Dobre
wspomnienia, to coś, co wprawia w dobry nastrój. I nawet nie ważne są
szczegóły, a przynajmniej większość z nich. Liczy się ogólne wrażenie, które
pozostaje w nas. I to jest właśnie to coś do czego tak chętnie po latach
wracamy. Gdy rozkładam na czynniki pierwsze wspomnienia z ostatniego pobytu na
Kythnos, to oczywiście przypominam sobie, dlaczegóż to Zatokę Loutron
nazwaliśmy zatoką pechowców, pamiętam wielogodzinne zmagania za sterem z
Kythnos na Poros przy wietrze 7-8 B, a jednak więcej było tych przyjemnych
zdarzeń i wrażeń, dzięki którym z takim sentymentem wspominam tę wyspę.
Podobnie jak całe Cyklady mimo takich czy innych utyskiwań. Dlatego gdy po
opuszczeniu Mericha skierowaliśmy się na północ by opłynąć Przylądek (Akrotirion)Kato Kefalos robi mi się
ciepło na sercu. Przypomina mi się wspinaczka w sandałkach, jak paniusia idąca
nad Morskie Oko w szpileczkach, do starego Kastro. Te widoki ze szczytu urwiska
i leżakownie w ciepłym żelazawym strumieniu. A przede wszystkim ten niezwykły
nastrój.
Opływamy
jeden przylądek i kierujemy się na kolejny, na Akrotirion Trimeso na wyspie
Siros. Wiatr jest w miarę sprzyjający. Płyniemy maksymalnie ostro, o ile w
przypadku takiej jednostki jest to adekwatne określenie. Jak na złość nie wieje
z najczęstszego kierunku w tym rejonie. Wiatr przesuną się wyraźnie ku E. W każdym bądź razie piłujemy na maksa, co
pozwala utrzymać właściwy kurs. Znowu jest piękny, słoneczny dzień. Na stół
wjeżdża jakieś spore naczynie spełniające rolę miski, wypełnione kawałkami
arbuza i melona. Rozkoszne!
Siros
opływamy od północy. Surowe skaliste wybrzeże, a ponad nim elektrownia
wiatrowa. Prawie żadnej roślinności. Wszystko brunatno-szare. Trochę ponuro to
wygląda. Kiedy mijamy kolejny skalisty cypel, nagle wyłania się przed nami
miasto. Niewielkie, kolorowe domy, poukładane gęsto na dosyć stromym
wzniesieniu. Na pierwszym planie katedra św. Mikołaja, patrona Ermoupoli,
znacznie dalej i wyżej kolejna monumentalna budowla, Anastasis, a jeszcze
wyżej, na szczycie największego wzniesienia cały zestaw anten, masztów itp. Od
strony morza miasto wygląda bardzo interesująco. I tylko te barwy. One nie są
cykladzkie. Pastelowe beże, brzoskwinie, łososie. Jedynie kopuła katedry trzyma
fason i odcina się wyraźnie swoim błękitem od otoczenia.
Ermoupoli to
całkiem spore miasteczko, ok 13 500 mieszkańców, stolica Cyklad a dokładniej,
wg greckiej nomenklatury, stolica Regionu Południowego Morza Egejskiego. Jakoś
w naszym języki nie wygląda to najlepiej. Tak czy owak, mamy do czynienia ze
znaczącym ośrodkiem administracyjnym i gospodarczym. Spory port promowy,
uprzykrzający życie załogom jachtów przycumowanych w porcie, stocznia ze swoim
ponuroindustrialnym wyglądem, port rybacki i budowana od lat, bez widoków na
zakończenie, marina strasząca nagością konstrukcji żelbetonowych. Pewnie sami
Grecy doszli do wniosku, że jej położenie jest beznadziejne i zaniechali jej
dokończenia. Daleko do miasta, do tego między mariną a centrum jest właśnie
cały ten obszar przemysłowy. Znając podejście Greków do turystów, obawiam się,
że nie będzie zbyt wielu chętnych żeglarzy do cumowania na tym nieprzyjaznym
odludziu. Gdyby to była Chorwacja, zapewne nie byłoby problemu. Natychmiast
znaleźli by się właściciele najróżniejszych łódek chętni służyć jako taksówki
wodne wożące żeglarzy do centrum i z powrotem.
Puki co,
cumujemy jednak w mieście (37o26,5’N; 024o56,6’E). Wzdłuż
nabrzeża przebiega rychliwa ulica, do tego, między ulicą a keją stoją
dziesiątki stolików należących do knajpek znajdujących się po drugiej stronie
ulicy. Jednym słowem jeden wielki młyn. Co jak co, ale o przytulności to raczej
nie ma co tu marzyć. Ale za to jest tutaj całkiem sporo „dystrybutorów” z
prądem i wodą. Trzeba tylko zdobyć do nich kartę magnetyczną. No i potem włożyć
ją do tegoż dystrybutora, byle odpowiednią stroną. By odnaleźć kogoś kto
sprzedaje te karty, należy kawałek się przespacerować, tym nie mniej, nie ma z
tym problemu. Tyle, że ta właściwa osoba przychodzi dopiero o 18, ale bez trudu
można uzyskach informacje u pani dozorującej pryszniców. Mniej więcej, ok. 18
przychodzi pani pobierająca opłaty za korzystanie z portu i portowej
infrastruktury. Na chwilę zagląda właśnie do budynku z natryskami, zabiera swoje
zabawki, tzn. bloczek z drukami pokwitowań, karty magnetyczne i portfel, i przenosi się do jednego z knajpianych
ogródków położonych przy kei, gdzie ma swoje „biuro”. Tymczasem dopływały
kolejne jachty i okazało się, że wcale tych „dystrybutorów” z prądem i wodą nie
jest za wiele.
Trochę nam
zeszło, zanim sklarowaliśmy łódkę i siebie samych. Kiedy wyruszaliśmy w końcu
na spotkanie z miastem był już niemal wieczór. Cały czas przy nabrzeżu wielki
ruch. Przypływające, jeden za drugim wielkie promy. Przechodzimy jednak na
drugą stronę ulicy, wchodzimy między domy i zagłębiamy się w pajęczynę małych
uliczek. Nagle znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Świat, jakby gwałtownie
przyhamował. Wszytko dzieje się jakby dziesięć razy wolniej. Po niektórych
jeszcze jeżdżą samochody, czasami z trudem przeciskając się między
restauracyjnymi stolikami a donicami z kolorowymi kwiatami. Po innych poruszają
się już tylko wszędobylskie skutery. Jeszcze inne są zupełnie zastawione
stolikami, tak, że nawet piesi nie mają zbyt wiele miejsca. Jest cudnie. Idziemy
sobie uliczką Petra Protopapadakisa, zauroczeni miejscem, przysiadamy w lokalu
o nazwie Megaron aby napić się kawy i podelektować tym co nas otacza. Właściwie
to nie w lokalu, a przy stoliku stojącym na zewnątrz. Stoliki i krzesła zajmują
całą szerokość wąskiego chodnika. Ludzie przechadzają się po wyłożonej
kamieniami ulicy. Te kamienie są tak ułożone i tak wyszlifowane, że wyglądają
jak eleganckie, marmurowe kafelki w łazience.
Zaintrygowała nas dziewczyna obsługująca w Megaronie. Wyglądała dosyć
oryginalnie. Drobnej postury dziewcze, zrobione na chłopaka. W jej ruchach
dawało wyczuć się jakąś nadpobudliwość. Jej głos też zwracał uwagę. Traktowała
gości z jakąś naturalną wyższością. W jej postawie było coś takiego, że
wydawało się, że ma ich po prostu w nosie. A jednak obsługiwała bardzo
sprawnie, była przy tym uprzejma i usłużna i zdecydowanie lepiej ode mnie
mówiła po angielsku. To niesamowite, przy całym swoim olewactwie wszystkiego i
wszystkich, tak wielu Greków doskonale nauczyło się angielskiego. Nic im się
nie chce, ale znajomość tego uniwersalnego języka po prostu ułatwia zarabianie
pieniędzy i pewnie w tym kryje się cała tajemnica. Z głośników sączy się jakaś
muzyczka. Raczej nie jest to plastikowy chłam. Zaczynam z coraz większym
zaciekawieniem przysłuchiwać się temu co grają. Ee! Fajne. A jedna z piosenek
wręcz bardzo fajna. Nie wytrzymałem i zapytałem naszą panią kto to śpiewa. Pani
bez wahania odpowiedziała kto i co śpiewa, ale ja tylko otworzyłem usta aby
powtórzyć, jednak jedyne co mogłem z siebie wydobyć, to prośba o zapisanie tego
co zostało wypowiedziane. Dla mnie było to nie do powtórzenia. Pani jakby
bawiąc się ze mną, zapisała na karteczce imię, nazwisko i tytuł piosenki, ale
po Grecku. W końcu udało się ustalić, że jest to Pantelis Falassiuos w utworze
Elpisa (lub coś w tym rodzaju). Szukając później płyty tego wykonawcy, nigdy
nie ośmieliłem się wypowiedzieć ani nazwiska ani tytułu. Wolałem za każdym
razem pokazywać tę karteczkę.
Zrobiło się
już zupełnie ciemno, gdy ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie miasta.
Dotarliśmy do
okazałego gmachu lokalnych władz, przed którym jest rozległy plac wysadzony
drzewami. Pełno tam dokazującej dzieciarni. Dorośli spacerują nieśpiesznie rozmawiając
o jakichś swoich bardzo ważnych lub zupełnie nie ważnych sprawach. Ot, takie
miejsce wieczornych spotkań i spacerów. Budynek jest efektownie podświetlony i
robi dobre wrażenie. Ale jak się spojrzy ponad ratusz miejski to dużo, dużo
wyżej, za pasem słabo oświetlonych kwartałów budynków mieszkalnych, wznosi się
imponujących rozmiarów kościół, oświetlony co najmniej tak samo mocno jak
ratusz. Nic już nie trzeba było mówić. Idziemy tam. Wspinaliśmy się coraz
wyżej, z niejakim trudem łapiąc oddech. Wzniesienie okazało się zdecydowanie
bardziej strome niż się wydawało. Ale bardzo chcieliśmy dotrzeć tam, na górę.
Uliczki z każdą chwilą stawały się coraz węższe i mniej reprezentacyjne.
Oświetlenia raczej symboliczne. Mimo wszystko wytrwale wspinaliśmy się w górę.
Zupełnie nieoczekiwanie w pewnym momencie na uliczce, którą właśnie
dreptaliśmy, zgasło światło. Na kilku sąsiednich również. Nie wzięliśmy ze sobą
latarki. Trzeba więc zmienić marszrutę. Po lewej stronie ulice były oświetlone,
więc skierowaliśmy się w tamtą stronę. Ups!!! Ciemność przyszła za nami, a
nawet nas zdecydowanie wyprzedziła. Droga przed nami pogrążyła się w totalnej
ciemności. Ta ciemność była tak gęsta, że wydawało się, że można ją dotknąć. Taka
przyjemna, aksamitna, tylko ciężko w niej się chodzi. Zaczęliśmy rozglądać się
gdzie jest światło. W okolicach portu. Więc co odwrót? Chyba nie ma innego
wyjścia. Telefony komórkowe średnio sprawdzały się jako latarki. Ledwo uszliśmy
kilka kroków, gdy już cała wyspa pogrążyła się w ciemności. Prawdziwy blackout!
Powoli, ostrożnie, schodzimy schodek po schodku. Trafiamy na jakąś uliczkę
stromo nachyloną ale bez schodów, trochę to wygodniejsze. W domach pojawiają
się świeczki. Robi się nastrojowo. W niektórych budynkach zapalają się jakieś
słabe światła. Słychać jak pracują agregaty prądotwórcze. Zdaje się, że
miejscowi są przygotowani na taką ewentualność. Udaje nam się wrócić na jacht,
a prądu dalej nie ma.
Układamy się do snu. Zrobiło się już
bardzo późno, ale życie towarzyskie w pobliskich knajpach i na jachtach dalej
się toczy w najlepsze. Niektórzy ostro balują do białego rana. Wielkie promy,
manewrujące w porcie dokładają swoje. Maleńkie komary również nie próżnują.
Czasami bardzo trudno jest odpocząć nocą.
Ładnie to wygląda.
OdpowiedzUsuńW tym roku nie miałem okazji żeglować na moich ulubionych Cykladach. Może przyszły rok okaże się pomyślniejszy pod tym względem.
Usuń