Listopad w naszym kraju nie należy
zazwyczaj do najpiękniejszych miesięcy. Deszczowo, wietrznie i ogólnie
szaro-buro. Nie potrzebowałem więc specjalnych zachęt by zdecydować się na
tygodniowy rejs u południowych wybrzeży Hiszpanii. Ale dla czego tylko tydzień?
No dobra, niech będzie. Pakuję manele i ruszam do Wrocławia, bo z tego miasta
mamy bilety do Malagi gdzie czeka na nas jacht.
Start
samolotu jest o jakiejś zupełnie barbarzyńskiej porze. Nie pozostaje mi nic
innego jak wybrać się w drogę dzień wcześniej. I bardzo dobrze, bo jest
wreszcie okazja spotkania kolegi z tego pięknego miasta i odwiedzenia jakiegoś
zacnego przybytku gastronomicznego. Oczywiście jak przystało na dobrego
gospodarza, Darek zorganizował nocleg i wcielił się w rolę przewodnika.
Zakwaterowanie w Cinema-Hostel. Nie mam zwyczaju kaprysić na warunki hotelowe
jeśli tylko jest czysto i można w miarę wygodnie przyłożyć głowę do poduszki.
Cinema-Hostel oba te warunki spełniał, do tego zlokalizowany jest bardzo blisko
wrocławskiego rynku. Poza tym „bida”, dla tych co z plecakiem na jedną noc.
Spacer wieczorową porą zawsze dostarcza przyjemnych wrażeń. Wszędzie sporo
ludzie, wszędzie gwarno. Nie jest łatwo znaleźć wolne miejsce. Jakoś jednak się
udaje i robimy pierwszy postój, na kolację. Kiedy już oddaliliśmy od siebie
widmo głodu wyniszczającego okrutnie nasz organizm, ruszamy dalej na
poszukiwanie dalszych atrakcji. Nawet w tak sympatycznym mieście jak Wrocław
listopadowe wieczory nie należą do najbardziej sprzyjających długim spacerom. W
przyknajpianych ogródkach ludzie zgromadzeni wokół promienników ciepła. Kurtki
i płaszcze pozapinane pod samą szyję. Łaskawy los kieruje nas do portugalskiej
winiarni. W takim miejscu nawet jesienna szaruga nie jest straszna. Uśmiechy na
twarzy, wartko płynąca pogodna rozmowa i od czasu do czasu łyczek wyśmienitego
wina. Kiedy druga butelka błysnęła dnem uznaliśmy, że pora kończyć.
Okrutna
pobudka w środku nocy. Jakiś sen z innym kolegą w roli głównej i telefon …
Telefon we śnie i na jawie. O co chodzi? Aaa, to Bolek, nasz kapitan dzwoni
abym przypadkiem nie zaspał. Ok., szybka toaleta i wypad. Po chwili podjeżdża
Mondeo z Bolkiem, jego żoną, która odprowadzi samochód z powrotem, i z Leszkiem.
Po drodze zabieramy Mirka i na lotnisko, gdzie czeka Zbyszek. Załoga prawie w
komplecie. Bartek doleci do Malagi z Warszawy. Lotnisko we Wrocławiu jest
bardzo kameralne, nie trzeba pokonywać dziesiątek kilometrów aby dotrzeć do
właściwego miejsca, nie ma też obawy, że się zabłądzi. Sklepy z upominkami
zaopatrzone tak sobie, ale każdy z nas coś tam dla siebie znalazł. Ja wybrałem
Soplicę wiśniową. Niestety lecimy Ryanairem. Ponieważ jestem w naszej ekipie
najobszerniejszy, koledzy odstępują mi miejsce przy wyjściu awaryjnym, gdzie
jest najwięcej miejsca na nogi. Kąta pochylenia oparcia już zmienić się nie da.
Malaga!
Pięknie, słonecznie i cieplutko. I do tego całkiem wcześnie rano, będzie trochę
czasu na spacer po mieście. W zasadzie już nic więcej mi nie potrzeba. Z
lotniska do centrum jedziemy metrem, szybko i sprawnie. Spacer ze stacji metra
do portu z bagażami nie jest wielką frajdą, ale okoliczności przyrody i
perspektywa rozpoczynającego się rejsu nieodmiennie podtrzymują w nas dobry
humor. Port w Maladze, jak to port, rozległy, cały ogrodzony i wybetonowany. Te
wybetonowane połacie terenu w połączeniu z mocnym słońcem i zupełnie znikomym
ruchem, tworzą niesamowity klimat. Taka trochę industrialna pustynia. Dopiero
kiedy docieramy do miejsca, do którego chcieliśmy dotrzeć, trafiamy na kilka
osób. Dosłownie kilka. Ale czy na pewno tu mieliśmy dotrzeć? Przy kei stoi
jakiś zrujnowany Clipper. Leszek oznajmia nieco spóźnionemu Zbyszkowi, że to
właśnie nasz jacht. Co prawda nie działa przekładnia, ale jest decyzja, że
ruszamy. Zdezorientowany Zbyszek nieco się zawahał. Że niby co, że ten wrak? No
może jednak nie. Trudno tu o jakieś biuro, tym niemniej załatwiamy wszystkie
formalności, łącznie z zabezpieczeniem kaucji, ale naszego jachtu w tym miejscu
nie ma. Ten jest przy promenadzie, kawał drogi stąd. Trzeba obejść cały port
dookoła. Diego proponuje najpierw zawołać taksówkę. Widząc jednak w nas brak
zapału do tego rozwiązania Diego, właściciel a może tylko jakiś kierownik,
staje na wysokości zadania, wysyła swojego człowieka po jacht. Nie będziemy
musieli tarabanić się z bagażami taki kawał drogi, ani wołać taksówki,
zostaniemy na miejsce przewiezieni wyczarterowanym jachtem.
Dosłownie
przewiezieni, bo na razie Diego dzierży ster. Cumuje przy kei przy bulwarze –
Paseo de la Farol (latarni). Teraz dopiero przekazuje jacht w ręce Bolka. Zanim
się oddali prosi abyśmy przejrzeli jacht. Mamy przekazać mu swoje uwagi
popołudniu jak ponownie się spotkamy. Rzucamy się na jacht aby obnażyć wszelkie
jego niedomagania. Zaglądamy w każdy kąt starej Bavarii 36. Robię nawet parę
zdjęć różnych zadrapań i uszkodzeń. Pomni doświadczeń z Chorwacji czy Grecji,
staramy się niczego nie przeoczyć, bo za każde przeoczenie przyjdzie nam
zapłacić. Na szczęście nie znajdujemy poważniejszych usterek. Brakuje czajnika,
jakiegoś garnka i bandery hiszpańskiej. Bolek zgłasza telefonicznie nasze
uwagi. Diego ma niebawem przyjechać i uzupełnić braki.
W końcu
możemy jak ludzie zasiąść w messie a nasz kapitan może wznieść uroczysty toast
za rejs. Rozlewamy do naczyń pigwówkę i już czujemy że rejs się rozpoczął. A
skoro tak, to trzeba zrobić zaprowiantowanie. Bolek jako człowiek bywały w
świecie wskazuje nam najbliższy duży sklep. Robimy listę zakupów, które
dzielimy na trzy dwuosobowe zespoły i ruszamy do akcji. Zespół odpowiedzialny
za zakup piwa nie miał najlepszych wieści. W naszym sklepie piwo było tylko w
puszkach 250 ml. Zmęczenie zakupami było okrutne. Siedliśmy zatem w kokpicie i
sięgnęliśmy po dopiero co zakupiony napój regeneracyjny. Ku naszemu wielkiemu
zdziwieniu napój bardzo szybko znikał i niebawem był bliski wyczerpania.
Diego jakoś
się nie pojawiał. Bolek skontaktował się z nim telefonicznie i okazało się, że
tego dnia już do nas nie dotrze, spotkamy się jutro rano, znaczy się mañana.
No to ruszamy w miasto. Zaczynamy oczywiście od odwiedzin w toaletach. No cóż,
ładnie się prezentuje Malaga od strony portu jachtowego, ale to zdecydowanie
nie jest marina z normalnym zapleczem. Nie ma co marzyć o prysznicach. Toalety
są, ale publiczne. Jedne w ciągu handlowym, drugie w garażu podziemnym. Jedne i
drugie niezbyt daleko i do tego całkiem przyzwoite, tyle, że nieco tłoczne.
Będąc w
porcie, trudno inaczej rozpocząć spacer po Maladze niż od przejścia Paseo de
España, wzdłuż którego rozciąga się niezwykła konstrukcja. Gigantyczna,
betonowa pergola przypominająca falę. Pod nią liczne niewielkie rzeźby. A tuż
obok piękny park. Miejscowi, chyba też lubią to miejsce, bo od rana jest tam
duży ruch. Najpierw biegacze, później mamy z małymi dziećmi i starsi ludzie, po
południu wszyscy.
Kiedy po
przejściu szerokiej, bardzo ruchliwej ulicy zanurzamy się w wąskie i bardzo
gwarne ulice starego centrum, znajdujemy się na terenie, którego granice
wyznaczają arabskie mury. Na początek trafiamy na tutejszą katedrę. Santa Iglesia
Catedral Basilica de Encarnacion to okazała renesansowa budowla wybudowana w
latach 1528-1782. Bogactwo zdobień robi wielkie wrażenie. Ale to nie tylko
zabytek, ale też żyjący kościół, gdzie toczy się normalne życie religijne.
Wnętrze jest tak zorganizowane, że nawet w czasie mszy można spokojnie wejść
aby nacieszyć się pięknym wnętrzem i nie przeszkadzać modlącym się ludziom.
W dobrym
towarzystwie wyjście do miasta zwykle kończy się odwiedzinami w jakimś zacnym
lokalu. Nie ukrywam, że wybierając się na ten spacer również liczyłem na coś
ciekawego w tej dziedzinie. Bardzo się stęskniłem za bacalao, który jak dotąd
jest moją ulubioną hiszpańską potrawą. No cóż, Bolek już tu był i zaoferował
się, że zaprowadzi nas w okolice starego targowiska Mercado de Salamaca, w
pobliżu którego, podobno sobie nieźle pojedli. O.K. prowadź wodzu!
W tzw.
międzyczasie zapadł zmrok i stare uliczki rozświetlone licznymi neonami i
barwnymi witrynami, stały się jeszcze bardziej klimatyczne. Ludzi też jakby
jeszcze przybyło, zrobiło się bardzo gwarno. A Mercado de Salamanca wciąż nie
widać. Pojawiły się pierwsze wątpliwości, czy aby na pewno wiemy gdzie idziemy.
Mam wrażenie, że jednak prawdziwą przyczyną sarkastycznych żartów z naszego przesympatycznego
kapitana nie były wątpliwości do słuszności obranego kierunku, a po prostu
coraz bardziej dokuczający głód, a to jak wiadomo jest wyjątkowo złośliwa
bestia. Do tego zdaje się, że nie wszyscy w naszej załodze byli z zamiłowania
wytrwałymi piechurami.
Koniec końców docieramy do Mercado de Salamanca, obiektu
wybudowanego w latach 1922-1925 na podstawie projektu Daniela Rubio Sancheza.
Jest przykład tzw architektury neoarabskiej. Podobno w jego obrębie wciąż kontynuuje
swoją tradycyjną działalność 48 straganów. Podobno, bo gdy tam dotarliśmy
wszystko było już na głucho pozamykane. A i okolica też wydawała się, w
porównaniu do poprzedniego kwartału, jakby nieco opustoszała. Co gorsza nie
zastaliśmy tam obiecanego lokalu. Ach tam obiecanego, żadnego. Zarządzamy
odwrót z solennym postanowieniem zakotwiczenia w pierwszej przyzwoitej knajpie.
Mimo podświadomego przyśpieszania kroku, powrót do starego centrum zajął nam
kilka minut. Pojawiły się też niejakie trudności z podejmowaniem decyzji. Mimo
już mocno doskwierającego głodu i obolałych nóg, nie mogliśmy zdecydować się na
żaden lokal. I nikt nie widział czego my właściwie szukamy! W końcu mocno
wyczerpani doczłapaliśmy do całkiem sympatycznego niewielkiego placyku.
Przytulny, kolorowy, ładnie podświetlony, z jakąś fontanną i rzeźbą, a co
najważniejsze z jakąś gastronomią. Zupełnie nie wiadomo z jakiego powodu
wybieramy lokal A la Turca Pizza kebab. Co nas podkusiło, w Hiszpania lokal
Pizza a la Turca?! Kto wybrał kebab lub inną wersję typowo tureckiego mięsa
jeszcze jako tako mógł być zadowolony. Bartek wybrał pizzę. Pizza w Hiszpanii w
tureckiej knajpie? To musiało się źle skończyć. Na szczęście wino i piwo
trzymało poziom, i to całkiem przyzwoity.
Na jacht
wracamy porządnie umordowani, do tego, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, mocno
rozczarowany kulinarnie. Na szczęście nasz okręt był już dobrze zaprowiantowany
i mogliśmy sobie zrobić w messie przyzwoitą dogrywkę. Póki co rejs przebiegał
raczej pod znakiem chodzenia. Mój krokomierz zameldował wykonanie ponad 15270
kroków.
Niedzielny poranek rozpoczynamy od prób skontaktowania się z Diego, przydałaby się jednak korba do kabestanów i bandera hiszpańska, a i jakiś garnek również. Wypełniamy oczekiwanie na naszego przyjaciela jeszcze jednym spacerem po mieście. Żaden konkretny cel, ale to tu to tam. Jakieś drobne zakupy. W jednym ze sklepików wachlarze dla mojej żonki, pod zamkiem (Alcazaba) płyty od ulicznego muzyka. Nie było możliwości odsłuchania zakupionych CD-ków, ale pan fajnie grał na żywo, dobrze wyglądał i wydawał się bardzo przyjazny. Po dokonanej transakcji, wziął ode mnie obie płyty i napisał na nich „specjalnie” dla mnie dedykacje. W ogóle, mimo, że Bolek straszył nas, że wszystko będzie w niedzielę pozamykane, okazało się, że nie było tak źle. Uzupełnianie braków jachtowych zaczęliśmy od dwóch chińskich „supermarketów”. Później okazało się, że i niektóre hiszpańskie sklepy są otwarte. M.in. udało nam się nabyć banderę hiszpańską, no powiedzmy: banderkę. Do tego udało nam się odnaleźć na jachcie korbę do kabestanu! Nawet nie jedną, a dwie. A Diego, jak nie było, tak nie było. W końcu Bolek podejmuje decyzję o oddaniu cum. Była już prawie 1330. Uff, nareszcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz