Parking pod wiszącą skałą - Kleftiko |
Mimo długich
wieczornych rozmów poprzedniego dnia, załoga wstaje dosyć wcześnie. Sprawnie
ogarniamy sprawy na jachcie i o 0830 oddajemy cumy.
Kierujemy się
na S-W. Mamy bardzo przyjemny wiaterek 15-17 kn, porywy do 21. Niestety nie
możemy w pełni się cieszyć z prawdziwego żeglowania, słuchając tylko plusku
wody. Kłopoty z zasilaniem sprawiły, że musimy doładować akumulatory. Mamy
spore zapotrzebowanie na prąd. Z jednej strony elektronika jachtowa, z drugiej
potężne zapasy żywności w lodówce. Przecież to dopiero początek rejsu. Szkoda
byłoby wyrzucać tyle dobra. Więc mimo, że płyniemy na żaglach, silnik i tak
pracuje, aż do momentu ożywienia baterii.
Choroba morska
nie odpuszcza. Tym razem zostały zaatakowane i obezwładnione dwie osoby. Dla
mnie osobiście jest to bardzo dołujący widok. W sytuacji kiedy naprawdę można
by się cieszyć z żeglowania, ktoś rzeczywiście cierpi i raczej nie będzie miał
frajdy z jazdy. Choroba morska to dziwne zjawisko. Mówi się, że jest ona
efektem niezgodności między postrzeganiem ruchu a sygnałami, jakie odbiera
błędnik odpowiedzialny za utrzymanie ruchu. Co innego widzisz, co innego
czujesz. Jeżeli sami wywołujemy ruch, lub w jakiś sposób go kontrolujemy, nasz
mózg nie ma problemów z właściwą interpretacją dochodzących z zewnątrz
sygnałów. Spraw się komplikuje gdy sprawy wokół nas dzieją się bez naszego
udziału, jak ma to miejsce w czasie rejsu jachtem po morzu. Co żeglarz to
oczywiście inna recepta na to jak zmagać się z chorobą morską. Do mnie
najbardziej przemawia zażywanie imbiru. Są nawet tabletki na bazie imbiru. Dla dzieci i młodzieży syrop
i lizaki. Na rynku dostępny jest również plaster, który działa na zasadzie
akupunktury – uciska on odpowiednie miejsca na nadgarstkach i w ten sposób ma
zapobiegać wystąpieniu objawów choroby. Można też znaleźć w aptekach środki
homeopatyczne w postaci kropli lub czopków. Można też kupić leki zawierające
dimenhydraminę lub prometazynę (na receptę). Aby jednak środki te mogły odnieść
pożądany skutek, należy pamiętać aby zażyć je przed rozpoczęciem pływania, bo
później ich skuteczność zdecydowanie zmaleje. Na świecie dostępnych jest wiele
leków: Stugeron, Dramamine II, Marzine, Motilium, Scopoderm, Avomine,
Phenergan, Maxolon, Zofran. Niestety, większość z nich jest niedostępna w
Polsce. Jednak najlepszym sposobem zapobiegania chorobie morskiej jest stanie
przy kole sterowym, wtedy zespalamy się z jachtem i kolejne przechyły są dla
nas oczywiste. Nie wszyscy mogą jednocześnie sterować. Ci nieszczęśnicy,
których nie dopuszczono do steru mogę skupić uwagę na jakimś odległym punkcie
poza jachtem. Gorzej jak do samego horyzontu jest tylko morze i nawet żadnej
innej jednostki pływającej nie widać. Pozostaje linia horyzontu. Większość
ludzi lepiej znosi chorobę na pokładzie, jednak nie jest bezwzględna reguła.
Niektórym lepiej jest po prostu położyć się i zdrzemnąć. Kiedy ma się problemy
z chorobą morską raczej trudno jest czytać książki lub bawić się gierkami na
smartfonach. To ostatnie nie dotyczy naszych najmłodszych członków załogi,
którzy na dobre wciągnęli się w gierki na smartfonach i rywalizują z zacięciem
godnym lepszej sprawy. Oczywiście są krótkie przerwy na pisanie tego okropnego
dziennika, ale później ze zdwojoną energią atakują swoje urządzenia. No, może
trochę przesadziłem pisząc o krótkich przerwach, bo napisanie każdego kolejnego
zdania, to jednak był dosyć długi i wyczerpujący proces twórczy. No ale, jak to
mawiam, każdy kiedyś znajdzie swoją falę.
Nasza "Bavarka" |
Okazuje się,
że nie tylko stare jachty mają swoje tajemnice. Również nasza, prawie nowa
Bavaria 56 Cruiser co i raz czymś nas zaskakuje. Tym razem, kiedy z
ukontentowaniem kiwałem się na falach, dobiegł mnie z jednej z łazienek dosyć
donośny odgłos czegoś spadającego. Nic specjalnego. Mało to razy ktoś zostawiał
w łazience niezaształowaną kosmetyczkę albo jakieś sprzęty? W końcu większość
załogi to zupełni nowicjusz i mają prawo do nauki na własnych błędach. Nie
wszyscy jednak podzielali moje spokojne podejście do tajemniczego wydarzenia w
łazience i ktoś jednak zajrzał tam aby sprawdzić co się stało. Ku mojemu
niemałemu zaskoczeniu okazało się, że spadło lustro! Na samą myśl o tym co
mogłoby się wydarzyć, gdyby akurat ktoś w tym momencie zasiadał na tronie. Na szczęście jedynie
lustro uległo dezintegracji. No cóż, mit solidnych niemieckich wyrobów już
dawno rozpłynął się na cztery świata strony. A te lustro to swego rodzaju
symbol, wszak w kwietniu 2018 roku Bavaria Yachts, europejski lider w budowie
jachtów, firma zatrudniająca ok. 800 osób, ogłosiła upadłość. Parę miesięcy
trwał stan niepewności co do dalszych losów tej firmy, ale w końcu znalazł się
inwestor, niemiecka firma CMP Capital Management Partners, który podjął się
dalszego prowadzenia firmy, zatrzymując przy tym całą załogę. No i dobrze, a
nam pozostało dokładne uprzątnięcie potłuczonego szkła żeby ktoś nie zrobił
sobie krzywdy. A swoją drogą to ciekawe, stocznia Bavaria Yachts znajduje się w
miejscowości Giebelstadt położonej na południe od Wurzburga i nie trudno
zauważyć, że do morza to stąd jest raczej daleko. W związku z tym produkowane
tam ok 3000 jachtów rocznie, do portów transportowane były i zapewne będą
również w przyszłości drogą lądową. Czy ktoś mówił, że Niemcy nie mają
fantazji?
Klima i fragment zatoki |
Niemcy mają
fantazję a my dalszy ciąg kłopotów. W feralnej łazience wyskakują dwa
bezpieczniki i żadne resetowanie nie pomaga. W rezultacie nie działa
elektryczna spłuczka w kingstonie i pompa ściekowa. Krótko mówiąc mamy
wyłączoną z użytkowania jedną łazienkę, do tego z nieopróżnionym kingstonem.
Przy dziewięciu osobach to nieco kłopotliwa sytuacja. Na szczęście widać już
Milos, gdzie zamierzamy spędzić najbliższe dwie doby. Może uda się rozwiązać
choć niektóre nasze jachtowe problemy.
Jak ja lubię
Milos! Najpierw niecierpliwość. Bo zatoka Milos jest bardzo długa, a tu już by
się chciało cumować. Od wejścia do zatoki do linii kiedy na trawersie jest A.
Bomparda jest ok. 3,5 Mm. Ale wtedy pojawia się już Adams i na twarzy, niczym
odruch bezwarunkowy pojawia się uśmiech. Sama marina to nic specjalnego, jak to
w Grecji. Na szczęście jest prąd i woda i stosunkowo dużo miejsca. Ponieważ
przypływamy stosunkowo wcześnie, ok godziny 1300, możemy wręcz przebierać w
miejscach. Jest dosyć silny wiatr wiejący od lewej burty, więc zakładamy
dodatkową cumę ze śródokręcia, bo sama kotwica od dziobu to trochę za mało.
