Prawdziwa szkoła przetrwania dla pieszych. Jeszcze raz udaje nam się
dotrzeć do „centrum”. Nie spotkaliśmy tym razem pelikana, który przez długie
lata był miejscową atrakcją i swoistym symbolem. Odleciał do ciepłych krajów? A
może do lepszego świata? Trochę go brakuje.
Magiczne zakątki Kastro |
Trudy
długiego spaceru z mariny do miasta zostają nagrodzone natychmiast po
zagłębieniu się labirynt wąskich, zastawionych stolikami i wieszakami z ofertą
sklepów, bardzo barwnych i przytulnych uliczek. Jak byśmy przekroczyli jakąś
magiczną bramę. Knajpki, niezliczone sklepiki, ludzie snujący się bez pośpiechu
we wszystkich kierunkach. Ileż tu wszelakiego dobra. Sprzedawcy z uśmiechem na
ustach zachęcają na różne sposoby do robienia zakupów. Można oglądać i
przymierzać bez końca. A jeśli cokolwiek się kupi, choćby jakiś drobiazg,
zostanie się obdarowanym szerokim, promiennym uśmiechem. Czasami można usłyszeć
zarzuty, że Mykonos zbytnio się skomercjalizowało, ale jak dla mnie, ma ono w
sobie wciąż tyle nieodpartego uroku, że mogę tam zaglądać, choćby co roku.
(poprzedni wpis na blogu z 2011 – Mykonos – esencja Cyklad).
Aleja handlowa. |
W
przeszłości, lata świetności przypadały na czasy starożytności, a dokładniej na
czasy Ateńskiego Związku Morskiego. To na pobliskim Delos była stolica związku.
Późniejsze lata, to zdecydowanie czasy bessy. Aż w końcu przyszła wygrana na
loterii życia. Na wyspie zaczęła spędzać wakacje sama Jacqueline Onasis, wdowa po
prezydencie Kennedym. Któż ją jeszcze pamięta, jedną z najpiękniejszych kobiet
świata tamtych czasów. Wraz z Jacqueline przybywali inni wielcy świata tamtej
epoki. To oni nakręcili koniunkturę na wyspie. Co prawda bogaczom wyspa w końcu
się znudziła, ale przyszły kolejne fale zainteresowania. Współcześnie hotelarze
i restauratorzy zaczęli uruchamiać butikowe hotele, restauracje dla smakoszy. Jest też kilka
niewielkich, ale interesujących muzeów: Muzeum Rolnictwa (skansen, w którego
skład wchodzi właśnie jeden z wiatraków), Egejskie Muzeum Morskie, Mykonoskie
Muzeum Sztuki Ludowej, Mykonoskie Muzeum Archeologiczne. Sporą popularnością
cieszą się również miejscowe plaże.
Ogródek przy Kastro's Bar |
Miejsce
sprzyja chodzeniu tam i z powrotem. Najpierw kierujemy się do najstarszej
części miasta Kastro. W końcu trzeba jednak przysiąść, by nogi nie wbiły się w
płuca. Wybieramy bar, o jakże zaskakującej nazwie: …. Kastro’s, który pamiętamy z poprzedniego
pobytu. Wszystko jest na miejscu. Tylko barman się zmienił i nie ma już
kolorowych drinków z podziałem kolorów w pionie. Ale smakują wciąż wyśmienicie.
Świetny klimat w środku, niezwykły „ogródek” na zewnątrz i naturalny taras z
widokiem na wiatraki. Pogoda dzisiaj nie specjalna, niebo szare, nie ma co liczyć na soczyściebarwne, pocztówkowe
zdjęcia. Ale specjalna pogoda nie jest potrzebna, by się dobrze tutaj czuć, by
doskonale odpoczywać. Później kierujemy się do owych wiatraków przechodząc
przez Małą Wenecję, cudowne miejsce, z darmowym prysznicem przy kawiarnianych
stolikach.
"Szałerek" do kawy gratis. |
Robimy kilka kolejnych rundek po zaczarowanych uliczkach i
stwierdzamy, że trzeba zrobić kolejną przerwę. Wybieramy lokal o nazwie Veranda
znajdujący się właśnie w Małej Wenecji. Tradycyjnie białe mury i raczej
nietypowo zielone balustrady, okiennice i inne elementy drewniane. Siedzimy
więc sobie na pierwszym piętrze, na werandzie w Verandzie, popijamy coś
smacznego i cieszymy się życiem. Na jacht wracamy w wyśmienitych nastrojach.
Wstaje
kolejny dzień. Szykujemy się do wypłynięcia. Kierunek Naxos. Jednak nasi
sąsiedzi, z polskim skiperem Kubą i rosyjską załogą ruszają pierwsi. Już po
chwili widać, że mają jakieś problemy. Ocho, coś ich trzyma, nie mogą wybrać
kotwicy. Czekam więc aż się uwolnią. W czasie kolejnych manewrów przesuwają się
w głąb basenu, robiąc nieco miejsca na środku. Nie bardzo chcę się ruszać, ale
ulegam sugestiom załogi i ruszamy. Nawet dziesięciu metrów nie przepłynęliśmy,
a już wiedziałem, że też wisimy. Kuba jak się okazuje jest przygotowany na
różne ewentualności. Ubiera piankę i schodzi pod wodę. Po dnie basenu biegnie
jakaś lina. Kotwica naszych sąsiadów zahaczyła o nią i się po niej zsunęła,
zahaczając o następny łańcuch. My na szczęście zaczepiliśmy tylko o tę linę
sabotażystkę. Kuba zaoferował swoją pomoc i już po chwili byliśmy wolni. Więc
jeszcze raz: Kierunek Naxos. (Oczywiście po powrocie do kraju pamiętałem o
Kubie).
Mała Wenecja |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz