wtorek, 30 stycznia 2018

MALAGA i OKOLICE - cz.2 TARIFA




       Oddanie cum, to zawsze bardzo przyjemna chwila. Coś jakby z człowieka opada. Czuję cudowną lekkość, jakby ulgę. Cały zgiełk zabieganego i pokręconego świata zostaje daleko w tyle. Coś wspaniałego.
       Oczywiście, jak to teraz jest, wyjście z portu na silniku, ale gdy tylko znaleźliśmy się za główkami, kapitan wydaje komendę: żagle staw! No i teraz już zupełnie jesteśmy w innym świecie. Co prawda wiatr ledwo, ledwo dmucha i posuwamy się z minimalną prędkością, raptem 2 kn. Ale, czy nam się gdzieś spieszy? Absolutnie, nie!  Zaraz, zaraz, ale gdzie my właściwie płyniemy? Kapitan robi mądrą minę i po dłuższym namyśle pokazuje z namaszczeniem ręką: Tam! Ogólny kierunek mamy, taaak, a co do szczegółów to się zobaczy. Rozkoszujemy się kapitalną atmosferą. Czas mimo wszystko mija dosyć szybko. Kolejne wachty, kolejne przekąski, kolejne żarty. Płyniemy sobie wzdłuż wybrzeża, mniej więcej na południowy-zachód. Kapitan snuje opowieści o mijanych miejscach, w których już był. Kiedy już zbliżamy się do Punta de Calaburras, Słońce powoli zniża się ku widnokręgowi. Mamy okazję podziwiać barwne widowisko na niebie. Wiatr mamy niemal zupełnie z rufy. No cóż, nasza Bavarka, nie czuje się z tym najlepiej. Od czasu do czasu da się usłyszeć szemranie z tęsknotą w głosie, że to jednak nie to co Lady Melina, którą pierwotnie mieliśmy płynąć. Lady Melina to stalowy kecz Bruce Roberts 432. Całkiem możliwe, że lepiej by płynął na fordziaku niż Bavarka, choć nie jestem pewien, czy faktycznie tak by było przy tym znikającym wietrze, wszak to dosyć ciężka łódka. Tak, czy owak, takie gdybanie nie ma sensu, bo Lady Melina stoi w jednym z hiszpańskich portów z poważną awarią i właśnie dla tego żeglujemy Bavarką, wyczarterowaną w trybie awaryjnym. I też jest pięknie. Nie marudzić!
       Gdzieś tam, w trakcie rozmów pojawia się nazwa Marbella. Może tam zawinąć? Jesteśmy już całkiem blisko. Po kolejnej godzinie, może dwóch, Bolek podejmuje decyzję, że jednak nie. Płyniemy dalej. Robi się noc. Bardzo lubię nocne żeglowanie. Tym bardziej w miejscu, gdzie jest w miarę bezpieczny akwen. Zaczyna się zabawa w odgadywanie światełek. I tych na brzegu i tych na morzu. Jakby niebyło, zbliżamy się do Cieśniny Gibraltarskiej, czternastokilometrowego przesmyku między Europą i Afryką, będącego wyjściem z Morza Śródziemnego na Ocean Atlantycki. Nic więc dziwnego, że ruch statków jest tutaj całkiem spory. Suną jeden za drugim, jak po sznurku. Do tego jeszcze światła na niebie. W takich chwilach bardzo żałuję, że nie posiadłem wiedzy o tym co tam nad nami tak intrygująco się błyska. Na wachcie od 0300 pierwszy raz w życiu miałem też okazję zobaczyć delfiny w nocy. Tym razem nie było ich wiele, ale wrażenie niesamowite. Płynęły głównie tuż pod powierzchnią wody, z niesamowitą prędkością, niczym jakieś torpedy. Do tego fantastycznie odbijały światło Księżyca. Szybko jednak sobie popłynęły w siną dal. Ale co najważniejsze, w tzw. międzyczasie wzmógł się w końcu wiatr.


       Dla mnie jednak wydarzeniem nocy, a właściwie już bardzo wczesnego poranka, było spotkanie z gibraltarską skałą. To jeszcze była nasza, Leszka i moja, wachta, musiało się zatem to wszystko rozegrać sporo przed 0600. Nie powiem, że Skała wyłoniła się nagle, bo byłaby to zbytnia przesada, nawet jak na morskie opowieści. Stopniowo rozjaśniało się i zmniejszał się dystans. I Leszek i ja, jesteśmy miłośnikami fotografii. Były więc takie momenty, że nasz dzielny jacht, musiał radzić sobie sam, bo widok jaki się przed nami rozpościerał był absolutnie niesamowity, nie mogliśmy sobie odmówić zrobienia kilku ujęć tak niezwykłego zjawiska. Potężna skała, wystająca bardzo wysoko z morza, przykryta od góry chmurą, zupełnie jak czapa na miarę. Do tego wszystko pomalowane w ciepłe kolory światłem Słońca dopiero co wychodzącego spod linii horyzontu. Po prostu hipnotyzujące. 

    
       „Skała” powoli przesuwa się poza trawers. Teraz dopiero robi się ruch na morzu. Większość jednostek płynie kursem podobnym do naszego. Dodatkowo pojawiły się statki kierujące się do Gibraltaru, lub z niego wypływające w kierunku Maroka. Minęła jednak szósta i następuje zmiana wachty. Przy sterze staje sam kapitan. To dopiero nazywa się wyczucie czasu. Jak tylko kapitan stanął przy sterze sytuacja zrobiła się „poważna”, jednak jego doświadczenie nie dopuściło do jakiegokolwiek zagrożenia. A wiatr wiał coraz mocniej. I to już nie były żarty, bo faktycznie fest się rozdmuchało. Zmienił się też kierunek wiatru na południowy. I nagle okazało się, że wcale ta nasza leciwa Bavarka nie jest taka zła. Zupełnie dobrze sobie radziła przy, chyba 8 B. (nie sprawdziłem niestety na przyrządach). Naprawdę gorąco zrobiło się bezpośrednio przy podejściu do Tarify. Wiatr raczej nie miał zamiaru zelżeć. Gdy zbliżaliśmy się do solidnego falochronu zauważyliśmy, że z portu wypływa szybki prom. Trzeba było chwilę zaczekać. Kiedy wreszcie weszliśmy w główki ludzie z pilotówki, która towarzyszyła wypływającemu promowi, coś tam do nas krzyczeli. Wyglądało na to, że chcą abyśmy spadali. Ponieważ jednak nie mogliśmy zrozumieć o co im chodzi, po prostu wpłynęliśmy do portu. Ale zanim wpłynęliśmy do basenu, na widnokręgu pojawił się pędzący w naszą stronę taki sam prom, jak ten, który przed chwilą wypływał. Po chwili był już prawie przy główkach. Czyżby to o to chodziło gościom w pilotówce? Na wszelki wypadek odpływamy jak najdalej od miejsca manewrów promu i z cumowaniem czekamy aż prom stanie.   Falochron świetnie spełniał swoją podstawową funkcję: chronił przed falami, ale co do wiatru, to niestety, jego siła w basenie portowym nie była znacząco mniejsza. Manewrowanie zatem nie było najprostsze. Próbujemy przez radio ustalić gdzie powinniśmy stanąć. W końcu wskazują nam miejsce idealne do tego aby przy tym wietrze dobrze poobijać jacht. O spokojnym przenocowaniu absolutnie nie ma mowy. Bolek nie daje się i szuka na własną rękę miejsca. O żadnej marinie nie ma tu mowy, ale wynajdujemy miejsce między jednostkami rybackimi, całkiem przytulne. Biorąc pod uwagę warunki pogodowe, to wielki szacun dla naszego kapitana za pełne gracji podejście do kei.