Kiedy już mogę powiedzieć „tak stoimy” pora na odwiedziny w bosmanacie. A tam
znajoma pani, która pracuje w porcie od niepamiętnych czasów. Pani jest po
prostu sympatyczna i przyjaźnie nastawiona do ludzi, ale kiedy jeszcze mówię
jej, że nie jest to moja pierwsza wizyta w Adamas, i że wracam tu zawsze z
wielką przyjemnością, na jej twarzy zagoszcza uśmiech jak słońce w samo
południe. Miło, bo akurat dzisiaj pogoda nie jest typowo grecka. Jak na koniec
sierpnia raczej niespotykana.
Milos to całkiem
spora wyspa i bardzo atrakcyjna do zwiedzania, stąd ten planowany dłuższy
postój. Atrakcyjna ze względu na ukształtowanie terenu i różne fantastyczne
formacje skalne. Skały najróżniejszych barw i kształtów, nadbrzeżne urwiska i
urokliwe zatoczki. Prawdziwe bogactwo geologiczne. Za jego też sprawą pojawiło
się również i te bogactwo materialne.
Prawdopodobnie pierwszymi mieszkańcami Milos byli Fenicjanie. Wtedy wyrabiano z
obsydianu różne narzędzia i broń, które były eksportowane na Peloponez, Kretę,
Cypr a nawet do Egiptu. Mówi się, że bogate zasoby tego minerału awansowały
wyspę na „narzędziownię” starożytności. I właśnie ta długa historia osadnictwa
i cywilizacji jest drugim elementem stanowiącym o atrakcyjności wyspy. Działo
się tu wiele i kolejne epoki pozostawiły po sobie jakiś ślad. Oczywiście to co
pierwsze się pojawia w naszych głowach na hasło „Milos”, to Wenus z Milos, choć
powinno się mówić Afrodyta z Mlos, bo Wenus to imię rzymskie. Ta słynna rzeźba
odnaleziona w 1820 roku przez niejakiego Giorgosa Kentrotasa jest zarówno
świadectwem doskonałości starożytnej greckiej sztuki jak i bezczelności
francuskich „poszukiwaczy skarbów”. Rzeźba została wywieziona do Paryża i
wszelkie protesty Greków były i są daremne. Raczej nie zanosi się na to aby Afrodyta
z Milos miała powrócić na swoje miejsce.
Port Adamas to
jeden z najbezpieczniejszych portów na Cykladach. Jako ciekawostkę warto
przypomnieć, że leży w centralnym punkcie kaldery, czyli zapadlisku po stożku
wulkanicznym, wypełnionym wodą. Jedyną niedogodnością dla żeglarzy jest
bezpośrednie sąsiedztwo pirsu promowego, do którego cumują całkiem spore
jednostki, powodując pewien rozkołys. Ale bez przesady, stałem tam już kilka
razy i jakoś nie odczułem specjalnego dyskomfortu. W zatoce jest też miejsce
aby stanąć na kotwicy, ale jeśli można stanąć przy kei, to zdecydowanie
polecam. Miasto jest bardzo sympatyczne a opłaty portowe umiarkowane. Doba
postoju 56-cio stopowego jacht to niespełna 25 Euro (2018). A kiedy już się stanie to warto pospacerować
ulicą wzdłuż brzegu, przysiadając w kolejnych tawernach na coś smakowitego.
No ale nie
wszyscy mogą się oddać tym kulinarnym uciechom. Niektórzy muszą się wziąć do
roboty. Nie mamy już wątpliwości, że nasze kłopoty z prądem są związane z
naszym kablem. Nie mamy żadnego próbnika, więc szukamy uszkodzeń na czuja.
Zaczynamy od wtyczek. Janusz rozkręca jedną i drugą. Coś tam jest osmalone.
Czyszczenie i skręcenie. Nie, to nie to. Po ponownym podłączeniu i „wysadzeniu”
bezpieczników, znajdujemy miejsce gdzie kabel jest wyraźnie cieplejszy. Acha!
Jest uszkodzenie. Obcinamy kawałek i skręcamy ponownie. Eee? I nic. Kolejne
uszkodzenia. Zdaje się, że nasz kabel nadaje się na złom, a przynajmniej do
gruntownego sprawdzenia. W końcu postanawiamy kupić nowy kabel. Ale okazuje
się, że to nie takie proste, bo w Adamas takiego kabla nigdzie nie dostaniemy.
