Pierwszy
poranek na jachcie zaskakuje widokiem dookoła nas. To dzieje się naprawdę?
Stoimy sobie w niewielkiej zatoce. Już jasno, ale słońce jeszcze nie wyszło. Światło
jest miękkie i ciepłe. Na brzegu jakieś małe, białe domki. Przy kei parę
jachtów i łodzie rybackie. Z drugiej strony morze, po prawej jakiś skrawek
lądu, nieco dalej po lewej kolejny, a jeszcze dalej, już mocno zamglony,
kolejny. Jak w tawernianych opowieściach żeglarskich. Jest cudny nastrój, cisza
i spokój. A najważniejsze, że to wszystko jest w rzeczywistości. Stoimy na
kotwicy koło Perdiki i za parę chwil ruszymy w kierunku Cyklad, naszym celem
będzie Mericha na Kythnos, mamy więc do przepłynięcia ok. 50 Mm.
Nasz Sun
Odyssey regatową maszyną nie jest. Mamy więc przed sobą parę godzin żeglowania.
Jak to zwykle na początku spore emocje, wybuchy śmiechu i kolejne toasty. Do
tego piękna pogoda, no może za mało wiatru. Tomek znika w „otchłani” kambuza,
by po jakimś czasie wyłonić się z magicznie pachnącymi i równie wykwintnie
wyglądającymi nadziewanymi paprykami. Każda kolejna chwila spędzona na jachcie
sprawia, że żeglarstwo podoba mi się coraz bardziej. Wyobrażacie to sobie:
Morze Egejskie, jacht sun odyssey 40,3, piękna słoneczna pogoda, przepyszne
nadziewane papryki z ociekającym po brodzie sosem i schłodzone greckie białe
wino? Życie jest piękne.
Uwielbiam
jak jest ciepło. Dobrze znoszę wysokie temperatury. Nawet jeśli trochę się
spocę w niczym mi to nie przeszkadza. Moi koledzy uznali jednak, że tego dnia
było jednak nieco za ciepło i się zaczęło. Znacie pewnie tę historię z
polewaniem się lodowatą wodą i wyzywaniem kogoś kolejnego, aby zrobił to samo.
No i właśnie coś takiego miało miejsce na naszym Adrigo. Drobna różnica
polegała na tym, że woda nie była lodowata, a czerpana prosto z cieplutkiego
Morza Egejskiego. Ale polewanie było solidne i nawet nie jeden raz, do tego w
różnych konstelacjach choć głównym polewaczem był Romciu K. Kubeł za kubłem,
morskiej wody z niebywałym wdziękiem wylewał na rozgrzane głowy.
Mądrzy ludzie
powiadają, że każda, nawet najdłuższa droga rozpoczyna się od pierwszego kroku.
A można też dodać, że stawiając systematycznie kolejne kroki, choćby
niewielkie, w końcu dotrze się do wyznaczonego celu. Co i nam jeszcze raz się
udało. Pokazała się wyspa Kythnos i z chwili na chwilę stawała się coraz
większa. Niekiedy wiąże się z Kythnos z nereidami, morskimi boginkami
niezwykłej urody, córkami Nereasza. Były uosobieniem morskich fal. Żyły w
głębinach, przesiadując na złotych tronach w pałacu swojego ojca. Umilały też swym
śpiewem życie Amfitrycie, żonie Posejdona. Choć takie zupełnie bez skazy to one
nie były. Bo jak Kasjopea pochwaliła się, że jest od nich piękniejsza, to nereidy
załatwiły u Posejdona okrutną zemstę. W wyniku, której to, o mało nie została
pożarta przez strasznego smoka Andromeda, córka Kasjopei, w ostatniej chwili
ocalona przez bohaterskiego Perseusza. Innym razem uczestniczyły w porwaniu
Europy przez starego zbereźnika Zeusa. Zdaje się, że i w tym przypadku dała
znać o sobie kobieca zawiść, wszak Europa uchodziła w owym czasie za
najpiękniejszą z niewiast.
Na Kythnos
byłem już dwukrotnie. Za pierwszym razem właśnie w Mericha a za drugim w
Loutra. Choć na pierwszy rzut oka Kythnos to nic specjalnego, łysa, pofałdowana
przestrzeń, to jednak, oba dotychczasowe pobyty na tej wyspie były bardzo ciekawe
i bardzo przyjemne. (wpis na blogu: „Zatoka Pechowców” z 19.11.2011). Co
najważniejsze, choć przewodniki turystyczne wspominają zaledwie o kilku
interesujących miejscach, to ja wciąż mam niewiele spośród nich na rozkładzie. Wciąż nie widziałem: Chora-Kythnos (8 km od
Mericha), Marouli – najstarsze znane osiedle ludzkie na Cykladach 4500 p.ne, Kastro Orias, Driopida – średniowieczna
stolica, jaskinia Katafiki – wiązana z nereidami. Kiedyś Kythnos to miejsce
wydobycia rudy żelaza, teraz pozostały już wspomnienia. Za to wciąż są jeszcze
termy – dawna nazwa wyspy to Thermia. Jak wcześniej zauważyłem wyspa ma długą
historię, typową dla wysp cykladzkich: w starożytności należała do Związku
Morskiego, w 1207 opanowana przez Wenecję, w 1537 przez Turków, od 1821
przyłączyła się do walk wyzwoleńczych i 1832 wraz z innymi wyspami przyłączyła
się do Grecji
Wpływamy do
zatoki o tej samej nazwie co miejscowość, Mericha. Port Mericha - 37o23,7’N 024o23,8’E,
jest bardzo przyjemnym, nieźle osłoniętym portem. Ku mojemu sporemu zaskoczeniu
port jest pełniutki. Nie ma jeszcze osiemnastej, jest koniec września, a my z
wielkim trudem wypatrujemy ostatnie wolne miejsce, w które wciskam się, nie
mając najmniejszego zapasu. Obijacze z trudem mieszczą się między łódkami.
Kiedy byłem tu kilka lat temu, przypłynęliśmy późnym wieczorem, a przy kei nawet
ćwierć miejsc nie było zajętych. Co prawda na północ od Mericha są niezłe
kotwicowiska ale zawsze to lepiej stać w pocie. Oprócz tego, że w porcie jest
straszny tłok, większych zmian nie widzę. I owszem zainstalowano dystrybutory
wody i prądu, ale jakoś trudno znaleźć osobę sprzedającą do nich karty
magnetyczne. Dalej też nie ma żadnych sanitariatów ani natrysków. W tej kwestii
Grecy są bardzo konsekwentni, nie robią nic. Bo i po co, turyści i tak
przyjadą. Jak widać mają rację. Nawiasem mówiąc, do rana nie udało się zdybać
kogoś sprzedającego karty magnetyczne. Ktoś jednak wypatrzył, że jeden z kranów
jest dostępny bez karty. Co prawda był on dosyć daleko, ale wspólnymi siłami z
Rosjanami stojącymi przy naszej lewej burcie, udało nam się do niego podłączyć
i zatankować dwa sprawne zbiorniki na wodę.
Jako
pierwsza na przechadzkę w kierunku „centrum” wybrała się Ula. Po powrocie
poinformowała, że znalazła sympatyczną knajpkę, która nazywa się Yalos, ze
stolikami na plaży i do tego z ofertą gratisów: sznaps dla wszystkich, lody dla
wszystkich i … danie główne dla skipera. Czy można oprzeć się takiej ofercie.
Wbiliśmy się w wyjściowe uniformy i udaliśmy się na kolację. Najszybciej na
stole pojawiło się białe wino domowe, tym razem w oryginalnych butelkach.
Później przyjechały dania. Ula zażyczyła sobie mieszankę z wielkich krewetek,
kalmarów, ośmiornic i takich tam. Ponoć smaczne. Ja sobie zawinszowałem jagnięcinę w sosie. Nie powalające, ale też
bez żadnych zastrzeżeń. Natomiast pozostała czwórka kierowana telepatią, czy
też stadnym instynktem, zamówiła typowo greckie danie o powszechnie znanej
nazwie moussaka. O ile nazwa jest powszechnie znana, to okazało się, że poza
Romkiem S., pozostała trójka nie wiedziała co zamawia. A moussaka to rodzaj zapiekanki na bazie
bakłażanów, czasami również zimniaków i mielonego mięsa z sosem beszamelowym, przyrządzana
na dużej blasze a następnie dzielona na porcje. Zdaje się, że danie nie
przypadło do gustu moim kolegom. I chociaż Romek S. zapewniał, że ta którą jadł
kiedyś była gorsza, a ta jest całkiem niezła, to jakoś nikogo nie przekonał.
Już do końca rejsu moussaka pozostała przedmiotem licznych żartów.
Knajpki na plaży |
Przy stoliku
w restauracji na plaży siedziało sześć osób, z czego czterech dżentelmenów to
najwyższej klasy dezynsektorzy. Podziwialiśmy piękno kończącego się dnia
patrząc na wody zatoki i jej otoczenie. W pewnym momencie ktoś stwierdził, że „obudziły”
się komary. Po chwili jednak ktoś skonstatował, że te komary konsają tylko w
nogi. Eee!? Pchły. Komary zamieniły się w pchły. Czterech dezynsektorów oraz
reszta gości stali się obiektem zmasowanego ataku greckich pcheł. No tak
dookoła nas była niezliczona ilość kotów kręcących się między stolikami. O ile
początkowo wzbudzały one powszechną sympatię, to po odkryciu pchlej inwazji,
również i koty przestały nam się wydawać miłe. Obsługa w tym lokalu poruszała
się wyjątkowo wolno. Oczekiwanie na gratisowe lody i pożegnalne sznapsy stało
się wyjątkowo irytujące. Rozważaliśmy nawet rezygnację z tych prezentów. Ale
czy godzi się zrezygnować z darmochy. No nie, nigdy!
Po niezwykle
interesującej kolacji wróciliśmy na łódkę. Dobyliśmy jakąś flaszeczkę i
delektowaliśmy się życiem siedząc w kokpicie. Po lewej burcie mieliśmy wesołych
Rosjan, pływających podobnie jak my na czarterowym jachcie. Po prawej natomiast
dwóch chłopaków na prywatnym jachcie, chyba z Niemiec lub któregoś z krajów
skandynawskich. Trzecim członkiem tamtej załogi był kot. Chłopaki wychodząc
wieczorem poszukać sobie towarzystwa na noc, poprosili nas byśmy zwrócili uwagę,
czy kot nie przeszedł na nasz jacht. I faktycznie po jakimś czasie kociak
zaczął przeskakiwać do nas. Za którymś razem udało mu się nawet wskoczyć do
messy. Z początku staraliśmy się jak najdelikatniej przekładać zwierzaka z
powrotem. Ten jednak uparcie wracał. W końcu zaczęliśmy po prostu przerzucać go
na jego macierzystą jednostkę. Ten jednak dalej nic sobie z tego nie robił. Nie
wiem ile razy musieliśmy go ekspediować w drogę powrotną, zanim mu się znudziło
przełażenie do nas.
Powoli
układamy się do snu. Pozbyliśmy się kota, odparliśmy atak pcheł. Jutro przed
nami kolejna wyspa. I tylko tuż przed zaśnięciem, zakolebała mi się w głowie myśl,
że oto znowu niewiele zobaczyłem na Kythnos. I co? Trzeba będzie tu przypłynąć
jeszcze raz. Nie ma innego wyjścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz