wtorek, 21 maja 2019

WŁÓCZĘGI PO MORZU EGEJSKIM I OKOLICY - cz.2

Parking pod wiszącą skałą - Kleftiko


       Mimo długich wieczornych rozmów poprzedniego dnia, załoga wstaje dosyć wcześnie. Sprawnie ogarniamy sprawy na jachcie i o 0830 oddajemy cumy.
       Kierujemy się na S-W. Mamy bardzo przyjemny wiaterek 15-17 kn, porywy do 21. Niestety nie możemy w pełni się cieszyć z prawdziwego żeglowania, słuchając tylko plusku wody. Kłopoty z zasilaniem sprawiły, że musimy doładować akumulatory. Mamy spore zapotrzebowanie na prąd. Z jednej strony elektronika jachtowa, z drugiej potężne zapasy żywności w lodówce. Przecież to dopiero początek rejsu. Szkoda byłoby wyrzucać tyle dobra. Więc mimo, że płyniemy na żaglach, silnik i tak pracuje, aż do momentu ożywienia baterii.
       Choroba morska nie odpuszcza. Tym razem zostały zaatakowane i obezwładnione dwie osoby. Dla mnie osobiście jest to bardzo dołujący widok. W sytuacji kiedy naprawdę można by się cieszyć z żeglowania, ktoś rzeczywiście cierpi i raczej nie będzie miał frajdy z jazdy. Choroba morska to dziwne zjawisko. Mówi się, że jest ona efektem niezgodności między postrzeganiem ruchu a sygnałami, jakie odbiera błędnik odpowiedzialny za utrzymanie ruchu. Co innego widzisz, co innego czujesz. Jeżeli sami wywołujemy ruch, lub w jakiś sposób go kontrolujemy, nasz mózg nie ma problemów z właściwą interpretacją dochodzących z zewnątrz sygnałów. Spraw się komplikuje gdy sprawy wokół nas dzieją się bez naszego udziału, jak ma to miejsce w czasie rejsu jachtem po morzu. Co żeglarz to oczywiście inna recepta na to jak zmagać się z chorobą morską. Do mnie najbardziej przemawia zażywanie imbiru. Są nawet tabletki  na bazie imbiru. Dla dzieci i młodzieży syrop i lizaki. Na rynku dostępny jest również plaster, który działa na zasadzie akupunktury – uciska on odpowiednie miejsca na nadgarstkach i w ten sposób ma zapobiegać wystąpieniu objawów choroby. Można też znaleźć w aptekach środki homeopatyczne w postaci kropli lub czopków. Można też kupić leki zawierające dimenhydraminę lub prometazynę (na receptę). Aby jednak środki te mogły odnieść pożądany skutek, należy pamiętać aby zażyć je przed rozpoczęciem pływania, bo później ich skuteczność zdecydowanie zmaleje. Na świecie dostępnych jest wiele leków: Stugeron, Dramamine II, Marzine, Motilium, Scopoderm, Avomine, Phenergan, Maxolon, Zofran. Niestety, większość z nich jest niedostępna w Polsce. Jednak najlepszym sposobem zapobiegania chorobie morskiej jest stanie przy kole sterowym, wtedy zespalamy się z jachtem i kolejne przechyły są dla nas oczywiste. Nie wszyscy mogą jednocześnie sterować. Ci nieszczęśnicy, których nie dopuszczono do steru mogę skupić uwagę na jakimś odległym punkcie poza jachtem. Gorzej jak do samego horyzontu jest tylko morze i nawet żadnej innej jednostki pływającej nie widać. Pozostaje linia horyzontu. Większość ludzi lepiej znosi chorobę na pokładzie, jednak nie jest bezwzględna reguła. Niektórym lepiej jest po prostu położyć się i zdrzemnąć. Kiedy ma się problemy z chorobą morską raczej trudno jest czytać książki lub bawić się gierkami na smartfonach. To ostatnie nie dotyczy naszych najmłodszych członków załogi, którzy na dobre wciągnęli się w gierki na smartfonach i rywalizują z zacięciem godnym lepszej sprawy. Oczywiście są krótkie przerwy na pisanie tego okropnego dziennika, ale później ze zdwojoną energią atakują swoje urządzenia. No, może trochę przesadziłem pisząc o krótkich przerwach, bo napisanie każdego kolejnego zdania, to jednak był dosyć długi i wyczerpujący proces twórczy. No ale, jak to mawiam, każdy kiedyś znajdzie swoją falę.

Nasza "Bavarka"
       Okazuje się, że nie tylko stare jachty mają swoje tajemnice. Również nasza, prawie nowa Bavaria 56 Cruiser co i raz czymś nas zaskakuje. Tym razem, kiedy z ukontentowaniem kiwałem się na falach, dobiegł mnie z jednej z łazienek dosyć donośny odgłos czegoś spadającego. Nic specjalnego. Mało to razy ktoś zostawiał w łazience niezaształowaną kosmetyczkę albo jakieś sprzęty? W końcu większość załogi to zupełni nowicjusz i mają prawo do nauki na własnych błędach. Nie wszyscy jednak podzielali moje spokojne podejście do tajemniczego wydarzenia w łazience i ktoś jednak zajrzał tam aby sprawdzić co się stało. Ku mojemu niemałemu zaskoczeniu okazało się, że spadło lustro! Na samą myśl o tym co mogłoby się wydarzyć, gdyby akurat ktoś w tym momencie  zasiadał na tronie. Na szczęście jedynie lustro uległo dezintegracji. No cóż, mit solidnych niemieckich wyrobów już dawno rozpłynął się na cztery świata strony. A te lustro to swego rodzaju symbol, wszak w kwietniu 2018 roku Bavaria Yachts, europejski lider w budowie jachtów, firma zatrudniająca ok. 800 osób, ogłosiła upadłość. Parę miesięcy trwał stan niepewności co do dalszych losów tej firmy, ale w końcu znalazł się inwestor, niemiecka firma CMP Capital Management Partners, który podjął się dalszego prowadzenia firmy, zatrzymując przy tym całą załogę. No i dobrze, a nam pozostało dokładne uprzątnięcie potłuczonego szkła żeby ktoś nie zrobił sobie krzywdy. A swoją drogą to ciekawe, stocznia Bavaria Yachts znajduje się w miejscowości Giebelstadt położonej na południe od Wurzburga i nie trudno zauważyć, że do morza to stąd jest raczej daleko. W związku z tym produkowane tam ok 3000 jachtów rocznie, do portów transportowane były i zapewne będą również w przyszłości drogą lądową. Czy ktoś mówił, że Niemcy nie mają fantazji?

Klima i fragment zatoki
       Niemcy mają fantazję a my dalszy ciąg kłopotów. W feralnej łazience wyskakują dwa bezpieczniki i żadne resetowanie nie pomaga. W rezultacie nie działa elektryczna spłuczka w kingstonie i pompa ściekowa. Krótko mówiąc mamy wyłączoną z użytkowania jedną łazienkę, do tego z nieopróżnionym kingstonem. Przy dziewięciu osobach to nieco kłopotliwa sytuacja. Na szczęście widać już Milos, gdzie zamierzamy spędzić najbliższe dwie doby. Może uda się rozwiązać choć niektóre nasze jachtowe problemy.
       Jak ja lubię Milos! Najpierw niecierpliwość. Bo zatoka Milos jest bardzo długa, a tu już by się chciało cumować. Od wejścia do zatoki do linii kiedy na trawersie jest A. Bomparda jest ok. 3,5 Mm. Ale wtedy pojawia się już Adams i na twarzy, niczym odruch bezwarunkowy pojawia się uśmiech. Sama marina to nic specjalnego, jak to w Grecji. Na szczęście jest prąd i woda i stosunkowo dużo miejsca. Ponieważ przypływamy stosunkowo wcześnie, ok godziny 1300, możemy wręcz przebierać w miejscach. Jest dosyć silny wiatr wiejący od lewej burty, więc zakładamy dodatkową cumę ze śródokręcia, bo sama kotwica od dziobu to trochę za mało. Kiedy już mogę powiedzieć „tak stoimy” pora na odwiedziny w bosmanacie. A tam znajoma pani, która pracuje w porcie od niepamiętnych czasów. Pani jest po prostu sympatyczna i przyjaźnie nastawiona do ludzi, ale kiedy jeszcze mówię jej, że nie jest to moja pierwsza wizyta w Adamas, i że wracam tu zawsze z wielką przyjemnością, na jej twarzy zagoszcza uśmiech jak słońce w samo południe. Miło, bo akurat dzisiaj pogoda nie jest typowo grecka. Jak na koniec sierpnia raczej niespotykana.


