niedziela, 21 stycznia 2018

MALAGA I OKOLICE - cz.1 MALAGA



            Listopad w naszym kraju nie należy zazwyczaj do najpiękniejszych miesięcy. Deszczowo, wietrznie i ogólnie szaro-buro. Nie potrzebowałem więc specjalnych zachęt by zdecydować się na tygodniowy rejs u południowych wybrzeży Hiszpanii. Ale dla czego tylko tydzień? No dobra, niech będzie. Pakuję manele i ruszam do Wrocławia, bo z tego miasta mamy bilety do Malagi gdzie czeka na nas jacht.
       Start samolotu jest o jakiejś zupełnie barbarzyńskiej porze. Nie pozostaje mi nic innego jak wybrać się w drogę dzień wcześniej. I bardzo dobrze, bo jest wreszcie okazja spotkania kolegi z tego pięknego miasta i odwiedzenia jakiegoś zacnego przybytku gastronomicznego. Oczywiście jak przystało na dobrego gospodarza, Darek zorganizował nocleg i wcielił się w rolę przewodnika. Zakwaterowanie w Cinema-Hostel. Nie mam zwyczaju kaprysić na warunki hotelowe jeśli tylko jest czysto i można w miarę wygodnie przyłożyć głowę do poduszki. Cinema-Hostel oba te warunki spełniał, do tego zlokalizowany jest bardzo blisko wrocławskiego rynku. Poza tym „bida”, dla tych co z plecakiem na jedną noc. Spacer wieczorową porą zawsze dostarcza przyjemnych wrażeń. Wszędzie sporo ludzie, wszędzie gwarno. Nie jest łatwo znaleźć wolne miejsce. Jakoś jednak się udaje i robimy pierwszy postój, na kolację. Kiedy już oddaliliśmy od siebie widmo głodu wyniszczającego okrutnie nasz organizm, ruszamy dalej na poszukiwanie dalszych atrakcji. Nawet w tak sympatycznym mieście jak Wrocław listopadowe wieczory nie należą do najbardziej sprzyjających długim spacerom. W przyknajpianych ogródkach ludzie zgromadzeni wokół promienników ciepła. Kurtki i płaszcze pozapinane pod samą szyję. Łaskawy los kieruje nas do portugalskiej winiarni. W takim miejscu nawet jesienna szaruga nie jest straszna. Uśmiechy na twarzy, wartko płynąca pogodna rozmowa i od czasu do czasu łyczek wyśmienitego wina. Kiedy druga butelka błysnęła dnem uznaliśmy, że pora kończyć.
       Okrutna pobudka w środku nocy. Jakiś sen z innym kolegą w roli głównej i telefon … Telefon we śnie i na jawie. O co chodzi? Aaa, to Bolek, nasz kapitan dzwoni abym przypadkiem nie zaspał. Ok., szybka toaleta i wypad. Po chwili podjeżdża Mondeo z Bolkiem, jego żoną, która odprowadzi samochód z powrotem, i z Leszkiem. Po drodze zabieramy Mirka i na lotnisko, gdzie czeka Zbyszek. Załoga prawie w komplecie. Bartek doleci do Malagi z Warszawy. Lotnisko we Wrocławiu jest bardzo kameralne, nie trzeba pokonywać dziesiątek kilometrów aby dotrzeć do właściwego miejsca, nie ma też obawy, że się zabłądzi. Sklepy z upominkami zaopatrzone tak sobie, ale każdy z nas coś tam dla siebie znalazł. Ja wybrałem Soplicę wiśniową. Niestety lecimy Ryanairem. Ponieważ jestem w naszej ekipie najobszerniejszy, koledzy odstępują mi miejsce przy wyjściu awaryjnym, gdzie jest najwięcej miejsca na nogi. Kąta pochylenia oparcia już zmienić się nie da.


      Malaga! Pięknie, słonecznie i cieplutko. I do tego całkiem wcześnie rano, będzie trochę czasu na spacer po mieście. W zasadzie już nic więcej mi nie potrzeba. Z lotniska do centrum jedziemy metrem, szybko i sprawnie. Spacer ze stacji metra do portu z bagażami nie jest wielką frajdą, ale okoliczności przyrody i perspektywa rozpoczynającego się rejsu nieodmiennie podtrzymują w nas dobry humor. Port w Maladze, jak to port, rozległy, cały ogrodzony i wybetonowany. Te wybetonowane połacie terenu w połączeniu z mocnym słońcem i zupełnie znikomym ruchem, tworzą niesamowity klimat. Taka trochę industrialna pustynia. Dopiero kiedy docieramy do miejsca, do którego chcieliśmy dotrzeć, trafiamy na kilka osób. Dosłownie kilka. Ale czy na pewno tu mieliśmy dotrzeć? Przy kei stoi jakiś zrujnowany Clipper. Leszek oznajmia nieco spóźnionemu Zbyszkowi, że to właśnie nasz jacht. Co prawda nie działa przekładnia, ale jest decyzja, że ruszamy. Zdezorientowany Zbyszek nieco się zawahał. Że niby co, że ten wrak? No może jednak nie. Trudno tu o jakieś biuro, tym niemniej załatwiamy wszystkie formalności, łącznie z zabezpieczeniem kaucji, ale naszego jachtu w tym miejscu nie ma. Ten jest przy promenadzie, kawał drogi stąd. Trzeba obejść cały port dookoła. Diego proponuje najpierw zawołać taksówkę. Widząc jednak w nas brak zapału do tego rozwiązania Diego, właściciel a może tylko jakiś kierownik, staje na wysokości zadania, wysyła swojego człowieka po jacht. Nie będziemy musieli tarabanić się z bagażami taki kawał drogi, ani wołać taksówki, zostaniemy na miejsce przewiezieni wyczarterowanym jachtem.                               


       Dosłownie przewiezieni, bo na razie Diego dzierży ster. Cumuje przy kei przy bulwarze – Paseo de la Farol (latarni). Teraz dopiero przekazuje jacht w ręce Bolka. Zanim się oddali prosi abyśmy przejrzeli jacht. Mamy przekazać mu swoje uwagi popołudniu jak ponownie się spotkamy. Rzucamy się na jacht aby obnażyć wszelkie jego niedomagania. Zaglądamy w każdy kąt starej Bavarii 36. Robię nawet parę zdjęć różnych zadrapań i uszkodzeń. Pomni doświadczeń z Chorwacji czy Grecji, staramy się niczego nie przeoczyć, bo za każde przeoczenie przyjdzie nam zapłacić. Na szczęście nie znajdujemy poważniejszych usterek. Brakuje czajnika, jakiegoś garnka i bandery hiszpańskiej. Bolek zgłasza telefonicznie nasze uwagi. Diego ma niebawem przyjechać i uzupełnić braki.


       W końcu możemy jak ludzie zasiąść w messie a nasz kapitan może wznieść uroczysty toast za rejs. Rozlewamy do naczyń pigwówkę i już czujemy że rejs się rozpoczął. A skoro tak, to trzeba zrobić zaprowiantowanie. Bolek jako człowiek bywały w świecie wskazuje nam najbliższy duży sklep. Robimy listę zakupów, które dzielimy na trzy dwuosobowe zespoły i ruszamy do akcji. Zespół odpowiedzialny za zakup piwa nie miał najlepszych wieści. W naszym sklepie piwo było tylko w puszkach 250 ml. Zmęczenie zakupami było okrutne. Siedliśmy zatem w kokpicie i sięgnęliśmy po dopiero co zakupiony napój regeneracyjny. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu napój bardzo szybko znikał i niebawem był bliski wyczerpania.
       Diego jakoś się nie pojawiał. Bolek skontaktował się z nim telefonicznie i okazało się, że tego dnia już do nas nie dotrze, spotkamy się jutro rano, znaczy się mañana. No to ruszamy w miasto. Zaczynamy oczywiście od odwiedzin w toaletach. No cóż, ładnie się prezentuje Malaga od strony portu jachtowego, ale to zdecydowanie nie jest marina z normalnym zapleczem. Nie ma co marzyć o prysznicach. Toalety są, ale publiczne. Jedne w ciągu handlowym, drugie w garażu podziemnym. Jedne i drugie niezbyt daleko i do tego całkiem przyzwoite, tyle, że nieco tłoczne.


       Będąc w porcie, trudno inaczej rozpocząć spacer po Maladze niż od przejścia Paseo de España, wzdłuż którego rozciąga się niezwykła konstrukcja. Gigantyczna, betonowa pergola przypominająca falę. Pod nią liczne niewielkie rzeźby. A tuż obok piękny park. Miejscowi, chyba też lubią to miejsce, bo od rana jest tam duży ruch. Najpierw biegacze, później mamy z małymi dziećmi i starsi ludzie, po południu wszyscy.
       Kiedy po przejściu szerokiej, bardzo ruchliwej ulicy zanurzamy się w wąskie i bardzo gwarne ulice starego centrum, znajdujemy się na terenie, którego granice wyznaczają arabskie mury. Na początek  trafiamy na tutejszą katedrę. Santa Iglesia Catedral Basilica de Encarnacion to okazała renesansowa budowla wybudowana w latach 1528-1782. Bogactwo zdobień robi wielkie wrażenie. Ale to nie tylko zabytek, ale też żyjący kościół, gdzie toczy się normalne życie religijne. Wnętrze jest tak zorganizowane, że nawet w czasie mszy można spokojnie wejść aby nacieszyć się pięknym wnętrzem i nie przeszkadzać modlącym się ludziom.


       W dobrym towarzystwie wyjście do miasta zwykle kończy się odwiedzinami w jakimś zacnym lokalu. Nie ukrywam, że wybierając się na ten spacer również liczyłem na coś ciekawego w tej dziedzinie. Bardzo się stęskniłem za bacalao, który jak dotąd jest moją ulubioną hiszpańską potrawą. No cóż, Bolek już tu był i zaoferował się, że zaprowadzi nas w okolice starego targowiska Mercado de Salamaca, w pobliżu którego, podobno sobie nieźle pojedli. O.K. prowadź wodzu! 


       W tzw. międzyczasie zapadł zmrok i stare uliczki rozświetlone licznymi neonami i barwnymi witrynami, stały się jeszcze bardziej klimatyczne. Ludzi też jakby jeszcze przybyło, zrobiło się bardzo gwarno. A Mercado de Salamanca wciąż nie widać. Pojawiły się pierwsze wątpliwości, czy aby na pewno wiemy gdzie idziemy. Mam wrażenie, że jednak prawdziwą przyczyną sarkastycznych żartów z naszego przesympatycznego kapitana nie były wątpliwości do słuszności obranego kierunku, a po prostu coraz bardziej dokuczający głód, a to jak wiadomo jest wyjątkowo złośliwa bestia. Do tego zdaje się, że nie wszyscy w naszej załodze byli z zamiłowania wytrwałymi piechurami. 


       Koniec końców docieramy do Mercado de Salamanca, obiektu wybudowanego w latach 1922-1925 na podstawie projektu Daniela Rubio Sancheza. Jest przykład tzw architektury neoarabskiej. Podobno w jego obrębie wciąż kontynuuje swoją tradycyjną działalność 48 straganów. Podobno, bo gdy tam dotarliśmy wszystko było już na głucho pozamykane. A i okolica też wydawała się, w porównaniu do poprzedniego kwartału, jakby nieco opustoszała. Co gorsza nie zastaliśmy tam obiecanego lokalu. Ach tam obiecanego, żadnego. Zarządzamy odwrót z solennym postanowieniem zakotwiczenia w pierwszej przyzwoitej knajpie. Mimo podświadomego przyśpieszania kroku, powrót do starego centrum zajął nam kilka minut. Pojawiły się też niejakie trudności z podejmowaniem decyzji. Mimo już mocno doskwierającego głodu i obolałych nóg, nie mogliśmy zdecydować się na żaden lokal. I nikt nie widział czego my właściwie szukamy! W końcu mocno wyczerpani doczłapaliśmy do całkiem sympatycznego niewielkiego placyku. Przytulny, kolorowy, ładnie podświetlony, z jakąś fontanną i rzeźbą, a co najważniejsze z jakąś gastronomią. Zupełnie nie wiadomo z jakiego powodu wybieramy lokal A la Turca Pizza kebab. Co nas podkusiło, w Hiszpania lokal Pizza a la Turca?! Kto wybrał kebab lub inną wersję typowo tureckiego mięsa jeszcze jako tako mógł być zadowolony. Bartek wybrał pizzę. Pizza w Hiszpanii w tureckiej knajpie? To musiało się źle skończyć. Na szczęście wino i piwo trzymało poziom, i to całkiem przyzwoity.


       Na jacht wracamy porządnie umordowani, do tego, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, mocno rozczarowany kulinarnie. Na szczęście nasz okręt był już dobrze zaprowiantowany i mogliśmy sobie zrobić w messie przyzwoitą dogrywkę. Póki co rejs przebiegał raczej pod znakiem chodzenia. Mój krokomierz zameldował wykonanie ponad 15270 kroków.


       Niedzielny poranek rozpoczynamy od prób skontaktowania się z Diego, przydałaby się jednak korba do kabestanów i bandera hiszpańska, a i jakiś garnek również. Wypełniamy oczekiwanie na naszego przyjaciela jeszcze jednym spacerem po mieście. Żaden konkretny cel, ale to tu to tam. Jakieś drobne zakupy. W jednym ze sklepików wachlarze dla mojej żonki, pod zamkiem (Alcazaba) płyty od ulicznego muzyka. Nie było możliwości odsłuchania zakupionych CD-ków, ale pan fajnie grał na żywo, dobrze wyglądał i wydawał się bardzo przyjazny. Po dokonanej transakcji, wziął ode mnie obie płyty i napisał na nich „specjalnie” dla mnie dedykacje. W ogóle, mimo, że Bolek straszył nas, że wszystko będzie w niedzielę pozamykane, okazało się,  że nie było tak źle. Uzupełnianie braków jachtowych zaczęliśmy od dwóch chińskich „supermarketów”. Później okazało się, że i niektóre hiszpańskie sklepy są otwarte. M.in. udało nam się nabyć banderę hiszpańską, no powiedzmy: banderkę. Do tego udało nam się odnaleźć na jachcie korbę do kabestanu! Nawet nie jedną, a dwie. A Diego, jak nie było, tak nie było. W końcu Bolek podejmuje decyzję o oddaniu cum. Była już prawie 1330. Uff, nareszcie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...