       Jak to zwykle po zakończeniu cumowania, robimy klar na jachcie. Wszyscy odetchnęli z ulgą, że udało się w takim fajnym miejscu stanąć. Nie wiadomo, czy ktoś nas stąd nie przegoni, ale co by się nie zdarzyło, na razie mamy niezłą miejscówkę. Nie jest to marina, a zwyczajny port rybacki, z jednym ale za to intensywnie użytkowanym miejscem promowym. To jest połączenie do Tangeru i jak mogliśmy się przekonać, cieszy się sporą popularnością. Port różni się od innych tego typu miejsc, że bardzo trudno jest tam zapłacić za postój, nikt nie chce przyjąć pieniędzy.
      Tuż przy porcie, na wzniesieniu dumnie góruje nad okolicą zamek wybudowany w X wieku przez Arabów. Oczywiście przebudowywany w późniejszych czasach. Ale arabski fragment historii jest o tyle ważny, pomimo, że historia miasta została zapoczątkowana przez Fenicjan, że obecna nazwa miasta pochodzi od nazwiska arabskiego wodza Tarifa ibn Malika, który zdobył miasto w 710 roku. Miasto pozostawało pod panowaniem Arabów aż do 1292 roku. W tymże właśnie roku król Kastyli i Leonu Sancho IV Dzielny, którego pomnik znajduje się przed wejściem do twierdzy, wspierany przez Aragonię i muzułmańską Grenadę (!) odbił miasto z rąk Merynidów.


       Zwiedzanie zamku tuż przed zamknięciem, zdecydowanie po sezonie, ma w sobie wiele uroku. Byliśmy niemal jedynymi gośćmi. Nie musieliśmy walczyć o dobre miejsce w punktach widokowych, nie przepychaliśmy się na wąskich schodach, nie była jazgotu zagłuszającego myśli. Można było spokojnie chwilę postać i powpatrywać się w morze, w odległy o ok 20 km brzeg Afryki, czy z drugiej strony na gęstą zabudowę niewielkiego miasteczka z licznymi arabskimi akcentami w architekturze. I to zachodzące Słońce. I ta niezwykła cisza niemal bezludnego miejsca.


       Zamek, historia, zaduma… To wszystko jest bardzo fajne, ale powoli zaczynały dawać o sobie inne potrzeby. Opuszczamy więc pełne tajemnic zakamarki zamku i zanurzamy się w labirynt uliczek. Tu też spotykamy tylko nielicznych przechodniów. Robimy lekki łuk i trafiamy na Iglesia de San Mateo – XV wieczny kościół z barokową fasadą i gotyckim wnętrzem. Na chwilę przystajemy. Wkrótce ruszamy jeszcze żwawszym krokiem i w końcu jest! Knajpka, stoliki na chodniku i piwo! Cafe Central okazało się właśnie tym, czego w tym momencie wszyscy najbardziej potrzebowali. Cafe, jak to cafe, specjalnie nie pojemy, napić się jednak można, a Zbyszek i Mirek jako ludzie bywali i doświadczeni, „załatwili” jakieś pieczywo w pobliskiej piekarni więc i zagrycha była. 


Po zregenerowaniu nieco sił mogliśmy przystąpić do dalszych peregrynacji po tym najbardziej na południe wysuniętym mieści Hiszpanii kontynentalnej. W końcu trafiliśmy na deptak miejski wzdłuż Avenida de la Constitucion, a tu proszę ja kogo, knajpka przy knajpce. Tak długo nie mogliśmy się zdecydować, że doszliśmy niemal do końca tego urokliwego zakątka i przysiedliśmy w La Ternera Mimosa. Zamówiliśmy sobie kalmary i ogromnego steka. Niestety zdania na temat jakości jedzenia były bardzo podzielone. Ktoś tam optował za kalmarami, ktoś za mniej wypieczonymi częściami steka, ktoś narzekał, że kalmary są gumowe, ktoś, że stek jest źle wypieczony,  a ja muszę ze skruchą przyznać, że nic mi nie smakowało. Kalmary? Kochani zapraszam na Lastovo do Zaklopaticy do konoby Santor, tam podają dobre kalmary. Jedyne co było warte uwagi to Rioja z Hacienda Lopez de Haro. Niestety nie była w cenie wina kartonikowego, więc na dwóch butelkach się skończyło. Koledzy nie byli skłonni docenić wyśmienitego smaku tegoż napoju.

      Spacer po barwnej Tarifie się skończył. Grzecznie udaliśmy się na spoczynek, a rano, z pewnym zaskoczeniem skonstatowaliśmy, że nikt nas nie chciał przegonić z tej zacnej miejscówki. A zatem, śniadanko i w drogę – kierunek Ceuta, znaczy się Afryka! 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...