Popularność
Chorwacji wśród żeglarzy z całej Europy jest ogromna. Ciągną tu ze wszystkich
stron, niczym mrówki do kropli miodu. Dla
tego największym problemem bywa zwykle znalezienie miejsca w marinie. Z jednej
strony, chciałoby się popływać, z drugiej, trzeba mieć świadomość, że jeśli
zbyt późno dopłyniemy, pocałujemy przysłowiową klamkę. Nawet na kotwicowiskach
niekiedy brakuje miejsca. Codziennie więc, wstajemy stosunkowo wcześnie, by dotrzeć do celu przed innymi. Tak też
zrobiliśmy przedostatniego dnia naszego rejsu. Co prawda mieliśmy do
przepłynięcia zaledwie ok. 12 Mm, ale bardzo zależało nam na miejscówce w
marinie ze względu na plany zwiedzania Splitu.
Nie
kombinuję z miejscem cumowania. Czytałem różne negatywne opinie o możliwości
cumowania w klubowych marinach Splitu. Zatem od razu kierujemy się do mariny ACI (43o30,2’N, 016o25,9’E). Mariny ACI znane są przede wszystkim z tego,
że są drogie, w Splicie zapłaciliśmy ok. 583 kuny, ale też i z wysokiego
standardu. Poza tym, nadzieją napawa fakt, że w tej marinie może zacumować 370
jachtów.
Do mariny
dopływamy przed godziną 1100, po niespełna 3 godzinach żeglugi. Wcześniej długo
wpatrywałem się w mapę Splitu i okolic oraz w plan samej mariny. Na żywo
wszystko się zgadzało, ale czułem się jakoś niepewnie. Wpłynąłem do tej części
basenu portowego, która jest położona najbliżej recepcji. Ale stało tu zaledwie
kilka jachtów, całkiem pusto przy kei. O co chodzi? Czy coś pomyliłem? Nikogo
nie ma na kei, nie ma się kogo zapytać. Jak się zachować jeśli nie ma tłumu ani
żadnych innych problemów? Tak po prostu zacumować i już? Wybieram jakieś
miejsce i podchodzimy. Pojawiają się ludzie z mariny, którzy pomagają dokończyć
manewr. Możemy tu stać? Tak, oczywiście. Wreszcie przychodzi olśnienie. No tak,
przecież marina ACI w Splicie jest bazą firm czarterowych. Tu w weekend będzie młyn i brak miejsc. A póki co, te
kilkadziesiąt jachtów, które przypłynęły, tłoku nie robią. I bardzo dobrze. Mogę
się uspokoić.
Ogarniamy
się bez pośpiechu i ruszamy na podbój miasta, które jest centrum Dalmacji i jej
głównym portem. Na piechotę trochę daleko. Ale Chorwaci wiedzą jak zarabiać na
turystach. Co turysta sobie zamarzy, z całą pewnością dostanie. W tym przypadku
jest to bardzo popularny środek lokomocji na Adriatyku, wodne taxi. Z mariny do
miasta i z powrotem za jedyne 50 kun od osoby. Nie można nie skorzystać. Tradycyjnie
dostajemy wizytówkę z numerem telefonu na wypadek, gdyby naszła nas ochota na
powrót, a pana akurat by nie było.
Czas, czas,
czas! Ciągle go brakuje. Ilość ciekawych miejsc w Splicie jest tak duża, że
nawet gdybyśmy spędzili cały dzień na zwiedzaniu, to i tak zobaczylibyśmy
zaledwie jego niewielką część. A przecież trzeba też zwiedzić przynajmniej
jedną knajpkę, a to zajmuje sporo czasu. Zanim więc zaczęliśmy zwiedzanie już
było wiadomo, że do Splitu trzeba będzie jeszcze kiedyś wrócić. Tym razem
stawiamy na ogólne obejście Pałacu Dioklecjana. A właściwie tej części miasta,
która kiedyś tym pałacem była. Jak sama nazwa wskazuje, człowiekiem, który
zażyczył sobie, by mu taki letni domek postawiono, był rzymski cesarz
Dioklecjan. Budowa trwała ok. 10 lat, tj od 295 r do 395 r. Budynek miał
wymiary 215 m na 181 m, powierzchnia ok. 39 000 m2. Cesarz
widocznie chciał sobie zapewnić na starość jakiś cichy kąt. A miejsce to wybrał
sobie z prozaicznego powodu, urodził się tuż obok w Salonie. Okazuje się, że
kumoterstwo ma długą tradycję a pan Gosiewski ze swoją specjalną stacją
kolejową nie był pierwszy.