       Milos to całkiem spora wyspa i bardzo atrakcyjna do zwiedzania, stąd ten planowany dłuższy postój. Atrakcyjna ze względu na ukształtowanie terenu i różne fantastyczne formacje skalne. Skały najróżniejszych barw i kształtów, nadbrzeżne urwiska i urokliwe zatoczki. Prawdziwe bogactwo geologiczne. Za jego też sprawą pojawiło się również  i te bogactwo materialne. Prawdopodobnie pierwszymi mieszkańcami Milos byli Fenicjanie. Wtedy wyrabiano z obsydianu różne narzędzia i broń, które były eksportowane na Peloponez, Kretę, Cypr a nawet do Egiptu. Mówi się, że bogate zasoby tego minerału awansowały wyspę na „narzędziownię” starożytności. I właśnie ta długa historia osadnictwa i cywilizacji jest drugim elementem stanowiącym o atrakcyjności wyspy. Działo się tu wiele i kolejne epoki pozostawiły po sobie jakiś ślad. Oczywiście to co pierwsze się pojawia w naszych głowach na hasło „Milos”, to Wenus z Milos, choć powinno się mówić Afrodyta z Mlos, bo Wenus to imię rzymskie. Ta słynna rzeźba odnaleziona w 1820 roku przez niejakiego Giorgosa Kentrotasa jest zarówno świadectwem doskonałości starożytnej greckiej sztuki jak i bezczelności francuskich „poszukiwaczy skarbów”. Rzeźba została wywieziona do Paryża i wszelkie protesty Greków były i są daremne. Raczej nie zanosi się na to aby Afrodyta z Milos miała powrócić na swoje miejsce.

     
       Port Adamas to jeden z najbezpieczniejszych portów na Cykladach. Jako ciekawostkę warto przypomnieć, że leży w centralnym punkcie kaldery, czyli zapadlisku po stożku wulkanicznym, wypełnionym wodą. Jedyną niedogodnością dla żeglarzy jest bezpośrednie sąsiedztwo pirsu promowego, do którego cumują całkiem spore jednostki, powodując pewien rozkołys. Ale bez przesady, stałem tam już kilka razy i jakoś nie odczułem specjalnego dyskomfortu. W zatoce jest też miejsce aby stanąć na kotwicy, ale jeśli można stanąć przy kei, to zdecydowanie polecam. Miasto jest bardzo sympatyczne a opłaty portowe umiarkowane. Doba postoju 56-cio stopowego jacht to niespełna 25 Euro (2018).  A kiedy już się stanie to warto pospacerować ulicą wzdłuż brzegu, przysiadając w kolejnych tawernach na coś smakowitego.
       No ale nie wszyscy mogą się oddać tym kulinarnym uciechom. Niektórzy muszą się wziąć do roboty. Nie mamy już wątpliwości, że nasze kłopoty z prądem są związane z naszym kablem. Nie mamy żadnego próbnika, więc szukamy uszkodzeń na czuja. Zaczynamy od wtyczek. Janusz rozkręca jedną i drugą. Coś tam jest osmalone. Czyszczenie i skręcenie. Nie, to nie to. Po ponownym podłączeniu i „wysadzeniu” bezpieczników, znajdujemy miejsce gdzie kabel jest wyraźnie cieplejszy. Acha! Jest uszkodzenie. Obcinamy kawałek i skręcamy ponownie. Eee? I nic. Kolejne uszkodzenia. Zdaje się, że nasz kabel nadaje się na złom, a przynajmniej do gruntownego sprawdzenia. W końcu postanawiamy kupić nowy kabel. Ale okazuje się, że to nie takie proste, bo w Adamas takiego kabla nigdzie nie dostaniemy. W końcu w jakiejś hurtowni budowlanej udaje się nam zakupić odpowiedniej grubości kable jednożyłowe i osłonę. Montujemy z tego coś doraźnego, byle tylko mieć prąd na jachcie. Nawet jakoś to działa. Pod warunkiem, że nie ruszamy spłuczki ani pompy prysznicowej w felernej łazience. Bo każda próba ich uruchomienia skutkuje natychmiastowym „wywaleniem” korków. Podobny efekt daje próba uruchomienia klimatyzacji. Na razie kończymy nasze zmagania z elektrycznością. W kwestii klimatyzacji pozostaje nam  uznać, że choć jacht jest w nią wyposażony, to my jedynie możemy o niej porozmawiać.

Jesteśmy na szczycie
            Kolejny dzień to zaplanowana wycieczka po wyspie. Nic więc dziwnego, że wyjątkowo leniwie wynurzamy się z koi. Wszystko jakoś się rozłazi. Przysiadłem sobie w kokpicie z kubkiem pachnącej kawy i przyglądałem się życiu toczącemu się nieśpiesznie wokół nas. Moją uwagę zwraca jacht, który chciałby odpłynąć ale ma ewidentne problemy z podniesieniem kotwicy. W końcu ktoś schodzi do wody i dopiero wtedy, po dłuższych zmaganiach z oporem materii, a właściwie z poplątanymi łańcuchami udaje im się ruszyć w drogę. Jeszcze nie skończyłem przeżuwać w myślach tego niefortunnego zdarzenia, gdy widzę, że kolejny jacht chcący odpłynąć ma podobne problemy. Co za licho?! To już wygląda niepokojąco. Przypominam sobie podobne zdarzenia z Nowego Epidauros czy Mykonos, gdzie przyczyną problemu była gruba lina leżąca na dnie w poprzek łańcuchów kotwicznych, czy w Portocheli, gdzie nieroztropny żeglarz ułożył swój łańcuch w poprzek już leżących łańcuchów innych jachtów. Już pierwszy wychodzący jacht ściągnął kilka następnych kotwic w jedno miejsce. Ależ była plątanina. Już procesory zaczęły się grzać, bo ruszyła na całego analiza możliwych wydarzeń i różnych reakcji. Ale póki co, jeszcze przez chwilę zmagamy się bezskutecznie z naszym zasilaniem. W końcu cała ekipa jest gotowa do wyjścia, więc zostawiamy zmartwienia za sobą i idziemy do wypożyczalni samochodów po zamówione poprzedniego dnia pojazdy.

I widok ze szczytu.
       Bierzemy dwie prawie nowe srebrne Hondy Civic i ruszamy na podbój wyspy. Auta prowadzą się bardzo dobrze i jazda nimi to przyjemność. Najpierw jedziemy do katakumb. Nie ma zbyt wielu turystów. Bez problemu można zaparkować na parkingu przy zejściu do katakumb. Zejście jest dosyć strome, ale starannie wykonany kamienno-betonowy chodnik, z licznymi schodkami, sprawiają, że idzie się wygodnie. No i te widoki na zatokę i na wioskę Klima. Pięknie! O! Patrzcie, wczoraj tam płynęliśmy. Zatoka z tej wysokości wygląda bardzo malowniczo.
       Katakumby na Milos to jedna z większych atrakcji wyspy. Są interesujące ze względów historycznych jak i geologicznych. Są to najstarsze w Grecji pozostałości po pierwszych chrześcijanach z I wieku. Wszystkich grobów, dawno już splądrowanych jest 294. Do zwiedzania niestety udostępniona jest tylko część. Przy okazji zwiedzania katakumb wywiązała się ciekawa dyskusja o ich wykorzystaniu. Bo, że grobowce to oczywiste. Ale też niekiedy miejsce spotkań, szczególnie w okresie prześladowań. Jak jednak silne były prześladowania wczesnych chrześcijan w Grecji? Tego niestety nie byliśmy w stanie sprawdzić, bo po prostu zabrakło nam dostępu do odpowiednich materiałów. Ale cośmy sobie podyskutowali, to nasze.

W katakumbach
       Będąc już w okolicach Melos odwiedzamy miejsce gdzie odnaleziono słynną rzeźbę – Afrodytę z Milos oraz całkiem dobrze zachowany starożytny amfiteatr.
       Kolejny punkt dnia to odwiedziny w twierdzy weneckiej. Najpierw jednak trzeba znaleźć miejsce do zaparkowania. Nie jest to niestety w tym miejscu prosta sprawa. Ponieważ twierdza usytuowana jest na wysokim i stromym wzniesieniu, przed wyruszeniem na jej podbój należy przysiąść w jakiejś knajpce i się posilić. Wpadła nam w oko taka jedna, całkiem niewielka, ale bardzo klimatyczna, tuż przy drodze do twierdzy - Taverna Uzeri. Kiedy już się rozsiedliśmy i zamówiliśmy małe conieco, był czas na dokładniejsze przyjrzenie się lokalikowi. Bardzo przytulny, z licznymi elementami wystroju z minionej epoki spokoju i bezpośpiechu. Ale miejsce wydało mi jakieś bardzo znajome. Jeszcze dokładniej zacząłem się przyglądać każdemu kątowi. Tak! Byłem tutaj, tylko gdzie jest buzuki, które wisiało w centralnym miejscu na ścianie i Darek próbował na nim grać, a właścicielka nawet zaśpiewała kilka słów. Tak to musi być to miejsce. W końcu zapytałem starszego pana, który wydawał się być szefem, o ten instrument. Trafiłem, pan faktycznie był właścicielem, a słysząc moje pytanie uśmiechnął się pogodnie. Tak wisiało tu kiedyś buzuki, teraz jest w środku. No tak, to było 12 lat temu.

Posiłek w drodze do twierdzy
        Do twierdzy idzie się wąską, stromą drogą. W takie dni jak ten, kiedy jest piękna słoneczna pogoda jest to spore wyzwanie, szczególnie w okolicach południa. Nic więc dziwnego, że nie spotykamy zbyt wielu innych turystów. Po drodze trafiamy na drzewka figowe, na których jest sporo podsuszonych już nieco, pysznych owoców. Jeden z naszych młodych dżentelmenów, Adrian dzielnie zmaga się z trudnym terenem, by nazrywać garść smakowitych owoców. Wreszcie docieramy na szczyt. Tam jak zwykle, mniej lub bardziej wieje. Widok jest jednak absolutnie fantastyczny. Właśnie dla niego warto jest podjąć trud wspinaczki mimo panującego upału.

Sarakiniko
       Jeden dzień na włóczenie się po Milos, to zdecydowanie za mało. Trzeba więc na coś się zdecydować, a z czegoś zrezygnować. Jak dla mnie absolutnym hitem tej wyspy jest Sarakiniko. Niezwykłe białe skały, z gejzerami wody tłoczonej przez morze i cudowną zatoczką kąpielową wcinającą się głęboko w ląd. Przy dobrej pogodzie jest to fantastyczne miejsce do kąpieli. Zarówno młodsi jak i starsi mają wielką radochę z pluskania się w ciepłych wodach Morza Egejskiego. Mimo, że na otwartym morzu są dosyć duże fale, wywołujące niepowtarzalne widowisko uderzając z impetem w nabrzeżne skały, w zatoczce jest zupełnie spokojnie. Prawdziwa rozkosz. 

Sarakiniko
       Dla urozmaicenia, po wędrówce po skałach, można wejść do katakumb, które podobno kiedyś były wykorzystywane przez wojsko. Same w sobie, nic specjalnie ciekawego, ale niewątpliwie dodatkowe urozmaicenie wycieczki. Sarakiniko ma dwie niewątpliwe wady: 1) bardzo trudno się stamtąd wyrwać, dopiero porządny głód może w tym pomóc; 2) bardzo trudno to miejsce opisać w sposób w pełni oddający jego uroki – tam trzeba po prostu pojechać i zobaczyć na własne oczy.

Pollonia
       Jak już jednak pojawi się głód i zmusi nas do opuszczenia Sarakiniko, to natychmiast trzeba udać się do bardzo przytulnej wioski Pollonia. A dokładniej, do Fish Tavern Molos. Bardzo grecki lokal, żadnych luksusów, żadnych ekstrawagancji, za to kuchnia i klimat niepowtarzalne. Kolejny raz można się przekonać, że Grecy potrafią przyrządzać dary morza. Tu można naprawdę beztrosko i radośnie biesiadować bez końca. Smakujemy więc najróżniejszych potraw i cieszymy się posiłkiem. W końcu wracamy do Adamas, bo jesteśmy zobligowani do oddania samochodów do określonej godziny. Hondy Civic sprawdziły się bardzo dobrze, przy ich oddawaniu nie było żadnych kłopotów. Wracamy na jacht i znowu przesympatyczne pogawędki przy odrobinie jakiegoś zacnego trunku do późnej nocy. Jak ja to lubię!

Do Kleftiko.
       Kolejny dzień, to już czwartek, rozpoczynamy dosyć wcześnie. Właściwie trochę się wahałem czy płynąć prosto do Naxos, czy jednak zahaczyć jeszcze o Kleftiko. Jak na razie nie ma żadnego przymusu czasowego, możemy więc pozwolić sobie na nieco improwizacji. O.K., skoro nie mogę się zdecydować, więc pytam o zdanie załogę, mówiąc o co chodzi i jakie są alternatywy. Zdaje się, że pod wpływem doznań w czasie wczorajszej wycieczki, jest, przynajmniej u części załogi, zdecydowana wola odwiedzenia Kleftiko. Vox populi, vox Dei – płyniemy do magicznej zatoki, a właściwie zespołu zatoczek, skalnych grot, niezwykłych skał i plaż. Mamy całkiem świeży wiaterek – 5 – 7 B, więc mkniemy niczym na skrzydłach. 

Kleftiko
       Na miejscu jest już zdecydowanie spokojniej. Wiatr wieje z drugiej strony wyspy. Jest koniec sierpnia, piękna pogoda, nic więc dziwnego, że jest dosyć tłoczno. Nie tylko my chcemy się nacieszyć tym niezwykłym miejscem. Co istotne, można się tu dostać jedynie od strony morza. Żadna drog nie prowadzi do tego miejsca. Zrzucamy ponton na wodę. Akurat w tym miejscu ponton ze sprawnym silnikiem bardzo się przydaje. To jest niesamowita atrakcja pływanie między skałami i tunelami w skałach, zapływanie do sąsiednich zatoczek i odwiedzanie różnych kąpielisk. Pływamy na pontonie, pływamy w pław. Czas szybko mija. Trzeba by zjeść jakiś obiad. Od słowa do słowa, podejmujemy decyzję, dzisiaj już nigdzie dalej nie płyniemy. Zostajemy w Kleftiko. Więc uciechy kąpielowe trwają w najlepsze do wieczora. W miarę upływu czasu większość jachtów odpływa. Zostają bardzo nieliczni: dwa wielkie, superluksusowe jachty motorowe i może ze dwa jachty żaglowe. Robi się bardzo kameralnie. Prognoza pogody nie przewiduje żadnych zmian, więc możemy spokojnie zostać na noc. Chyba się powtarzam, ale jest pięknie!       

Kleftiko

Postaw mi kawę na buycoffee.to

środa, 3 kwietnia 2019

WŁÓCZĘGI PO MORZU EGEJSKIM I OKOLICY - cz.1




       Jeszcze tylko ten nieszczęsny lot samolotem i znowu będziemy w Grecji. Tym razem lecimy Easyjet-em, nieco lepiej niż ten fatalny Ryanair, ale i tak ścisk jak w puszce sardynek. W połowie lotu zaczynają boleć stawy, łapią skurcze i do tego ohydna kawa za którą trzeba jeszcze zapłacić. Gdzie te czasy gdy lot samolotem był synonimem luksusu?
       O ile lotnisko Schönefeld jest raczej dziadowskie, to port lotniczy im. Elefteriosa Wenizelosa w Atenach jest całkiem sympatyczny. Biedalinie oczywiście przyjmowane są gdzieś tam, na szarym końcu lotniska, całe kilometry od głównego budynku, ale na szczęście dla umęczonych podróżnych niemal do samego holu głównego można dojechać ruchomymi chodnikami. Od razu człowiek czuje się jak człowiek, a nie jednostka towarowa do przewiezienia.
       Lotnisko ateńskie jest bardzo przyzwoicie skomunikowane z centrum miasta. Dla żeglarzy szczególnie przydatna jest linia autobusowa X96, którą to linią dotrzemy za jedyne sześć Euro do większości marin aż po Pireus. My jednak tradycyjnie przyjeżdżamy dzień wcześniej i nocujemy w hotelu Galaxy, w niewielkiej odległości od mariny Alimou (zwanej potocznie Kalamaki). Bezpretensjonalny, prawie przytulny  hotel z jadalnią na ostatnim piętrze, skąd rozpościera się piękny widok na zatokę. No cóż hotel jest położony przy bardzo ruchliwej alei biegnącej wzdłuż brzegu, na której ogromny ruch jest przez całą dobę. Nie ma mowy aby zostawić w nocy otwarte okno. Jest oczywiście klimatyzacja, ale to jednak nie jest to. Ale za to po drugiej stronie bocznej uliczki dochodzącej do Alei Poseidona jest świetna cukiernia. Uwaga, jest naprawdę słodko, nawet największe łasuchy mogą odpaść. Wieczorem jednak zaczynamy od wycieczki na drugą stronę alei na kolację. Trafiamy na jakąś imprezę. Trochę tłoczno i bardzo głośno ale to już prawdziwa Grecja, którą mimo pewnych zastrzeżeń bardzo lubię. 

Hotel Galaxy - baza wypadowa żeglarzy
       Przybycie do Aten w piątek ma tę wielką zaletę, że sobotni poranek i przedpołudnie są bardzo nieśpieszne. Można się delektować śniadaniem na szóstym piętrze, można przejść spacerem do mariny. Można poczuć się prawdziwym Grekiem. Oczywiście nie obyło się bez drobnego zamieszania z taksówkami. Zamówienie przez jednego klienta dwóch taksówek to jednak spore wyzwanie dla dyspozytorów ateńskich korporacji. Trochę poczekaliśmy, coś tam trzeba było wyjaśnić, ale do takich sytuacji w Grecji już przywykłem więc spokojnie czekałem na rozwój sytuacji. Tym bardziej, że nigdzie się nie śpieszyliśmy. W końcu dwóch członków załogi z bagażami zapakowało się do pojazdów a ja z resztą ekipy przeszliśmy do mariny na piechotę. Bardzo przyjemny spacerek.  
       Tym razem bierzemy jacht od greckiego giganta czartegowego, firmy Kiriacoulis. Na zewnątrz specjalnie się nie wyróżniają. Już kiedyś korzystaliśmy z ich usług i również w zakresie obsługi niczym specjalnym się nie wyróżniali. Mi wystarczy aby mnie obsługiwali sprawnie i z uśmiechem. Tym razem jednak zaczęło się trochę inaczej niż zwykle. O.K. skiper załatwia sprawy związane z czarterem ale jeśli chcemy zrobić zakupy to ich człowiek zawiezie nas do sklepu, gdzie można będzie nabyć wszystko co potrzeba i transport z tego sklepu przywiezie nasze zakupy. No, no! Miło. Co prawda sklep, w którym zazwyczaj robiliśmy zakupy jest całkiem blisko i też dowozi zakupiony towar na keję, ale możemy spróbować czegoś nowego, tym bardziej, że proponowane rozwiązanie jest co najmniej tak wygodne jak dotychczasowe. Jedzie więc część naszej ekipy czynić sprawunki. Okazuje się, że nie jest to jeden sklep. Zawożą naszych do hurtowni napojów gdzie można kupić dobra płynne i do sklepu z innymi produktami. W zasadzie to nie był zwykły sklep, tylko luksusowe delikatesy. Co warte zauważenia produkty z nich są bardzo przyzwoitej jakości, rzekłbym wyraźnie lepszej niż w starym markecie. Brawo. Jedna i druga firma ma własny transport, co w sumie dla nas i tak nie ma znaczenia, bo obie części naszego zaprowiantowania wkrótce trafiają na keję. Nie wiem czy ten nowy rodzaj usług to w tej chwili standard w Kiriakoulis czy też wynikało to z ceny czarteru wybranego przez nas jachtu, bo tak drogiej jednostki jeszcze nie miałem okazji wynajmować.

Marina Kalamaki
      O ile z zakupami sprawy poszły łatwo i przyjemnie, to już z odbiorem jachtu nie było tak sprawnie. Mimo, że awizowaliśmy chęć nieco wcześniejszego odbioru jachtu nikt się tym specjalnie nie przejął. Panie które sprzątały robiły to z niezwykłym namaszczeniem. Panowie techniczni też kręcili się wokół naszego jachtu niemal z nabożeństwem. I mimo, że cała ekipa rozpoczęła prace w miarę rano, nie zanosiło się na rychłe przejęcie jachtu. W biurze też niemałe zawirowanie wokół naszego czarteru. Umowa została sporządzona w pięciu egzemplarzach. Jej objętość porównywalna z sienkiewiczowską trylogią. W końcu udaje się nam wejść na pokład. Bavaria 56 Cruiser, rocznik 2016. Pierwsze wrażenie: mieszane uczucia co do rozplanowania wnętrza. Projektanci niespecjalnie przyłożyli się do ergonomii. Widocznie wyszli z założenia, że jacht i tak wystarczająco wielki, więc nikt nie będzie zastanawiał się nad szczegółami.  Druga rzecz rzucająca się od razu w oczy to dużo elektryki – spłukiwanie kibelków, pokład kąpielowy, trap, klimatyzacja, działający telewizor. Ponieważ jest dosyć gorąco postanawiamy wypróbować klimatyzację. Niestety po kilku sekundach pracy wyskakują bezpieczniki na kei. A może nawet dalej. Pan z Kiriakoulisa wyjaśnia, że to nieco większa awaria. Patrząc na dyndające przewody instalacji elektrycznej i stan techniczny słupków trudno było nie przyjąć tych wyjaśnień za dobrą monetę. Taką prowizorkę to nawet u nas trudno znaleźć. 
       Uff! Wreszcie wypływamy. Jest 1645. Niewiele nam czasu zostało do zachodu Słońca. No cóż, takie są uroki jesiennego pływania. Trochę szkoda bo liczyłem, że przenocujemy w zatoce Souniou i rano zwiedzimy ruiny świątyni Posejdona. Trudno zmieniamy plany i kierujemy się do zatoki Agia Marina na wyspie Egina. Jak to często bywa prognoza pogody jest bardzo orientacyjna. Na szczęście coś tam wieje. Wiatr 13-19 kn SE. Najpierw długi hals na E a później prosto do celu – Egina – Agia Marina. Już przy pierwszych manewrach daje się odczuć, że jacht ma bardzo dużą bezwładność. Waga robi swoje. Oczywiście waga jachtu, żeby nie było niejasności.  Kotwicę rzucamy o 2000. Zdążyliśmy jeszcze zaliczyć kąpiel w cudownej wodzie. Słońce już się schowało za horyzontem, ale niebo było jeszcze bogate w fascynujące barwy, tworzące niepowtarzalną atmosferę. Niestety okazało się, że część załogi źle znosi falowanie. Ciekawe czy to tylko efekt pierwszego kontaktu z morzem czy też nieco poważniejsza dolegliwość. Okaże się. 

