niedziela, 30 listopada 2014

ERMOUPOLI – CZYLI JAK PRZEŻYLIŚMY PRAWDZIWY BLACKOUT



       Dobre wspomnienia, to coś, co wprawia w dobry nastrój. I nawet nie ważne są szczegóły, a przynajmniej większość z nich. Liczy się ogólne wrażenie, które pozostaje w nas. I to jest właśnie to coś do czego tak chętnie po latach wracamy. Gdy rozkładam na czynniki pierwsze wspomnienia z ostatniego pobytu na Kythnos, to oczywiście przypominam sobie, dlaczegóż to Zatokę Loutron nazwaliśmy zatoką pechowców, pamiętam wielogodzinne zmagania za sterem z Kythnos na Poros przy wietrze 7-8 B, a jednak więcej było tych przyjemnych zdarzeń i wrażeń, dzięki którym z takim sentymentem wspominam tę wyspę. Podobnie jak całe Cyklady mimo takich czy innych utyskiwań. Dlatego gdy po opuszczeniu Mericha skierowaliśmy się na północ by opłynąć  Przylądek (Akrotirion)Kato Kefalos robi mi się ciepło na sercu. Przypomina mi się wspinaczka w sandałkach, jak paniusia idąca nad Morskie Oko w szpileczkach, do starego Kastro. Te widoki ze szczytu urwiska i leżakownie w ciepłym żelazawym strumieniu. A przede wszystkim ten niezwykły nastrój.  
       Opływamy jeden przylądek i kierujemy się na kolejny, na Akrotirion Trimeso na wyspie Siros. Wiatr jest w miarę sprzyjający. Płyniemy maksymalnie ostro, o ile w przypadku takiej jednostki jest to adekwatne określenie. Jak na złość nie wieje z najczęstszego kierunku w tym rejonie. Wiatr przesuną się wyraźnie ku E.  W każdym bądź razie piłujemy na maksa, co pozwala utrzymać właściwy kurs. Znowu jest piękny, słoneczny dzień. Na stół wjeżdża jakieś spore naczynie spełniające rolę miski, wypełnione kawałkami arbuza i melona. Rozkoszne!
       Siros opływamy od północy. Surowe skaliste wybrzeże, a ponad nim elektrownia wiatrowa. Prawie żadnej roślinności. Wszystko brunatno-szare. Trochę ponuro to wygląda. Kiedy mijamy kolejny skalisty cypel, nagle wyłania się przed nami miasto. Niewielkie, kolorowe domy, poukładane gęsto na dosyć stromym wzniesieniu. Na pierwszym planie katedra św. Mikołaja, patrona Ermoupoli, znacznie dalej i wyżej kolejna monumentalna budowla, Anastasis, a jeszcze wyżej, na szczycie największego wzniesienia cały zestaw anten, masztów itp. Od strony morza miasto wygląda bardzo interesująco. I tylko te barwy. One nie są cykladzkie. Pastelowe beże, brzoskwinie, łososie. Jedynie kopuła katedry trzyma fason i odcina się wyraźnie swoim błękitem od otoczenia.


       Ermoupoli to całkiem spore miasteczko, ok 13 500 mieszkańców, stolica Cyklad a dokładniej, wg greckiej nomenklatury, stolica Regionu Południowego Morza Egejskiego. Jakoś w naszym języki nie wygląda to najlepiej. Tak czy owak, mamy do czynienia ze znaczącym ośrodkiem administracyjnym i gospodarczym. Spory port promowy, uprzykrzający życie załogom jachtów przycumowanych w porcie, stocznia ze swoim ponuroindustrialnym wyglądem, port rybacki i budowana od lat, bez widoków na zakończenie, marina strasząca nagością konstrukcji żelbetonowych. Pewnie sami Grecy doszli do wniosku, że jej położenie jest beznadziejne i zaniechali jej dokończenia. Daleko do miasta, do tego między mariną a centrum jest właśnie cały ten obszar przemysłowy. Znając podejście Greków do turystów, obawiam się, że nie będzie zbyt wielu chętnych żeglarzy do cumowania na tym nieprzyjaznym odludziu. Gdyby to była Chorwacja, zapewne nie byłoby problemu. Natychmiast znaleźli by się właściciele najróżniejszych łódek chętni służyć jako taksówki wodne wożące żeglarzy do centrum i z powrotem.


       Puki co, cumujemy jednak w mieście (37o26,5’N; 024o56,6’E). Wzdłuż nabrzeża przebiega rychliwa ulica, do tego, między ulicą a keją stoją dziesiątki stolików należących do knajpek znajdujących się po drugiej stronie ulicy. Jednym słowem jeden wielki młyn. Co jak co, ale o przytulności to raczej nie ma co tu marzyć. Ale za to jest tutaj całkiem sporo „dystrybutorów” z prądem i wodą. Trzeba tylko zdobyć do nich kartę magnetyczną. No i potem włożyć ją do tegoż dystrybutora, byle odpowiednią stroną. By odnaleźć kogoś kto sprzedaje te karty, należy kawałek się przespacerować, tym nie mniej, nie ma z tym problemu. Tyle, że ta właściwa osoba przychodzi dopiero o 18, ale bez trudu można uzyskach informacje u pani dozorującej pryszniców. Mniej więcej, ok. 18 przychodzi pani pobierająca opłaty za korzystanie z portu i portowej infrastruktury. Na chwilę zagląda właśnie do budynku z natryskami, zabiera swoje zabawki, tzn. bloczek z drukami pokwitowań, karty magnetyczne i portfel,  i przenosi się do jednego z knajpianych ogródków położonych przy kei, gdzie ma swoje „biuro”. Tymczasem dopływały kolejne jachty i okazało się, że wcale tych „dystrybutorów” z prądem i wodą nie jest za wiele.
       Trochę nam zeszło, zanim sklarowaliśmy łódkę i siebie samych. Kiedy wyruszaliśmy w końcu na spotkanie z miastem był już niemal wieczór. Cały czas przy nabrzeżu wielki ruch. Przypływające, jeden za drugim wielkie promy. Przechodzimy jednak na drugą stronę ulicy, wchodzimy między domy i zagłębiamy się w pajęczynę małych uliczek. Nagle znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Świat, jakby gwałtownie przyhamował. Wszytko dzieje się jakby dziesięć razy wolniej. Po niektórych jeszcze jeżdżą samochody, czasami z trudem przeciskając się między restauracyjnymi stolikami a donicami z kolorowymi kwiatami. Po innych poruszają się już tylko wszędobylskie skutery. Jeszcze inne są zupełnie zastawione stolikami, tak, że nawet piesi nie mają zbyt wiele miejsca. Jest cudnie. Idziemy sobie uliczką Petra Protopapadakisa, zauroczeni miejscem, przysiadamy w lokalu o nazwie Megaron aby napić się kawy i podelektować tym co nas otacza. Właściwie to nie w lokalu, a przy stoliku stojącym na zewnątrz. Stoliki i krzesła zajmują całą szerokość wąskiego chodnika. Ludzie przechadzają się po wyłożonej kamieniami ulicy. Te kamienie są tak ułożone i tak wyszlifowane, że wyglądają jak eleganckie, marmurowe kafelki w łazience.   

     
       Zaintrygowała nas dziewczyna obsługująca w Megaronie. Wyglądała dosyć oryginalnie. Drobnej postury dziewcze, zrobione na chłopaka. W jej ruchach dawało wyczuć się jakąś nadpobudliwość. Jej głos też zwracał uwagę. Traktowała gości z jakąś naturalną wyższością. W jej postawie było coś takiego, że wydawało się, że ma ich po prostu w nosie. A jednak obsługiwała bardzo sprawnie, była przy tym uprzejma i usłużna i zdecydowanie lepiej ode mnie mówiła po angielsku. To niesamowite, przy całym swoim olewactwie wszystkiego i wszystkich, tak wielu Greków doskonale nauczyło się angielskiego. Nic im się nie chce, ale znajomość tego uniwersalnego języka po prostu ułatwia zarabianie pieniędzy i pewnie w tym kryje się cała tajemnica. Z głośników sączy się jakaś muzyczka. Raczej nie jest to plastikowy chłam. Zaczynam z coraz większym zaciekawieniem przysłuchiwać się temu co grają. Ee! Fajne. A jedna z piosenek wręcz bardzo fajna. Nie wytrzymałem i zapytałem naszą panią kto to śpiewa. Pani bez wahania odpowiedziała kto i co śpiewa, ale ja tylko otworzyłem usta aby powtórzyć, jednak jedyne co mogłem z siebie wydobyć, to prośba o zapisanie tego co zostało wypowiedziane. Dla mnie było to nie do powtórzenia. Pani jakby bawiąc się ze mną, zapisała na karteczce imię, nazwisko i tytuł piosenki, ale po Grecku. W końcu udało się ustalić, że jest to Pantelis Falassiuos w utworze Elpisa (lub coś w tym rodzaju). Szukając później płyty tego wykonawcy, nigdy nie ośmieliłem się wypowiedzieć ani nazwiska ani tytułu. Wolałem za każdym razem pokazywać tę karteczkę.
       Zrobiło się już zupełnie ciemno, gdy ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie miasta. 



Dotarliśmy do okazałego gmachu lokalnych władz, przed którym jest rozległy plac wysadzony drzewami. Pełno tam dokazującej dzieciarni. Dorośli spacerują nieśpiesznie rozmawiając o jakichś swoich bardzo ważnych lub zupełnie nie ważnych sprawach. Ot, takie miejsce wieczornych spotkań i spacerów. Budynek jest efektownie podświetlony i robi dobre wrażenie. Ale jak się spojrzy ponad ratusz miejski to dużo, dużo wyżej, za pasem słabo oświetlonych kwartałów budynków mieszkalnych, wznosi się imponujących rozmiarów kościół, oświetlony co najmniej tak samo mocno jak ratusz. Nic już nie trzeba było mówić. Idziemy tam. Wspinaliśmy się coraz wyżej, z niejakim trudem łapiąc oddech. Wzniesienie okazało się zdecydowanie bardziej strome niż się wydawało. Ale bardzo chcieliśmy dotrzeć tam, na górę. Uliczki z każdą chwilą stawały się coraz węższe i mniej reprezentacyjne. Oświetlenia raczej symboliczne. Mimo wszystko wytrwale wspinaliśmy się w górę. Zupełnie nieoczekiwanie w pewnym momencie na uliczce, którą właśnie dreptaliśmy, zgasło światło. Na kilku sąsiednich również. Nie wzięliśmy ze sobą latarki. Trzeba więc zmienić marszrutę. Po lewej stronie ulice były oświetlone, więc skierowaliśmy się w tamtą stronę. Ups!!! Ciemność przyszła za nami, a nawet nas zdecydowanie wyprzedziła. Droga przed nami pogrążyła się w totalnej ciemności. Ta ciemność była tak gęsta, że wydawało się, że można ją dotknąć. Taka przyjemna, aksamitna, tylko ciężko w niej się chodzi. Zaczęliśmy rozglądać się gdzie jest światło. W okolicach portu. Więc co odwrót? Chyba nie ma innego wyjścia. Telefony komórkowe średnio sprawdzały się jako latarki. Ledwo uszliśmy kilka kroków, gdy już cała wyspa pogrążyła się w ciemności. Prawdziwy blackout! Powoli, ostrożnie, schodzimy schodek po schodku. Trafiamy na jakąś uliczkę stromo nachyloną ale bez schodów, trochę to wygodniejsze. W domach pojawiają się świeczki. Robi się nastrojowo. W niektórych budynkach zapalają się jakieś słabe światła. Słychać jak pracują agregaty prądotwórcze. Zdaje się, że miejscowi są przygotowani na taką ewentualność. Udaje nam się wrócić na jacht, a prądu dalej nie ma.
       Układamy się do snu. Zrobiło się już bardzo późno, ale życie towarzyskie w pobliskich knajpach i na jachtach dalej się toczy w najlepsze. Niektórzy ostro balują do białego rana. Wielkie promy, manewrujące w porcie dokładają swoje. Maleńkie komary również nie próżnują. Czasami bardzo trudno jest odpocząć nocą.


2 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. W tym roku nie miałem okazji żeglować na moich ulubionych Cykladach. Może przyszły rok okaże się pomyślniejszy pod tym względem.

      Usuń

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...