Obecnie, to
co było kiedyś dumną siedzibą cesarza, jest zabytkową dzielnicą miasta, która zachowała
wiele z tego co było tu w starożytności. Dawne korytarze pałacowe to obecnie
uliczki, dawne dziedzińce to obecnie place.
Wystarczy przymknąć oczy by
wyobrazić sobie, że jest się w siedzibie wielkiego cesarza, gdzie kłębi się
tłum dworzan, gdzie knuje się różne intrygi. W 220 budynkach mieszka tu teraz
ok. 3000 ludzi i przewija się dziesiątki tysięcy turystów.
Musimy rozdzielić
się na dwie grupy, bo w tym niesamowitym tłumie turystów z całego świata,
bardzo trudno poruszać się w siedmioosobowej grupie. Ciągle się nawołujemy,
ciągle szukamy. Jest tak wiele intrygujących rzeczy, że co chwilę coś innego
kogoś zatrzymuje. Po tych uliczkach można chodzić całymi godzinami w różnych
kierunkach i ciągle odkrywać nowe ciekawostki.
Oczywiście jest też wielki, kolorowy i bardzo gwarny jarmark. Trudno
mieć o to do Chorwatów pretensje. Skoro są chętni, aby zostawiać tu pieniądze,
to czemu im tego nie umożliwić. Normalny człowiek gdy staje się turystą popada
w jakiś amok. Gotów jest wydać wszystkie pieniądze jakie ma i jeszcze więcej.
Kręcimy się
tu i tam. Trafiamy do wielkiego pomnika biskupa z X w, Grzegorza z Ninu (Grgur
Ninski). Pomnik jest oczywiście dużo młodszy, ale wystarczająco stary, aby
wytworzyła się legenda, o tym, jakoby potarcie wielkiego palca biskupa przynosi
szczęście. Nie wiem czy tak jest faktycznie, ale patrząc jak doskonale jest
wypolerowany ten magiczny palec, dochodzę do wniosku, że przybywający tu
turyści są bardzo nieszczęśliwymi ludźmi, skoro z takim zapałem polerują tego
palucha.
Czy to możliwe, aby w lecie, w Chorwacji,
codziennie padał deszcz? Tak, to jest możliwe. Właśnie w czasie włóczęgi po
Pałacu Dioklecjalna przychodzi kolejna ulewa. Pomaga nam podjąć decyzję o
zrobieniu sobie przerwy w jednej z niezliczonych knajpek. Przeczekujemy deszcz
w bardzo miłym miejscu delektując się miejscowymi przysmakami. Ja decyduję się
na rybę, która najpierw była w jakiejś marynacie a później smażona. Pyszne.
Już
wcześniej stwierdziłem, że załoga nam się tym razem udała wyśmienicie. I oto
mamy kolejny dowód na jej zgranie. Kiedy
deszcz już przestawał padać i wyjrzeliśmy z naszego lokalu, okazało się, że
druga część załogi schroniła się przed deszczem, niemal za ścianą.
Powoli
kończymy spacer „po mieście”. Zaglądamy jeszcze do piwnic cesarskich.
„Dotykamy
„ starożytności. Ileż tu się działo spraw wielkich i małych. Przecież to byli
tacy sami ludzie jak my. Otrząsam się z zadumy. Odległa historia, wielki
cesarz, kolorowy tłum turystów i odpustowy jazgot. Kupujemy pamiątki i prezenty
dla bliskich. Znak czasu: na jednym ze straganów pani zapewnia nas najgoręcej
jak może, że to co ma do zaoferowania nie pochodzi z Chin! Szukamy bez powodzenia powideł z fig, które,
podobno, są pyszne. Na pocieszenie kupujemy inne wyroby z tych owoców. Wreszcie, wracamy do wodnej taksówki i
płyniemy do mariny uporządkować wrażenia ze Splitu przy małym co nieco.