Jeszcze
tylko ten nieszczęsny lot samolotem i znowu będziemy w Grecji. Tym razem lecimy
Easyjet-em, nieco lepiej niż ten fatalny Ryanair, ale i tak ścisk jak w puszce
sardynek. W połowie lotu zaczynają boleć stawy, łapią skurcze i do tego ohydna
kawa za którą trzeba jeszcze zapłacić. Gdzie te czasy gdy lot samolotem był
synonimem luksusu?
O ile
lotnisko Schönefeld jest raczej dziadowskie, to port lotniczy im. Elefteriosa
Wenizelosa w Atenach jest całkiem sympatyczny. Biedalinie oczywiście
przyjmowane są gdzieś tam, na szarym końcu lotniska, całe kilometry od głównego
budynku, ale na szczęście dla umęczonych podróżnych niemal do samego holu
głównego można dojechać ruchomymi chodnikami. Od razu człowiek czuje się jak
człowiek, a nie jednostka towarowa do przewiezienia.
Lotnisko
ateńskie jest bardzo przyzwoicie skomunikowane z centrum miasta. Dla żeglarzy
szczególnie przydatna jest linia autobusowa X96, którą to linią dotrzemy za
jedyne sześć Euro do większości marin aż po Pireus. My jednak tradycyjnie
przyjeżdżamy dzień wcześniej i nocujemy w hotelu Galaxy, w niewielkiej
odległości od mariny Alimou (zwanej potocznie Kalamaki). Bezpretensjonalny,
prawie przytulny hotel z jadalnią na
ostatnim piętrze, skąd rozpościera się piękny widok na zatokę. No cóż hotel
jest położony przy bardzo ruchliwej alei biegnącej wzdłuż brzegu, na której
ogromny ruch jest przez całą dobę. Nie ma mowy aby zostawić w nocy otwarte
okno. Jest oczywiście klimatyzacja, ale to jednak nie jest to. Ale za to po
drugiej stronie bocznej uliczki dochodzącej do Alei Poseidona jest świetna
cukiernia. Uwaga, jest naprawdę słodko, nawet największe łasuchy mogą odpaść.
Wieczorem jednak zaczynamy od wycieczki na drugą stronę alei na kolację.
Trafiamy na jakąś imprezę. Trochę tłoczno i bardzo głośno ale to już prawdziwa
Grecja, którą mimo pewnych zastrzeżeń bardzo lubię.
Hotel Galaxy - baza wypadowa żeglarzy |
Przybycie do
Aten w piątek ma tę wielką zaletę, że sobotni poranek i przedpołudnie są bardzo
nieśpieszne. Można się delektować śniadaniem na szóstym piętrze, można przejść
spacerem do mariny. Można poczuć się prawdziwym Grekiem. Oczywiście nie obyło
się bez drobnego zamieszania z taksówkami. Zamówienie przez jednego klienta
dwóch taksówek to jednak spore wyzwanie dla dyspozytorów ateńskich korporacji.
Trochę poczekaliśmy, coś tam trzeba było wyjaśnić, ale do takich sytuacji w
Grecji już przywykłem więc spokojnie czekałem na rozwój sytuacji. Tym bardziej,
że nigdzie się nie śpieszyliśmy. W końcu dwóch członków załogi z bagażami
zapakowało się do pojazdów a ja z resztą ekipy przeszliśmy do mariny na
piechotę. Bardzo przyjemny spacerek.
Tym razem
bierzemy jacht od greckiego giganta czartegowego, firmy Kiriacoulis. Na
zewnątrz specjalnie się nie wyróżniają. Już kiedyś korzystaliśmy z ich usług i
również w zakresie obsługi niczym specjalnym się nie wyróżniali. Mi wystarczy
aby mnie obsługiwali sprawnie i z uśmiechem. Tym razem jednak zaczęło się
trochę inaczej niż zwykle. O.K. skiper załatwia sprawy związane z czarterem ale
jeśli chcemy zrobić zakupy to ich człowiek zawiezie nas do sklepu, gdzie można
będzie nabyć wszystko co potrzeba i transport z tego sklepu przywiezie nasze
zakupy. No, no! Miło. Co prawda sklep, w którym zazwyczaj robiliśmy zakupy jest
całkiem blisko i też dowozi zakupiony towar na keję, ale możemy spróbować
czegoś nowego, tym bardziej, że proponowane rozwiązanie jest co najmniej tak
wygodne jak dotychczasowe. Jedzie więc część naszej ekipy czynić sprawunki.