W końcu w jakiejś hurtowni budowlanej udaje się nam zakupić odpowiedniej
grubości kable jednożyłowe i osłonę. Montujemy z tego coś doraźnego, byle tylko
mieć prąd na jachcie. Nawet jakoś to działa. Pod warunkiem, że nie ruszamy
spłuczki ani pompy prysznicowej w felernej łazience. Bo każda próba ich
uruchomienia skutkuje natychmiastowym „wywaleniem” korków. Podobny efekt daje
próba uruchomienia klimatyzacji. Na razie kończymy nasze zmagania z
elektrycznością. W kwestii klimatyzacji pozostaje nam uznać, że choć jacht jest w nią wyposażony,
to my jedynie możemy o niej porozmawiać.
Jesteśmy na szczycie |
Kolejny dzień
to zaplanowana wycieczka po wyspie. Nic więc dziwnego, że wyjątkowo leniwie
wynurzamy się z koi. Wszystko jakoś się rozłazi. Przysiadłem sobie w kokpicie z
kubkiem pachnącej kawy i przyglądałem się życiu toczącemu się nieśpiesznie
wokół nas. Moją uwagę zwraca jacht, który chciałby odpłynąć ale ma ewidentne
problemy z podniesieniem kotwicy. W końcu ktoś schodzi do wody i dopiero wtedy,
po dłuższych zmaganiach z oporem materii, a właściwie z poplątanymi łańcuchami
udaje im się ruszyć w drogę. Jeszcze nie skończyłem przeżuwać w myślach tego
niefortunnego zdarzenia, gdy widzę, że kolejny jacht chcący odpłynąć ma podobne
problemy. Co za licho?! To już wygląda niepokojąco. Przypominam sobie podobne
zdarzenia z Nowego Epidauros czy Mykonos, gdzie przyczyną problemu była gruba
lina leżąca na dnie w poprzek łańcuchów kotwicznych, czy w Portocheli, gdzie
nieroztropny żeglarz ułożył swój łańcuch w poprzek już leżących łańcuchów
innych jachtów. Już pierwszy wychodzący jacht ściągnął kilka następnych kotwic
w jedno miejsce. Ależ była plątanina. Już procesory zaczęły się grzać, bo
ruszyła na całego analiza możliwych wydarzeń i różnych reakcji. Ale póki co,
jeszcze przez chwilę zmagamy się bezskutecznie z naszym zasilaniem. W końcu
cała ekipa jest gotowa do wyjścia, więc zostawiamy zmartwienia za sobą i
idziemy do wypożyczalni samochodów po zamówione poprzedniego dnia pojazdy.
I widok ze szczytu. |
Bierzemy dwie
prawie nowe srebrne Hondy Civic i ruszamy na podbój wyspy. Auta prowadzą się
bardzo dobrze i jazda nimi to przyjemność. Najpierw jedziemy do katakumb. Nie
ma zbyt wielu turystów. Bez problemu można zaparkować na parkingu przy zejściu
do katakumb. Zejście jest dosyć strome, ale starannie wykonany
kamienno-betonowy chodnik, z licznymi schodkami, sprawiają, że idzie się
wygodnie. No i te widoki na zatokę i na wioskę Klima. Pięknie! O! Patrzcie,
wczoraj tam płynęliśmy. Zatoka z tej wysokości wygląda bardzo malowniczo.
Katakumby na
Milos to jedna z większych atrakcji wyspy. Są interesujące ze względów
historycznych jak i geologicznych. Są to najstarsze w Grecji pozostałości po
pierwszych chrześcijanach z I wieku. Wszystkich grobów, dawno już splądrowanych
jest 294. Do zwiedzania niestety udostępniona jest tylko część. Przy okazji
zwiedzania katakumb wywiązała się ciekawa dyskusja o ich wykorzystaniu. Bo, że
grobowce to oczywiste. Ale też niekiedy miejsce spotkań, szczególnie w okresie
prześladowań. Jak jednak silne były prześladowania wczesnych chrześcijan w
Grecji? Tego niestety nie byliśmy w stanie sprawdzić, bo po prostu zabrakło nam
dostępu do odpowiednich materiałów. Ale cośmy sobie podyskutowali, to nasze.
W katakumbach |
Będąc już w
okolicach Melos odwiedzamy miejsce gdzie odnaleziono słynną rzeźbę – Afrodytę z
Milos oraz całkiem dobrze zachowany starożytny amfiteatr.
Kolejny punkt
dnia to odwiedziny w twierdzy weneckiej. Najpierw jednak trzeba znaleźć miejsce
do zaparkowania. Nie jest to niestety w tym miejscu prosta sprawa. Ponieważ
twierdza usytuowana jest na wysokim i stromym wzniesieniu, przed wyruszeniem na
jej podbój należy przysiąść w jakiejś knajpce i się posilić. Wpadła nam w oko
taka jedna, całkiem niewielka, ale bardzo klimatyczna, tuż przy drodze do
twierdzy - Taverna Uzeri. Kiedy już się rozsiedliśmy i zamówiliśmy małe
conieco, był czas na dokładniejsze przyjrzenie się lokalikowi. Bardzo
przytulny, z licznymi elementami wystroju z minionej epoki spokoju i
bezpośpiechu. Ale miejsce wydało mi jakieś bardzo znajome. Jeszcze dokładniej
zacząłem się przyglądać każdemu kątowi. Tak! Byłem tutaj, tylko gdzie jest
buzuki, które wisiało w centralnym miejscu na ścianie i Darek próbował na nim
grać, a właścicielka nawet zaśpiewała kilka słów. Tak to musi być to miejsce. W
końcu zapytałem starszego pana, który wydawał się być szefem, o ten instrument.
Trafiłem, pan faktycznie był właścicielem, a słysząc moje pytanie uśmiechnął
się pogodnie. Tak wisiało tu kiedyś buzuki, teraz jest w środku. No tak, to
było 12 lat temu.
Posiłek w drodze do twierdzy |
Do twierdzy
idzie się wąską, stromą drogą. W takie dni jak ten, kiedy jest piękna słoneczna
pogoda jest to spore wyzwanie, szczególnie w okolicach południa. Nic więc
dziwnego, że nie spotykamy zbyt wielu innych turystów. Po drodze trafiamy na
drzewka figowe, na których jest sporo podsuszonych już nieco, pysznych owoców.
Jeden z naszych młodych dżentelmenów, Adrian dzielnie zmaga się z trudnym terenem,
by nazrywać garść smakowitych owoców. Wreszcie docieramy na szczyt. Tam jak
zwykle, mniej lub bardziej wieje. Widok jest jednak absolutnie fantastyczny.
Właśnie dla niego warto jest podjąć trud wspinaczki mimo panującego upału.
Sarakiniko |
Jeden dzień na
włóczenie się po Milos, to zdecydowanie za mało. Trzeba więc na coś się
zdecydować, a z czegoś zrezygnować. Jak dla mnie absolutnym hitem tej wyspy
jest Sarakiniko. Niezwykłe białe skały, z gejzerami wody tłoczonej przez morze
i cudowną zatoczką kąpielową wcinającą się głęboko w ląd. Przy dobrej pogodzie
jest to fantastyczne miejsce do kąpieli. Zarówno młodsi jak i starsi mają
wielką radochę z pluskania się w ciepłych wodach Morza Egejskiego. Mimo, że na
otwartym morzu są dosyć duże fale, wywołujące niepowtarzalne widowisko
uderzając z impetem w nabrzeżne skały, w zatoczce jest zupełnie spokojnie. Prawdziwa
rozkosz.
Sarakiniko |
Dla urozmaicenia, po wędrówce po skałach, można wejść do katakumb,
które podobno kiedyś były wykorzystywane przez wojsko. Same w sobie, nic specjalnie
ciekawego, ale niewątpliwie dodatkowe urozmaicenie wycieczki. Sarakiniko ma
dwie niewątpliwe wady: 1) bardzo trudno się stamtąd wyrwać, dopiero porządny
głód może w tym pomóc; 2) bardzo trudno to miejsce opisać w sposób w pełni
oddający jego uroki – tam trzeba po prostu pojechać i zobaczyć na własne oczy.
Pollonia |
Jak już jednak
pojawi się głód i zmusi nas do opuszczenia Sarakiniko, to natychmiast trzeba
udać się do bardzo przytulnej wioski Pollonia. A dokładniej, do Fish Tavern
Molos. Bardzo grecki lokal, żadnych luksusów, żadnych ekstrawagancji, za to
kuchnia i klimat niepowtarzalne. Kolejny raz można się przekonać, że Grecy
potrafią przyrządzać dary morza. Tu można naprawdę beztrosko i radośnie
biesiadować bez końca. Smakujemy więc najróżniejszych potraw i cieszymy się
posiłkiem. W końcu wracamy do Adamas, bo jesteśmy zobligowani do oddania
samochodów do określonej godziny. Hondy Civic sprawdziły się bardzo dobrze,
przy ich oddawaniu nie było żadnych kłopotów. Wracamy na jacht i znowu przesympatyczne
pogawędki przy odrobinie jakiegoś zacnego trunku do późnej nocy. Jak ja to
lubię!
Do Kleftiko. |
Kolejny dzień,
to już czwartek, rozpoczynamy dosyć wcześnie. Właściwie trochę się wahałem czy
płynąć prosto do Naxos, czy jednak zahaczyć jeszcze o Kleftiko. Jak na razie
nie ma żadnego przymusu czasowego, możemy więc pozwolić sobie na nieco
improwizacji. O.K., skoro nie mogę się zdecydować, więc pytam o zdanie załogę,
mówiąc o co chodzi i jakie są alternatywy. Zdaje się, że pod wpływem doznań w
czasie wczorajszej wycieczki, jest, przynajmniej u części załogi, zdecydowana
wola odwiedzenia Kleftiko. Vox populi, vox Dei – płyniemy do magicznej zatoki,
a właściwie zespołu zatoczek, skalnych grot, niezwykłych skał i plaż. Mamy
całkiem świeży wiaterek – 5 – 7 B, więc mkniemy niczym na skrzydłach.
Kleftiko |
Na
miejscu jest już zdecydowanie spokojniej. Wiatr wieje z drugiej strony wyspy.
Jest koniec sierpnia, piękna pogoda, nic więc dziwnego, że jest dosyć tłoczno.
Nie tylko my chcemy się nacieszyć tym niezwykłym miejscem. Co istotne, można
się tu dostać jedynie od strony morza. Żadna drog nie prowadzi do tego miejsca.
Zrzucamy ponton na wodę. Akurat w tym miejscu ponton ze sprawnym silnikiem
bardzo się przydaje. To jest niesamowita atrakcja pływanie między skałami i
tunelami w skałach, zapływanie do sąsiednich zatoczek i odwiedzanie różnych
kąpielisk. Pływamy na pontonie, pływamy w pław. Czas szybko mija. Trzeba by
zjeść jakiś obiad. Od słowa do słowa, podejmujemy decyzję, dzisiaj już nigdzie
dalej nie płyniemy. Zostajemy w Kleftiko. Więc uciechy kąpielowe trwają w
najlepsze do wieczora. W miarę upływu czasu większość jachtów odpływa. Zostają
bardzo nieliczni: dwa wielkie, superluksusowe jachty motorowe i może ze dwa
jachty żaglowe. Robi się bardzo kameralnie. Prognoza pogody nie przewiduje
żadnych zmian, więc możemy spokojnie zostać na noc. Chyba się powtarzam, ale
jest pięknie!
Kleftiko |
Cudowne zdjęcia oraz bardzo ciekawy opis podróży. Sam też uwielbiam żeglować, jest to moja ogromna pasja od wielu lat. Podczas takich wypraw zawsze jednak należy pamiętać o wszelkich niezbędnych elementach np. o kamizelkach asekuracyjnych.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa. Faktycznie bezpieczeństwo musi być na pierwszym miejscu. Pozdrawiam
UsuńLubcie może nurkować? Właśnie ja chciałabym w najbliższym czasie kupić porządny sprzęt do nurkowania, ogólnie też zależy mi na tym by był on wysokiej jakości
OdpowiedzUsuńNiestety, w kwestii nurkowania, nie jestem w stanie nic doradzić.
UsuńNiestety ja doznałam ostatnio kontuzji, dlatego chciałabym zapisać się na fizjoterapie. Nawet już mam na oku świetne miejsce gdzie zabiegi są fachowo wykonywane
OdpowiedzUsuń