Agia Marina - pierwszy postój na kotwicy
       Rezygnujemy ze zwiedzania Eginy i spaceru do świątyni Afai. Leniwe śniadanie w urokliwym miejscu i spokojny start 0930. Kierujemy się w kierunku wyspy Kythnos z zamiarem zacumowania w jednym z moich ulubionych miejsc na Morzu Egejskim, w Loutrze. Niestety nie ma wiatru, płyniemy na silniku po niemal gładkim morzu. Może to i lepiej. Załoga ma czas i warunki aby dojść do siebie i oswoić się z życiem na jachcie. Na wodzie całkiem spory ruch statków. Powoli i z mozołem podążają w różnych kierunkach. Patrząc na to co się dookoła dzieje, aż trudno uwierzyć, że na morzu może dochodzić do kolizji. Znalazłem raport Europejskiej Agencja ds. Bezpieczeństwa na Morzu (EMSA) o wypadkach morskich zarejestrowanych w Europie statków w 2016 roku. Agencja naliczyła 106 ofiar śmiertelnych, 957 rannych osób, utratę 26 statków i 123 dochodzeń przeprowadzonych w ciągu tego roku.
       Ogółem kraje Unii Europejskiej zanotowały 3145 wypadków na morzu. Połowa ofiar wypadków to efekty błędów nawigacyjnych, w tym zderzenia czy wpłynięcia na mieliznę. Błędy ludzkie odpowiadały za 60 proc. przypadkowych zdarzeń. 42 proc. wypadków miało miejsce w lub w pobliżu portu. Choć to wszystko wydaje się nieprawdopodobne, to jednak fakty są nieubłagane. Po prostu ludzie potrafią. Wystarczy przypomnieć tragiczną katastrofę włoskiego wycieczkowca Costa Concordia, którego kapitan Francesco Schettino wykazał się skrajną głupotą, niekompetencją i tchórzostwem. Podejrzewam, że takich bufonów jak Schettino pływa po morzach świata niestety znacznie więcej.


       Obiad jemy z pewnym opóźnieniem, spowodowanym powolnym dochodzeniem załogi do siebie. Ale to jest właśnie wyjątkowo piękne w takim żeglowaniu, że nigdzie nam się nie śpieszy i godzina w jedną stronę, czy w drugą, nie ma większego znaczenia. Owszem, lubię wcześniej wypływać aby spokojnie znaleźć miejsce w docelowym porcie, ale nie jest to przeważnie żaden mus. No i właśnie tym razem właśnie tak się zdarzyło, że kiedy dopłynęliśmy do Loutry okazało się, że już nie ma dla nas miejsca. Wielka szkoda, bo to naprawdę świetne miejsce. Zawracamy i kierujemy się do odnogi Ormos Loutron, do Ormos Eirinis (Ay Irini – och te greckie nazwy). O godzinie 1815 rzucamy kotwicę. Od rufy dajemy cumę na brzeg. Jest tam nawet kilka specjalnie zrobionych uchwytów, ale dla nas już nie starcza. Trochę musimy pokombinować. Co gorsza również kotwica nie trzyma specjalnie pewnie. Tak czy owak stoimy. Pokonaliśmy ok 48 Mm.  
       Skoro nie udało się stanąć w porcie będziemy korzystać z pontonu aby dotrzeć na brzeg. W sumie to też jest swego rodzaju atrakcja. Niestety mamy problemy z odpalaniem silnika. Kombinujemy na wszelkie sposoby, a ten nie chce współpracować. Skipper z sąsiedniego jachtu proponuje nam udostępnienie swojego pontonu. Super!  Kiedy już pierwsza część wycieczki ma ruszać omawia posłuszeństwa silnik od drugiego pontonu. Tu przyczyna okazuje się nader prozaiczna, brak paliwa. Mamy na szczęście mała zapas benzyny i w końcu udaje się wyruszyć ku Loutrze i spędzić tam kilka miłych chwil.

Ormos Eirinis
       W ciągu nocy kilkakrotnie sprawdzałem czy kotwica trzyma jak należy. Nic się nie działo. Jednak wczesnym rankiem obudził mnie Janusz informując, że mocno zbliżyliśmy się do brzegu. Sytuacja była o tyle kłopotliwa, że zaczął wiać nieco mocniejszy wiatr, znoszący na w bok, a jednocześnie był problem z cumą rufową, która gdzieś tam się zaklinowała. Janusz jednak dzielnie się sprawił udając się na brzeg i uwalniając nas z uwięzi. Ze względów bezpieczeństwa musieliśmy nieco oddalić się od brzegu i od innych jachtów kotwiczących po sąsiedzku i dopiero wtedy mogliśmy zrobić końcowy klar, ale w tym momencie nie było już żadnego zagrożenia.  Gdyby ktoś chciał stawać w tej części zatoki, co samo w sobie jest całkiem przyjemne, to warto zwrócić uwagę, że brzeg jest mało przyjazny, kamienisty i trudny do poruszania się po nim. Lepiej poszukać wolnego ucha na brzegu, gdzie będzie można założyć cumę nabiegowo, co pozwoli na szybkie i sprawne odejście od brzegu. A na pokładzie żartom nie było końca, bo największym „bohaterem” dnia został pęcherz Janusza. Bo gdyby on się nie upomniał o swoje, to kto wie.
       Ponieważ mamy na pokładzie dwóch młodych dżentelmenów, w wieku 10 i 11 lat, jednym z głównych zadań dorosłej części załogi było wymyślanie czymże to można by ich zająć. Jednym z pomysłów, sprawdzonym w czasie wcześniejszych rejsów z młodocianymi, było zlecenie im prowadzenie dziennika okrętowego. W tym przypadku były to nawet dwa dzienniki. Już pierwszego dnia okazało się, że to w tym przypadku pomysł taki sobie. O ile jeszcze Adrian zamykał się z mamą w ich kabinie i coś tam po cichutku, systematycznie skrobał, to w wykonaniu Olka było to prawdziwe przedstawienie, w którym pojawiały się wszelkie możliwe stany emocjonalne. Jednak Basia, mama Olka, wykazywała się wręcz niezwykłą wytrwałością w stymulowaniu swojego syna do pisania dziennika. Chyba więcej nie będę proponował dzieciom takiego zajęcia, bo to co mi wydawało się, że będzie ciekawe i może nawet będzie fajną zabawą, okazało się dla młodzieży z tego rejsu prawdziwą katorgą. Smartfony były zdecydowanie ciekawsze i dostarczały lepszej rozrywki. 