Okazuje się, że nie jest to jeden sklep. Zawożą naszych do hurtowni napojów
gdzie można kupić dobra płynne i do sklepu z innymi produktami. W zasadzie to
nie był zwykły sklep, tylko luksusowe delikatesy. Co warte zauważenia produkty
z nich są bardzo przyzwoitej jakości, rzekłbym wyraźnie lepszej niż w starym
markecie. Brawo. Jedna i druga firma ma własny transport, co w sumie dla nas i
tak nie ma znaczenia, bo obie części naszego zaprowiantowania wkrótce trafiają
na keję. Nie wiem czy ten nowy rodzaj usług to w tej chwili standard w Kiriakoulis
czy też wynikało to z ceny czarteru wybranego przez nas jachtu, bo tak drogiej
jednostki jeszcze nie miałem okazji wynajmować.
Marina Kalamaki |
O ile z
zakupami sprawy poszły łatwo i przyjemnie, to już z odbiorem jachtu nie było
tak sprawnie. Mimo, że awizowaliśmy chęć nieco wcześniejszego odbioru jachtu
nikt się tym specjalnie nie przejął. Panie które sprzątały robiły to z
niezwykłym namaszczeniem. Panowie techniczni też kręcili się wokół naszego
jachtu niemal z nabożeństwem. I mimo, że cała ekipa rozpoczęła prace w miarę
rano, nie zanosiło się na rychłe przejęcie jachtu. W biurze też niemałe
zawirowanie wokół naszego czarteru. Umowa została sporządzona w pięciu
egzemplarzach. Jej objętość porównywalna z sienkiewiczowską trylogią. W końcu
udaje się nam wejść na pokład. Bavaria 56 Cruiser, rocznik 2016. Pierwsze
wrażenie: mieszane uczucia co do rozplanowania wnętrza. Projektanci
niespecjalnie przyłożyli się do ergonomii. Widocznie wyszli z założenia, że
jacht i tak wystarczająco wielki, więc nikt nie będzie zastanawiał się nad
szczegółami. Druga rzecz rzucająca się
od razu w oczy to dużo elektryki – spłukiwanie kibelków, pokład kąpielowy,
trap, klimatyzacja, działający telewizor. Ponieważ jest dosyć gorąco
postanawiamy wypróbować klimatyzację. Niestety po kilku sekundach pracy
wyskakują bezpieczniki na kei. A może nawet dalej. Pan z Kiriakoulisa wyjaśnia,
że to nieco większa awaria. Patrząc na dyndające przewody instalacji
elektrycznej i stan techniczny słupków trudno było nie przyjąć tych wyjaśnień
za dobrą monetę. Taką prowizorkę to nawet u nas trudno znaleźć.
Uff!
Wreszcie wypływamy. Jest 1645. Niewiele nam czasu zostało do zachodu Słońca. No
cóż, takie są uroki jesiennego pływania. Trochę szkoda bo liczyłem, że
przenocujemy w zatoce Souniou i rano zwiedzimy ruiny świątyni Posejdona. Trudno
zmieniamy plany i kierujemy się do zatoki Agia Marina na wyspie Egina. Jak to
często bywa prognoza pogody jest bardzo orientacyjna. Na szczęście coś tam
wieje. Wiatr 13-19 kn SE. Najpierw długi hals na E a później prosto do celu –
Egina – Agia Marina. Już przy pierwszych manewrach daje się odczuć, że jacht ma
bardzo dużą bezwładność. Waga robi swoje. Oczywiście waga jachtu, żeby nie było
niejasności. Kotwicę rzucamy o 2000. Zdążyliśmy
jeszcze zaliczyć kąpiel w cudownej wodzie. Słońce już się schowało za
horyzontem, ale niebo było jeszcze bogate w fascynujące barwy, tworzące
niepowtarzalną atmosferę. Niestety okazało się, że część załogi źle znosi
falowanie. Ciekawe czy to tylko efekt pierwszego kontaktu z morzem czy też
nieco poważniejsza dolegliwość. Okaże się.
Agia Marina - pierwszy postój na kotwicy |
Ogółem kraje Unii Europejskiej zanotowały 3145 wypadków na morzu. Połowa ofiar wypadków to efekty błędów nawigacyjnych, w tym zderzenia czy wpłynięcia na mieliznę. Błędy ludzkie odpowiadały za 60 proc. przypadkowych zdarzeń. 42 proc. wypadków miało miejsce w lub w pobliżu portu. Choć to wszystko wydaje się nieprawdopodobne, to jednak fakty są nieubłagane. Po prostu ludzie potrafią. Wystarczy przypomnieć tragiczną katastrofę włoskiego wycieczkowca Costa Concordia, którego kapitan Francesco Schettino wykazał się skrajną głupotą, niekompetencją i tchórzostwem. Podejrzewam, że takich bufonów jak Schettino pływa po morzach świata niestety znacznie więcej.
Obiad jemy z
pewnym opóźnieniem, spowodowanym powolnym dochodzeniem załogi do siebie. Ale to
jest właśnie wyjątkowo piękne w takim żeglowaniu, że nigdzie nam się nie
śpieszy i godzina w jedną stronę, czy w drugą, nie ma większego znaczenia.
Owszem, lubię wcześniej wypływać aby spokojnie znaleźć miejsce w docelowym
porcie, ale nie jest to przeważnie żaden mus. No i właśnie tym razem właśnie
tak się zdarzyło, że kiedy dopłynęliśmy do Loutry okazało się, że już nie ma
dla nas miejsca. Wielka szkoda, bo to naprawdę świetne miejsce. Zawracamy i
kierujemy się do odnogi Ormos Loutron, do Ormos Eirinis (Ay Irini – och te
greckie nazwy). O godzinie 1815 rzucamy kotwicę. Od rufy dajemy cumę na brzeg.
Jest tam nawet kilka specjalnie zrobionych uchwytów, ale dla nas już nie
starcza. Trochę musimy pokombinować. Co gorsza również kotwica nie trzyma
specjalnie pewnie. Tak czy owak stoimy. Pokonaliśmy ok 48 Mm.
Skoro nie
udało się stanąć w porcie będziemy korzystać z pontonu aby dotrzeć na brzeg. W
sumie to też jest swego rodzaju atrakcja. Niestety mamy problemy z odpalaniem
silnika. Kombinujemy na wszelkie sposoby, a ten nie chce współpracować. Skipper
z sąsiedniego jachtu proponuje nam udostępnienie swojego pontonu. Super! Kiedy już pierwsza część wycieczki ma ruszać
omawia posłuszeństwa silnik od drugiego pontonu. Tu przyczyna okazuje się nader
prozaiczna, brak paliwa. Mamy na szczęście mała zapas benzyny i w końcu udaje
się wyruszyć ku Loutrze i spędzić tam kilka miłych chwil.
Ormos Eirinis |
W ciągu nocy
kilkakrotnie sprawdzałem czy kotwica trzyma jak należy. Nic się nie działo.
Jednak wczesnym rankiem obudził mnie Janusz informując, że mocno zbliżyliśmy
się do brzegu. Sytuacja była o tyle kłopotliwa, że zaczął wiać nieco mocniejszy
wiatr, znoszący na w bok, a jednocześnie był problem z cumą rufową, która
gdzieś tam się zaklinowała. Janusz jednak dzielnie się sprawił udając się na
brzeg i uwalniając nas z uwięzi. Ze względów bezpieczeństwa musieliśmy nieco
oddalić się od brzegu i od innych jachtów kotwiczących po sąsiedzku i dopiero
wtedy mogliśmy zrobić końcowy klar, ale w tym momencie nie było już żadnego
zagrożenia. Gdyby ktoś chciał stawać w
tej części zatoki, co samo w sobie jest całkiem przyjemne, to warto zwrócić
uwagę, że brzeg jest mało przyjazny, kamienisty i trudny do poruszania się po
nim. Lepiej poszukać wolnego ucha na brzegu, gdzie będzie można założyć cumę
nabiegowo, co pozwoli na szybkie i sprawne odejście od brzegu. A na pokładzie
żartom nie było końca, bo największym „bohaterem” dnia został pęcherz Janusza.
Bo gdyby on się nie upomniał o swoje, to kto wie.
Ponieważ
mamy na pokładzie dwóch młodych dżentelmenów, w wieku 10 i 11 lat, jednym z
głównych zadań dorosłej części załogi było wymyślanie czymże to można by ich
zająć. Jednym z pomysłów, sprawdzonym w czasie wcześniejszych rejsów z
młodocianymi, było zlecenie im prowadzenie dziennika okrętowego. W tym
przypadku były to nawet dwa dzienniki. Już pierwszego dnia okazało się, że to w
tym przypadku pomysł taki sobie. O ile jeszcze Adrian zamykał się z mamą w ich
kabinie i coś tam po cichutku, systematycznie skrobał, to w wykonaniu Olka było
to prawdziwe przedstawienie, w którym pojawiały się wszelkie możliwe stany
emocjonalne. Jednak Basia, mama Olka, wykazywała się wręcz niezwykłą
wytrwałością w stymulowaniu swojego syna do pisania dziennika. Chyba więcej nie
będę proponował dzieciom takiego zajęcia, bo to co mi wydawało się, że będzie
ciekawe i może nawet będzie fajną zabawą, okazało się dla młodzieży z tego
rejsu prawdziwą katorgą. Smartfony były zdecydowanie ciekawsze i dostarczały
lepszej rozrywki.
Wpływamy do Zatoki Kamares |
Do Kamares położonego
po zachodniej stronie wyspie Sifnos dopływamy dosyć wcześnie. „Tak stoimy” pada
o 1415. Mamy sporo szczęścia, bo kiedy wpływamy do zatoki, przy kei jest już
tylko jedno wolne miejsce. Nic z resztą dziwnego, bo porcik jest bardzo mały. Mamy
przedsmak tego co prawdopodobnie czeka nas dalej. 56-cio stopowy jacht wymaga
jednak nieco więcej miejsca do zaparkowania niż jachty na których pływałem
wcześniej. Oczywiście, jak to w Grecji, na kei nie ma nikogo z portu, kto
mógłby pomóc przy cumowaniu. No cóż, po prostu w Grecji tak jest i już. Trzeba
to przyjąć do wiadomości nie marudzić. Na szczęście są inni żeglarze. Żeglarze to
jedna z tych społeczności, gdzie mile widziane jest kultywowanie starych
tradycji. A do kanonu tych tradycji bez wątpienia należy pomaganie innym
żeglarzom. A już absolutnym minimum jest przyjęcie na kei podanej z jachtu
cumy, czy też oddanie cumy z kei przy odchodzeniu. To taki odruch bezwarunkowy:
widzisz podchodzący jacht, natychmiast jesteś gotowy pomóc przy cumowaniu.
Tyleż to piękne co i użyteczne, nie tylko w Grecji. Nie inaczej rzecz miała się
w Kamares. Znalazły się pomocne dłonie, dzięki którym spokojnie zacumowaliśmy.
Po chwili zjawili się pracownicy portu aby pobrać niewielką opłatę za postój. I
jak tu tych Greków nie kochać, są po prostu rozbrajający. A przy kei
międzynarodowe towarzystwo. Zjeżdża się tutaj cała żeglarska Europa i nie tylko
Europa. Do Amerykanów, Kanadyjczyków i Australijczyków już przywykłem. Ale tym
razem wśród najbliższych sąsiadów mieliśmy załogę w 100 % azjatycką. Niestety
nie miałem okazji dowiedzieć się skąd byli.
Kamares |
To moja
pierwsza wizyta w Kamares. Bardzo mi się spodobało jak tylko wpłynęliśmy do
zatoki o tej samej nazwie. Zatoka dosyć głęboko wcina się w głąb wyspy.
Otoczona jest wysokimi wzniesieniami. A sama miejscowość i port położone są na
końcu zatoki. Bardzo malownicze jest to podejście.
Późnym
popołudniem miasteczko, podobnie jak cała Grecja, ożywa. Ludzie wylegają na
ulice, zasiadają w knajpkach, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
pojawia się ten jedyny w swoim rodzaju klimat greckich wysp. I to jest to za co
chyba najbardziej kocham Grecję. Te późne popołudnia i wieczory, kiedy można
się snuć po ulicach, przystanąć gdzieś na drinka albo rozsiąść się na biesiadę.
Czy po prostu zatrzymać się aby poobserwować innych ludzi. Jest na co
popatrzeć, bo oprócz wszędobylskich turystów, na wyspach można nacieszyć oczy
klasycznymi, greckimi typami. Nie mogę się powstrzymać by nie sięgnąć po
swojego Nikona i nie uwiecznić trzech dżentelmenów siedzących przy maleńkim
stoliku tuż przy głównej ulicy i o czymś tam sobie rozprawiających. Zapytałem,
czy mogę im zrobić zdjęcie. Okazało się, że żaden z nich nie zna angielskiego,
ale się dogadaliśmy i panowie przyjaznymi uśmiechami potwierdzili zgodę.
Ale, żeby nie było! Nie przyjechaliśmy tutaj żeby
tylko się przyglądać jak inni jedzą. Wybieramy sobie lokal, który sprawił na
nas dobre wrażenie. Gdy tylko przystanęliśmy, jeszcze nie do końca zdecydowani,
natychmiast pojawiła się właścicielka i swoim zaproszeniem ułatwiła nam
podjęcie ostatecznej decyzji. Dziewięć osób to już mały tłum, a co za tym idzie
procesy decyzyjne są mocno utrudnione. Również te dotyczące wyboru posiłków.
Kobieta, zdaje się mieszkanka Kamares, siedząca przy sąsiednim stoliku widząc
nasz problemy z wyborem, próbowała nawet nam doradzać. Częściowo nawet
skorzystaliśmy z jej rekomendacji i w końcu udało nam się na coś zdecydować.
Wszystko wydawało nam się atrakcyjne, więc zaczęło się wielkie żarcie – sałatka
grecka, kulki cukiniowe, cacyki, ciasto szpinakowe, wieprzowina z makaronem, smolfishe,
no i wino. Było pięknie.
Kamares |
Powrót na
jacht to jednocześnie powrót do nieco skrzeczącej rzeczywistości. Znowu
problemy z prądem. W Atenach awaria na pirsie, a tu nie możemy znaleźć prądu w
słupkach. Kiedy jednak okazuje się, że w słupkach nie ma żadnych ograniczników
i wystarczy tylko się podpiąć, co też uczyniły inne jacht, zaczęliśmy szukać
przyczyn problemu u nas. Podłączamy, przez chwilę prąd jest, za moment znika. Nie
mamy próbnika elektrycznego, ale nasze podejrzenia zaczynają się kierować w
stronę przewodu zasilającego. Jacht niby jest bardzo młody, ale to nie daje
żadnej gwarancji pełnej sprawności. Tymczasowo dajemy spokój, ale tak czy owak,
trzeba będzie do tematu wrócić. Póki co rozsiadamy się w kokpicie na wieczorne
pogaduszki i robi się bardzo miło.
Kamares |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz