Przez całe regaty wiały silne wiatry, ale nie było wielkiego sztormu. Bardzo często padał deszcz, choć nie były to jakieś wielkie ulewy. A mimo to z dnia na dzień obserwowałem, jak kolejni uczestnicy regat tracą chęć do dalszego żeglowania. Te deszcze, powoli, acz systematycznie rozwadniały nasz hart ducha. Rozpływał się powolutku jak figura z cukru, na którą pada mżawka. Żadnych gwałtownych zmian, a jednak znika.
Etap do Nowego Warpna do najprzyjemniejszych nie należał. Kolejny dzień nie zapowiadał się lepiej. Opady bardzo prawdopodobne, a właściwie pewne. Wiatr 5 – 6 B, choć niektórzy mieli prognozy mówiące, że ma być 6 - 7 B. No i stało się. Rano pojawiła się próba buntu. Najpierw jeden kolega chodził po kei i głośno narzekał, i głosił, że płynięcie w takich warunkach nie ma sensu. Kilka osób jakby tylko na to czekało. Natychmiast podchwycili mantrę „nie ma sensu” i już po paru minutach marina rozbrzmiewała tym zawołaniem. Ku mojemu jednak zdziwieniu, sędzia regat, z wyglądu człowiek raczej niepozorny, twardo stał na stanowisku, że płyniemy. Nawet nie zamierzał odraczać startu. Buntownicy postanowili zadać ostateczny cios. Przeciągnęli na swoją stronę bosmana przystani. Tenże oznajmił sędziemu, że nie zgadza się na wypłynięcie jachtów, a gdy zorientował się, że sędzia się tym nie przejął, przeszedł się po przystani i poinformował żeglarzy, że się nie zgadza na wypłynięcie i jeśli ktoś chce płynąć, robi to na własną odpowiedzialność. A czy kiedykolwiek jest inaczej? Zawsze płynę na własną odpowiedzialność. To już była ze strony buntowników desperacja, która wyglądała dość żałośnie. Zdecydowana większość była gotowa wystartować, oczywiście „na własną odpowiedzialność”.
Czy to z powodu porannych nerwów, czy też z innego powodu, sędzia ustawił tak linię startu, że powstało gigantyczne zamieszanie. Jachty ustawiły się do startu z obu stron linii startowej. Na odprawie przed regatami, sędzia co prawda mówił, że nie będzie na starcie boi rozprowadzających i będziemy startować w kierunku boi zwrotnych. Ale linia startu była pod tak dziwnym kątem do boi zwrotnej, że wszyscy mieli wątpliwości. Wdawało nam się, że jesteśmy po właściwej stronie, mniej więcej w kierunku boi. Ku naszemu zdziwieniu większość jachtów znalazła się po drugiej stronie. O co chodzi, co robić? Płyniemy ze wszystkimi, tak będzie fair play, a jak nas zdyskwalifikują, to wszystkich. Ponieważ, procedura startowa już się rozpoczęła, usunęliśmy się na bok i grzecznie zrobiliśmy kółeczko wokół statku komisji i wystartowaliśmy ze sporym opóźnieniem i przeświadczeniem, że coś jest nie tak. Co ciekawe do końca regat kwestia tego startu nie została wyjaśniona.
Etap z Nowego Warpna do Trzebieży to dalszy ciąg rozwadniania hartu duch żeglarzy. Mimo wszystko próbowaliśmy się regacić. Przecież ta rywalizacja to element zabawy, bez względu na pogodę. Ścigaliśmy się z kolegami, z którymi mieliśmy jakieś szanse. Udało nam się nawet pokonać kilka większych jachtów. Ależ tamte załogi musiały być rozwodnione. Ale nie tylko my mieliśmy ochotę na jeszcze odrobinę zabawy. Dzielna załoga Ermy, która w ¾ składała się z dam podjęła próbę rywalizacji. Gdy mijaliśmy boję zwrotną, Erma była daleko przed nami. Nic nie mogliśmy zrobić. Ustawiliśmy żagle najlepiej jak potrafiliśmy i płynęliśmy do mety. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że w szybkim tempie zbliżamy się do naszym sympatycznych rywali. Dopiero wtedy zauważyliśmy, że tam daleko jeszcze przed nami coś dzieje się z wiatrem. Tuż przed metą, w główkach Trzebieży wiatr zaczął słabnąć i kręcić. Nieco zmieniliśmy kurs, przebalastowaliśmy jacht na nawietrzną… a Erma była coraz bliżej, coraz bliżej. Tuż przed linią mety dziewczyny z Ermy patrzyły z niedowierzaniem jak ich mijamy. Okazało się, że linię mety minęliśmy o 8 sekund przed nimi. Kolega z prowadzący Ermę nie mógł uwierzyć, jak to możliwe, że mniejszy i lżejszy jacht ma większą inercję. Ten finisz, choć rozgrywany przy niewielkiej prędkości, chociaż na chwilę nas rozgrzał.
Żeglarze, choć już mocno rozwodnieni, zachowali resztki żeglarskiej dzielności, czego nie można powiedzieć o lokalnych władzach. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, Police i Trzebież urażone w swojej dumie przez to, że nie u nich odbędzie się zakończenie całych regat, po prostu się na nas wypięły. Nie było zakończenia tego, tak trudnego etapu, nie było choćby symbolicznego poczęstunku. Panie burmistrzu, takie rzeczy się pamięta.
Pal licho burmistrza, ale co z pogodą? W nocy i nad ranem przeszła nad zalewem ulewa. Rano wciąż padało, i w rezultacie przed ostatnim etapem rozwodnionych było jeszcze więcej. Już nikt nie nawoływał do buntu. Ludzie po prostu mieli dosyć i po prostu deklarowali, że nie wezmą udziału w wyścigu i popłyną do Stepnicy najkrótszą drogą. Ku mojemu zaskoczeniu, mój skiper też zaczął zdradzać objawy rozwodnienia. Jak to? To po co przez tyle dni tupaliśmy pod wiatr tą naszą łupiną i mokliśmy jak nie z powodu deszczu to z przez przecinane fale? Rezygnować z ostatniego etapu? To jest dopiero bez sensu. Chyba moje uwagi ułatwiły Markowi podjęcie decyzji o starcie, bo jednak wyruszyliśmy. Okazało się, że takich jak my było bardzo niewielu, ok. 30 %. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że na starcie i później nie widziałam Maćka „Whisky”. Słyszałem co prawda, jak przed startem jego żona mówiła, że ona to p….., nie płynie, ale nie brałem tego poważnie. Maciek żegluje dopiero od kilku lat. W tym roku szło mu bardzo dobrze. Miał pewne drugie miejsce w całych regatach w naszej grupie, pod warunkiem, że wystartuje do ostatniego etapu. A jednak rozwodnienie jego żonki było już tak mocne, że nie wystartowali. Szkoda! Naprawdę, szkoda, bo Maciek zapracował na to drugie miejsce. Tym razem sędzia miał bardzo dobrą prognozę. Wiatr do 4, przestało padać, wreszcie ładny żeglarski dzień. W ten oto sposób, zupełnie nieoczekiwany, wskoczyliśmy na trzecie miejsce. Zgodnie z planem naszą grupę wygrała w tym roku Neferteti, a drugie niespodziewanie zajęło Triché. Na zakończenie regat mogę tylko powtórzyć to stwierdziłem wcześniej. Formuła KWR w tych warunkach kompletnie się nie sprawdziła. Cały czas mieliśmy do czynienia z silnymi lub bardzo silnymi wiatrami i sporą falą. Kolejne wyścigi przebiegały według tego samego scenariusza. W poszczególnych klasach, im większy jacht tym szybciej płynął i nie było sposobu by temu w jakikolwiek sposób zaradzić.
Stepnica przywitała nas nową mariną, prawie dokończoną. Bardzo przyjemne miejsce, jeszcze tylko to zaplecze sanitarne. Dla czego ten element zawsze zostawia się na koniec? Tak czy owak gratulacje dla miejscowych władz. Prawdę mówiąc, to trochę się dziwię, że dopiero w tym roku ktoś wpadł na pomysł przeniesienia finału regat z Trzebieży do Stepnicy. Od lat przecież, miejscowościami, które najlepiej przyjmują żeglarzy to Kamień Pomorski i właśnie Stepnica. I ta nowa marina. Kiedy do Stepnicy przypływa flotylla Etapowych Regat Turystycznych, odbywa się tu prawdziwy festyn, zarówno dla żeglarzy jak i dla mieszkańców całej gminy i nie tylko. Już drugi rok z rzędu, w dniu zakończenia etapu, odbywa się w Stepnicy, w porcie, piknik jazzowy, w którym biorą udział bardzo dobrzy muzycy.
Oficjalne zakończenie regat, w niedzielę, odbyło się z udziałem różnych bardzo ważnych gości i sponsorów. Był pan marszałek, było dwoje posłów, byli burmistrzowie, i inni ważni. W pierwszej chwili budzi się sprzeciw. Te wszystkie VIP-y przybyły tu by zbierać kolejne punkty. Ale warto jednak spojrzeć na całą sprawę z nieco większego dystansu. We współczesnym świcie sam zapał i entuzjazm nie wystarczą. Pewnie, że można by zorganizować te regaty przy minimalnym budżecie i cieszyć się nagrodami w postaci uścisku dłoni Neptuna. Ale to za mało. Ludzi trzeba do wszystkiego zachęcać, sprawiać by z pośród ogromnej ilości ofert wybrali właśnie tę naszą. A co do tego jest niezbędne? To proste: duża kasa, poparcie ważnych osób i nagłośnienie w mediach. To jest niestety, ta cena, którą trzeba zapłacić, aby Etapowe Regaty Turystyczne mogły przyciągać żeglarzy. Ja, tak czy owak, lubię tę imprezę, bo tu się żegluje i spotyka fajnych ludzi.