Wpływamy do Zatoki Kamares
       Do Kamares położonego po zachodniej stronie wyspie Sifnos dopływamy dosyć wcześnie. „Tak stoimy” pada o 1415. Mamy sporo szczęścia, bo kiedy wpływamy do zatoki, przy kei jest już tylko jedno wolne miejsce. Nic z resztą dziwnego, bo porcik jest bardzo mały. Mamy przedsmak tego co prawdopodobnie czeka nas dalej. 56-cio stopowy jacht wymaga jednak nieco więcej miejsca do zaparkowania niż jachty na których pływałem wcześniej. Oczywiście, jak to w Grecji, na kei nie ma nikogo z portu, kto mógłby pomóc przy cumowaniu. No cóż, po prostu w Grecji tak jest i już. Trzeba to przyjąć do wiadomości nie marudzić.  Na szczęście są inni żeglarze. Żeglarze to jedna z tych społeczności, gdzie mile widziane jest kultywowanie starych tradycji. A do kanonu tych tradycji bez wątpienia należy pomaganie innym żeglarzom. A już absolutnym minimum jest przyjęcie na kei podanej z jachtu cumy, czy też oddanie cumy z kei przy odchodzeniu. To taki odruch bezwarunkowy: widzisz podchodzący jacht, natychmiast jesteś gotowy pomóc przy cumowaniu. Tyleż to piękne co i użyteczne, nie tylko w Grecji. Nie inaczej rzecz miała się w Kamares. Znalazły się pomocne dłonie, dzięki którym spokojnie zacumowaliśmy. Po chwili zjawili się pracownicy portu aby pobrać niewielką opłatę za postój. I jak tu tych Greków nie kochać, są po prostu rozbrajający. A przy kei międzynarodowe towarzystwo. Zjeżdża się tutaj cała żeglarska Europa i nie tylko Europa. Do Amerykanów, Kanadyjczyków i Australijczyków już przywykłem. Ale tym razem wśród najbliższych sąsiadów mieliśmy załogę w 100 % azjatycką. Niestety nie miałem okazji dowiedzieć się skąd byli.

Kamares
       To moja pierwsza wizyta w Kamares. Bardzo mi się spodobało jak tylko wpłynęliśmy do zatoki o tej samej nazwie. Zatoka dosyć głęboko wcina się w głąb wyspy. Otoczona jest wysokimi wzniesieniami. A sama miejscowość i port położone są na końcu zatoki. Bardzo malownicze jest to podejście.   
       Późnym popołudniem miasteczko, podobnie jak cała Grecja, ożywa. Ludzie wylegają na ulice, zasiadają w knajpkach, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawia się ten jedyny w swoim rodzaju klimat greckich wysp. I to jest to za co chyba najbardziej kocham Grecję. Te późne popołudnia i wieczory, kiedy można się snuć po ulicach, przystanąć gdzieś na drinka albo rozsiąść się na biesiadę. Czy po prostu zatrzymać się aby poobserwować innych ludzi. Jest na co popatrzeć, bo oprócz wszędobylskich turystów, na wyspach można nacieszyć oczy klasycznymi, greckimi typami. Nie mogę się powstrzymać by nie sięgnąć po swojego Nikona i nie uwiecznić trzech dżentelmenów siedzących przy maleńkim stoliku tuż przy głównej ulicy i o czymś tam sobie rozprawiających. Zapytałem, czy mogę im zrobić zdjęcie. Okazało się, że żaden z nich nie zna angielskiego, ale się dogadaliśmy i panowie przyjaznymi uśmiechami potwierdzili zgodę.


       Ale, żeby nie było! Nie przyjechaliśmy tutaj żeby tylko się przyglądać jak inni jedzą. Wybieramy sobie lokal, który sprawił na nas dobre wrażenie. Gdy tylko przystanęliśmy, jeszcze nie do końca zdecydowani, natychmiast pojawiła się właścicielka i swoim zaproszeniem ułatwiła nam podjęcie ostatecznej decyzji. Dziewięć osób to już mały tłum, a co za tym idzie procesy decyzyjne są mocno utrudnione. Również te dotyczące wyboru posiłków. Kobieta, zdaje się mieszkanka Kamares, siedząca przy sąsiednim stoliku widząc nasz problemy z wyborem, próbowała nawet nam doradzać. Częściowo nawet skorzystaliśmy z jej rekomendacji i w końcu udało nam się na coś zdecydować. Wszystko wydawało nam się atrakcyjne, więc zaczęło się wielkie żarcie – sałatka grecka, kulki cukiniowe, cacyki, ciasto szpinakowe, wieprzowina z makaronem, smolfishe, no i wino. Było pięknie.

Kamares
       Powrót na jacht to jednocześnie powrót do nieco skrzeczącej rzeczywistości. Znowu problemy z prądem. W Atenach awaria na pirsie, a tu nie możemy znaleźć prądu w słupkach. Kiedy jednak okazuje się, że w słupkach nie ma żadnych ograniczników i wystarczy tylko się podpiąć, co też uczyniły inne jacht, zaczęliśmy szukać przyczyn problemu u nas. Podłączamy, przez chwilę prąd jest, za moment znika. Nie mamy próbnika elektrycznego, ale nasze podejrzenia zaczynają się kierować w stronę przewodu zasilającego. Jacht niby jest bardzo młody, ale to nie daje żadnej gwarancji pełnej sprawności. Tymczasowo dajemy spokój, ale tak czy owak, trzeba będzie do tematu wrócić. Póki co rozsiadamy się w kokpicie na wieczorne pogaduszki i robi się bardzo miło.


Kamares


Postaw mi kawę na buycoffee.to

niedziela, 17 marca 2019

NARTY W MARILLEWIE I OKOLICY




       Wolny rynek ma różne oblicza. Ma swoje bardzo ciemne strony, ale ma też i te jaśniejsze. Powszechnie wiadomo, że np. dobrze można zarobić na ułatwianiu ludziom życia. Jesteśmy wygodni, nie lubimy zbytnio się przemęczać. Jeżeli więc ktoś ma pomysł na to jak w tej materii wyjść naprzeciw naszym potrzebom to on zarobi a my będziemy zadowoleni. I bez wątpienia czymś takim są parkingi powstałe przy wielkich lotniskach. Z reguły te oficjalne nie nadążają za potrzebami, a do tego są dosyć drogie. Więc przedsiębiorczy ludzie stworzyli dodatkowe parkingi, przeważnie nieco oddalone od terminali lotniskowych, ale zapewniające dowóz pasażerów na lotnisko. My również skorzystaliśmy z tego typu oferty. Wybraliśmy parking Start z bramą od strony al. Krakowskich, do którego mamy bardzo dogodny dojazd z obwodnicy warszawskiej. I chociaż startujące samoloty przelatują niemal nad samym parkingiem, to jednak aby dotrzeć do terminali trzeba okrążyć znaczną część lotniska. Od tego są właśnie parkingowe autobusy, które podwożą użytkowników parkingu niemal pod same wejście do budynku lotniska.
        Hol główny lotniska na Okęciu zawsze robi na mnie złe wrażenie. Ogromna, opuszczona hala przemysłowa. Dopiero po chwili da się zauważyć stanowiska odpraw pochowane gdzieś po kątach. Ale my tym razem szukamy punktu firmy Rainbow. Niektóre firmy turystyczne mają swoje stoiska ładnie udekorowane, widoczne z daleka. Rainbow do takich jednak nie należy. Sympatyczny, młody dżentelmen oczekuje  na nas w przejściu między jedną halą a drugą, przy kontuarze przypominającym ten z szatni teatralnej. Brakuje tylko za nim wieszaków na płaszcze. Tu odbywa się jedna z dziwniejszych procedur z jakimi się dotychczas spotkałem w turystyce. Otóż odbieramy tutaj vouchery na skipassy, za które płacimy w Euro. Dzięki temu skipass będzie kosztował ok 20-30 Euro taniej niż w kasie na stoku. I tylko tyle. Bo aby zamienić voucher na skipass i tak musimy stanąć w normalnej kolejce do kasy już na miejscu w Marillewie i tam dopiero otrzymamy nasze skipassy. A przecież największą uciążliwością są te monstrualne kolejki do kasy.
       Odprawa na Okęciu przebiegała bardzo sprawnie. Duże uznanie należy się za organizację odbioru nart, z którym to taszczenie się jest dość uciążliwe i stanowi jeden z najsłabszych elementów wyjazdów narciarskich drogą lotniczą. A w samolocie Airbus A321, jak to w samolocie tanich linii lotniczych, ścisk niemiłosierny. Na szczęście to nie Ryanair, najbardziej nieprzyjazne pasażerom europejskie linie lotnicze, a Wizzair, gdzie klientów traktują prawie jak ludzi. Lot trwa niespełna dwie godziny, co jest jeszcze do wytrzymania. Lądujemy w Weronie na Aeroporto Valerio Catullo, gdzie wita nas piękna wiosna, a termometry wskazują 18 stopni ciepła, ani śladu śniegu. Chwila zawahania, e… w jakim to celu my tu przylecieliśmy? Lotnisku w Weronie niczego nie brakuje choć jest to raczej jedno z tych kameralnych lotnisk. Tłumek ludzi w Sali przylotów szybko się przerzedza. Ci co przylecieli indywidualnie najszybciej opuszczają port lotniczy. Uczestnicy wyjazdów z biurami turystycznymi grupują się wokół rezydentów swoich biur. Na nas oczekuje pani Kasia Zygier, młoda, energiczna kobieta. Ludzie są rozdzielani do różnych autokarów. Przed nami jeszcze bardziej wątpliwa przyjemność niż lot samolotem tanich linii lotniczych, ok 200 kilometrowa podróż autokarem, która ma trwać trzy godziny. Samo w sobie jest to już okropne. Do tego jeszcze dosyć liczna grupka naszych rodaków, po których zachowaniu i sposobie wysławiania się bez trudu można się domyślić, że tego dnia nie poprzestali na piciu kawy i herbaty. Jednego z nich o mało nie zostawiliśmy przedwcześnie na jednym z postojów, gdy to nic nie mówiąc nikomu wyszedł do toalety. Na szczęście dla niego, gdy autokar zaczął ruszać, jego koledzy zreflektowali się i zaczęli głośno dopominać się o zaczekanie na kolegę, który wyszedł za potrzebą.


       Hotel Solaria, gdzie mieliśmy spędzić następny tydzień, nie robi zbyt dobrego wrażenia. Co prawda ma cztery gwiazdki, ale jak napisano w przewodniku są to gwiazdki lokalne. Powiedziałbym nawet, że bardzo lokalne. Taki późny Gierek, wczesny barok. Niestety Rainbow podpadł nam, i to bardzo, od razu na starcie. Mieliśmy wykupione miejsce w zupełnie innym, nowym i wyglądającym bardzo stylowo hotelu. I nagle okazało się, że mimo, że w umowie mamy czarno na białym napisane, że wykupiliśmy dwa dwuosobowe pokoje, z czego jeden jest do wykorzystania przez jedną osobę, to mamy jeden pokój dla trzech osób. Cała sprawa na domiar złego wyszła bardzo późno, gdy trzeba było wpłacić drugą część raty. Nie było więc szans na znalezienie czegoś równie atrakcyjnego w podobnej cenie. No cóż, straszne dziadostwo! Rainbow zwalało winę na Włochów. Być może, ale z naszego punktu widzenia to przecież bez znaczenia, kto zawinił, bo o mały włos nie znaleźliśmy się na lodzie. A tu nikt nie poczuwa się do winy. Tak więc wylądowaliśmy w tym industrialnym koszmarze. Trzeba jednak sprawiedliwie oddać, że hotel Solaria co chwilę zaskakuje nas na różne sposoby. Jest to cały wielki kompleks hotelowy, prawdziwy kombinat. Ale … ale tego nie widać. Budynki rozmieszczone są tarasowo na zboczu wzgórza i dokładnie ukryte wśród drzew. Najlepiej to widać jadąc gondolką z dolnej stacji Marillewa 900 do góry, bo gdy się idzie drogą, to zawsze widać tylko niewielki fragment całości. Jest tutaj nawet basen i parę innych udogodnień. O ile basen jest w cenie, to sauna i masarze są dodatkowo płatne. Hotel posiada też własną narciarnię, w której każda szafka, stosownej wielkości, przypisana jest do konkretnego pokoju, co niewątpliwie jest bardzo wygodne. Pierwszego dnia musieliśmy nieco pokluczyć po korytarzach tej dziwacznej budowli by dotrzeć do przechowali nart i butów narciarskich. Niestety pan w recepcji zapomniał nas poinformować jak to jest tu zorganizowane. A zorganizowane jest całkiem fajnie, tylko trzeba gościom to powiedzieć.


       Ponieważ do najbliższego miasteczka, nijaka Mezzana jest kilkanaście kilometrów, hotel oferuje program apres-ski, niestety tylko po włosku. Mieliśmy okazję trafić, na ostatnie trzy dni karnawału i jak się okazało jest to we Włoszech czas intensywnego imprezowania, ze śpiewami i różnymi zabawami, a wtorkowa kolacja miała uroczysty charakter.
       Hotel Solaria ma też dwa solidne atutu. Szczególnie jednej z nich bardzo przypadł nam do gustu – położenie tuż przy stacji kolejki gondolowej, którą szybko dojeżdżamy do stacji pośredniej Marillewa 1400, a stąd już kolejną gondolą do serca ośrodka narciarskiego Marillewa, połączonego z Folgaridą i Madonną di Campiglio. Żadnego dojeżdżania skibusami czy własnym samochodem. A z powrotem dojeżdża się na nartach pod same drzwi narciarni. Lepiej już nie można.
       Drugi duży plus, to wyżywienie, choć tu już pojawiają się pewne drobne zastrzeżenia. Posiłki w tym hotelu to prawdziwa pułapka. Wybór jest bardzo bogaty. Są mięsa, są wędliny i sery, mnóstwo warzyw i słodkości. Na obiad do wyboru kilkanaście potraw i wino bez ograniczeń. I tylko ta kawa do śniadania. Jak Włosi mogą serwować największe paskudztwo świata – neskę. Toć to przecież straszna plama na honorze narodu słynącego z wyśmienitej kawy. No i jajecznica chłodnawa, to też niekoniecznie jest moje ulubione danie. Ale boczuś był wyśmienity. W ogóle trudno tu znaleźć nawet wśród dań obiadowych, potrawy naprawdę ciepłe. Podobno Włosi tak mają. Powiadają, że typowa włoszka rozpoczyna przygotowywanie obiadu tuż po śniadaniu, aby potrawy mogły zdążyć przestygnąć zanim mąż wróci z pracy.
       W kwestii wbijania się w buty narciarskie, od ostatniego roku nic się niestety nie zmieniło. To jest prawdziwe wyzwanie. Drugiego dnia za namową mojej żonki poddałem się i poszedłem do wypożyczalni sprzętu wypożyczyć sobie inne buty. Dlaczego nie zrobiłem tego wcześniej?! Okazuje się, że moje wspaniałe Rosigniole mimo właściwej długości, maja wąską skorupę i w ogóle to bardziej nadają się do wyczynu niż do jazdy amatorskiej. Pan wyciągnął jakieś zwykłe, nieodznaczające się niczym niezwykłym buty Dalbello i świat znowu nabrał kolorów. I tylko po co tak się męczyłem przez dwa sezony! Po co doprowadziłem do uszkodzenia jednego z nerwów w stopie? Jednak to chyba prawda, że człowiek uczy się całe życie a i tak umiera głupi, no może trochę mniej głupi.  


        Pogoda nam dopisała wyśmienicie. Od razu, pierwszego dnia piękny dzień, świeci słońce, nad nami błękitne niebo, kilka stopni powyżej zera i niemal bezwietrznie. Wymarzone warunki, szczególnie jak na pierwszy dzień, kiedy trzeba się rozjeździć. W czwartek cały dzień pada śnieg, ale jeden dzień to nie problem
       Naszymi hotelowymi gondolkami docieramy każdego dnia do głównych gondolek Marillewy, wyciągu nr 20 o nazwie Panciana o długości 1937 m i wywożących na o 438 metrów wyżej. Oho! Tu jest już zwykle całkiem spora kolejka. Przesuwa się jednak dosyć sprawnie. Panowie z obsługi w eleganckich czarnych kurtkach z żółtymi wstawkami, z reklamą Audi, z uśmiechem na ustach pomagają co bardziej niezdarnym turystom zapakować narty i wgramolić się do gondolki. Aby jednak na dobre rozpocząć szusowanie musimy zjechać kawałeczek do wyciągu nr 7, czyli Orso Bruno o długości 1473 m, który wywiezie nas jeszcze 316 metrów wyżej. No i tutaj zawsze jest największa kolejka, to jedno, na szczęście z niewielu, wąskich gardeł w tym kompleksie ośrodków.  Nie ma jednak wyjścia i trzeba grzecznie ustawić się w ogonku i swoje odczekać. Dobry humor, miłe pogaduszki i piękna pogoda sprawiają, że nawet się nie zauważy jak długo to trwa. I po kolejnych 5 minutach, bo tyle jedzie wyciąg, dojeżdża się na Monte Vigo (2179 m npm) . Trasą nr 10 – Malghette, o długości 2000 m kierujemy się w kierunku Madonny di Campiglio.
       Pod koniec Malghette jest sympatyczna knajpka, jak większość tutaj, o nazwie Malga Vigo. Ponieważ dotarcie na szczyt góry o wysokości ponad 2000 m to jednak jest wyzwanie, szczególnie pierwszego dnia, uznaliśmy zgodnie, że musimy przepłukać gardła. Tym bardziej, że odwiedzanie górskich knajpek jest nieodłącznym elementem prawdziwie udanego wyjazdu narciarskiego. Więc z wielką przyjemnością wypiłem szklaneczkę Aperol Spritz, co jeszcze bardziej poprawiło mi, i tak już doskonały nastrój.


       Zmierzamy na Groste, więc kolejny wyciąg to Genciana Express o długości 1570 metrów i przewyższeniu 384 m. A później długi, szeroki i łagodny zjazd (ponad 3700 m) do Madonna di Campiglio. Przeskok przez mosteczek spajający dwie części ośrodka Madonna i wsiadamy do gondolki, która wywiezie na Groste. Łączna długość tej kolejki to 5598m. I w ciągu 19 minut, mamy więc czas zjeść obiad, poczytać i zdrzemnąć się odrobinę, znajdujemy się o blisko 800 metrów wyżej. Passo Groste położone jest na wysokości 2444 m n.p.m. Cudowne miejsce, zapierający dech w piersiach widok z imponującą Pietra Grande (2936 m n.p.m.) w tle. No i oczywiście kapitalne trasy zjazdowe, np. nr 60 – Graffer o długości 4830 m. Obok niesamowity Ursus Snowpark, wymarzone miejsce dla miłośników szaleństw na desce. Zjeżdżając sześćdziesiątką, można jednak nie jechać do końca  tylko zatrzymać się przy dolnej stacji wyciągu nr 47 – Groste Express i wciągnąć się do znakomitej trasy nr 61 – Corna Rossa, szusowanie po której to najczystsza przyjemność.
       Zwykle, jak przystało na pana w moim wieku, zsuwam się statecznie ze stoków, wybierając czerwone szlaki, nie rozpędzając się do zbyt dużych prędkości. Po co się męczyć, po co się pocić. Jak pokazuje bardzo dobra aplikacja Ski Tracks, moje maksymalne prędkości mieszczą się w przedziale 69-75 km/h. Kiedy jednak już się dobrze rozjeżdżę, to czasami jakiś diabełek się odzywa i kusi do skoku w bok. A połączone obszary Marilewy-Folgaridy-Madonny dają taką możliwość, oj dają. Właśnie w drodze powrotnej z Groste jest jedna z takich sposobności. Zjeżdżamy sobie piękną, szeroką trasą nr 73 Spinale Diretta (3500 m długości), gdy nagle pojawia się przed nami znaczek informujący, że po lewej jest traska nr 75, och, to jedna z moich ulubionych. Puszczam więc elegancko panie przodem czerwoną 73 prowadzącą w tym miejscu łagodnym łukiem, a sam po cichutku, myk, myk, skręcam w lewo i … wow! Nachylenie stoku i szerokość sprawiają, że prawie zawsze są tu doskonałe warunki. Nie ma metrowych muld, śnieg się nie roztapia. Śmieję się sam do siebie z radości.


       Nie wszystkie czarne trasy są tak przyjazne. W drodze powrotnej do Marilewy sprawdzam trasę nr 75 – Amazzonia. Straszny mordochlast! Trasa, jak to czarna, jest dosyć wymagająca a do tego wystawiona na słońce od wschodu i południa. W rezultacie zmagam się megamuldami z bardzo mokrego śniegu. Jakoś nie znajduję najmniejszej przyjemności w tej zabawie. Więc, jeśli mogę, to radzę unikać tej trasy po godzinie dwunastej, szczególnie w słoneczne dni z dodatnimi temperaturami. Szkoda zdrowia. Jak ktoś ma ochotę jeszcze się dojeździć na jakiejś czarnej, to może to zrobić np. na trasie nr 37 – Little Grizzly. Też nie należy ona do długich, ma raptem 810 m długości, ale ma taki kąt nachylenia, że można na niej cieszyć się jazdą. Do tego, ze względu na kierunek ekspozycji, zachowuje ona dobry stan, praktycznie do końca dnia.


       Gastronomia we Włoskich Alpach dostarcza bardzo miłych wrażeń. Obiektów jest dużo i każdy znajdzie coś dla siebie. Rifugio Stoppani al Groste to pyszne calimero i wyjątkowy wybór jak na Włochy herbat. Np. bardzo dobra i aromatyczna caribbean paradise firmy Whittington. Czy Rifugio Orso Bruno na Monte Vigo, gdzie serwują świetną pizzę z pieca. Szczególnie polecam prosciutto e fungi. Właściciele tego lokalu zauważyli, że Polacy stanowią tu bardzo znaczący odsetek gości, więc w menu znalazła się również pizza polska. A miłośnikom rustykalnych klimatów polecam odwiedziny w toalecie togo lokalu. Niewiele jest już miejsc w Europie, gdzie spotka się taką toaletę. Zapewne urzędnicy europejscy wkrótce zakażą takich ekstrawagancji więc trzeba się pośpieszyć z odwiedzinami. Jednak prawdziwe zagłębie gastronomiczne to Malghet Aut. Mamy tam do wyboru Rosa Alpina, Rifugio Albasini i Chalet Degli Angeli. Zazwyczaj wybieramy ten ostatni, ale to raczej kwestia sentymentu.


       Dojazd z Monte Vigo do Malghet Aut jest też całkiem sympatyczny. Trasy o średnim stopniu trudności, lub łatwe do tego nachylone od słońca w porze obiadowej i popołudniowej, więc przez cały dzień są w bardzo przyzwoitym stanie. Są więc warte polecenia na drugą połowę dnia, kiedy to większość z nas odczuwa już pewne zmęczenie i ryzyko ulegnięcia wypadkowi jest większe. Dla nas dodatkowo korzystne jest również to, że możemy stąd szybko powrócić na Monte Vigo skąd zjeżdżamy już bezpośrednio do naszego hotelu Solaria. Możemy więc sobie pozwolić nawet na drobną ekstrawagancję stosunkowo późnego powrotu, byle tylko zdążyć na ostatni wyjazd na Monte Vigo, a później to już tylko z górki. 5500 m zjazdu do narciarni.
       Czas, jak to czas, mija bardzo szybko. A na urlopie jeszcze szybciej. Pięć pięknych dni i jeden nieco mniej piękny znowu pozostawiają niedosyt. Jeszcze by się pojeździło, jeszcze by się pobiesiadowało. Pozostało ileś tam nieodwiedzonych tras. Ani razu nie skorzystaliśmy z hotelowego basenu. Ciągle brakowało na coś czasu. Z drugiej jednak strony, takie powolne życie, bez napinania się, to jest to co w tej chwili bardzo mi odpowiada. Po co się gdzieś śpieszyć? Po co gonić miraże? Można cieszyć się chwilą i podziwiać piękno włoskich Alp i popijać coś pysznego, wedle uznania. Już tęsknię za kolejnym wyjazdem.



Postaw mi kawę na buycoffee.to

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...