Wypływamy z Tarify. Wieje całkiem przyjemnie, początkowo nawet do 30 w, czyli 7 B, prawie z
E. Płyniemy więc bajdewindem mając Ceutę niemal na kursie. Trochę nas odrzucało
w kierunku S. Dodatkowo mieliśmy kilka mijanek z płynącymi w najróżniejszych kierunkach
statkami. Afrykański brzeg przybliżała się w szybkim tempie. Pięknie! Po prostu
pięknie. Ale jak to zwykle bywa, to co piękne nie może trwać bez końca. Wiatr
stopniowo słabnie, zmieniając nieco kierunek. W końcu wieje prosto z Ceuty.
Nasz dzielny kapitan nie odpuszcza i cały czas płyniemy na żaglach. Skradamy
się żółwim tempem do portu, a tu jeszcze raz trzeba założyć hals oddalający.
Wielki falochron, na końcu którego wspaniały Herkules pręży mięśnie
podtrzymując walące się na niego dwa słupy, mamy od dłuższego czasu w zasięgu
ręki. Tylko jakoś nie możemy się do niego zbliżyć. Żagle już zwisają jak dwie
smętne ściery. Poddajemy się i uruchamiamy katarynę.
W Ceucie
wpływamy do prawdziwej mariny. Nie jest ona jakoś specjalnie okazała, nie powala
swoim wyglądem ani wyposażeniem, ale wszystko jest O.K. Dobre schronienie,
woda, prąd a wszystko w bardzo przyzwoitej cenie: 20,29 Euro. Jak dla mnie
super, bo jest wszystko czego potrzebuję i bardzo intrygujące miasto.
Ogarnąwszy
jacht wyruszamy na spotkanie miasta, a przede wszystkim jakiejś knajpy. I
niestety jedyny plan jaki mieliśmy to dojście do wyszukanej w internecie,
polecanej tawerny. Posługując się nawigacją w telefonie, z niewielkimi
problemami trafiamy do El Meson De Mati przy Paseo de la Marina Española 8. To
całkiem niedaleko mariny, wystarczyło w odpowiednią stronę pójść Aleją Jana
Pawła II. My, na szczęście poszliśmy nieco dookoła, bo początkowo jakoś nie
mogliśmy się zdecydować dokąd chcemy się udać. Na szczęście, bo przy okazji zrobiliśmy
sobie krótki spacer po mieście.
El Meson
(Gospoda) De Mati nie olśniewa swoim wnętrzem. Jest raczej zwyczajna, taka
trochę jak uboga tawerna dla rybaków i marynarzy. Ale to wydaje się, że można
jej zapisać na plus. Taka bezpretensjonalność to raczej zaleta. Nie czułem
jednak jakiejś fajnej atmosfery. Gdy tam trafiliśmy było nieco pustawo. Kelner,
mimo późnego popołudnia sprawiał wrażenie jakby dopiero co został wyrwany z
głębokiego snu i całym sobą wyrażał niezadowolenie. A może po prostu miał zły
dzień. W każdym bądź razie obsługa w wykonaniu tego pana była w najlepszym
razie nijaka. Nie starał się w żaden sposób ułatwić nam zrozumienia co ma do
zaoferowania, a już o jakimkolwiek uśmiechu można było zapomnieć. Jeszcze raz
przydatna okazała się nowoczesna technologia, czyli tłumacz hiszpańsko polski w
telefonie. W końcu coś nam się udało zamówić. Ja się zdecydowałem na pimientos
asados (pieczona papryka) i parilladas carne (mięso z grilla). Zanim pan przyniósł to co sobie wybraliśmy,
najpierw na stole pojawiły się przystawki. Sześć różnych dań, po dwa talerze
każdej. Każdy zatem mógł spokojnie wszystkiego posmakować. Jedzenie w El Meson
De Mati nie było wykwintne, ani nawet wyszukane, ale z całą pewnością świeże,
smaczne, przypominające zwykłe domowe potrawy. Za wszystko nasza szóstka
zapłaciła 190 Euro. Tylko ten chłód emocjonalny, nie dający cieszyć się
posiłkiem.
Po wyjściu z
gospody obraliśmy azymut na Lidla, którego szyld widać było z daleka. Była
zatem jeszcze jedna okazja do spaceru po wieczornej, pełnej najróżniejszych
barw Ceucie. Za dnia miasto wyglądało ciekawie, ale po zmroku było fascynujące.
Różnorodność ludzkich typów. Architektura ilustrująca wpływy kultur z wielu
stron. Trochę chaosu, trochę bałaganu,
spory ruch samochodów. Nawet McDonald’s z zewnątrz wyglądał inaczej, niż
zwykle, ładnie wtopiony w otoczenie. Nie zawiódł nas Lidl, w którym kłębiło się
mnóstwo ludzi. Zdecydowanie większy niż te w Polsce i nieźle zaopatrzony. Ale
po Ceucie pozostał wilki niedosyt. Prześlizgnęliśmy się po niej bardzo
powierzchownie. Po poza jedną knajpą i Lidlem nigdzie nie weszliśmy, nigdzie
nie przystanęliśmy by choć przez chwilę chłonąć różnymi zmysłami atmosferę
miasta. Właściwie niewiele będzie do wspominania. No cóż, jak na miasto,
którego barwna historia sięga V wieku p.n.e. to słabo jakoś te nasze odwiedziny
wypadły. Rano, przed wypłynięciem w dalszą drogę, jeszcze wyskoczyłem na krótki
spacer z aparatem w ręku, ale to nie zmieniło ogólnego wrażenia niedosytu.
Na środę,
kolejny dzień naszej eskapady, mamy bardzo skromne plany żeglarskie, chcemy
dotrzeć na drugą stronę cieśniny, do Gibraltaru. Jest piękna pogoda,
sprzyjający wiatr i wspaniały nastrój. To takie chwile, gdy sobie myślę, że nic
więcej mi do szczęścia nie potrzeba. Czasami coś oczywiście trzeba zrobić na
jachcie, czasami trzeba stanąć za sterem, ale to niczego nie zmienia. Jest
pięknie. A do tego jeszcze od czasu do czasu pojawiają się delfiny, których w
tej okolicy nie brakuje. Ich śmiejące się mordki wszystkich wprawiają w pogodny
nastrój. Ale to miejsce jest niezwykłe z innego powodu. Niemal cały czas
widzimy „Skałę”. Im bliżej do niej podpływamy tym trudniej oderwać od niej
wzrok, ma w sobie jakąś magnetyczną siłę. Gdy kilka dni temu zobaczyłem ją
pierwszy raz, to to zauroczenie złożyłem na karb tego, że to pierwszy raz. A
teraz jest kolejny raz i dalej to samo. Ta skała wyskakująca wysoko w górę
niemal prosto z morza jest naprawdę niezwykła. Do tego jeszcze wyobraźnia się
podłącza z różnymi obrazami, z długiej i niezwykle bogatej historii tego
miejsca.
Wiatr znowu
słabnie. Ale to już nie ma znaczenia. Gapiąc się na”Skałę” wpływamy do Zatoki
Gibraltarskiej. Podobno sama nazwa Gibraltar, to zniekształcone arabskie Dżabal
Tarik – Góra Tarika. Najpierw mijamy część brytyjską. Jak twierdzą bywali w
świecie, marina tam jest droższa i nie taka fajna jak w części hiszpańskiej. Po
drodze mijamy liczne statki handlowe stojące na kotwicy. Dopływamy w końcu do bardzo
okazałej mariny: Alcaidesa Marina. Grzecznie zatrzymujemy się przy biurze aby
załatwić formalności. Tuż obok nas stał imponujący jacht Rhea, 179 stóp (54,6m)
długości. Wyglądał na klasyczny kecz, ale okazało się, że został zwodowany w …
2017 roku. Po chwili zaczął odbijać i odpłynął.
Marina jest
nowoczesna, ładnie zagospodarowana, oferuje wszelkie potrzebne udogodnienia
łącznie z bardzo przyzwoitymi sanitariatami. Co najważniejsze są tam 624 miejsca
postojowe dla jachtów o wielkości od 8 do 100 metrów. Po sąsiedzku jest
stocznia jachtowa. Super! Co prawda jest już mocno po sezonie i wolnych miejsc
nie brakuje, ale i tak marina robi bardzo dobre wrażenie. No i co jest również
istotne, blisko stąd do części brytyjskiej. A ”Skałę” mamy jak na dłoni.
Przed
wyruszeniem „w miasto” robimy sobie na jachcie prawdziwą ucztę. Wiadomo przed
spacerem należy się wzmocnić. Jeszcze w Polsce Bolek przygotował mięso na trzy
obiady. Tym razem padło na wyśmienite de volaille z ziemniakami w mundurkach i
sałatką. Danie główne poprzedzone było desą świetnych serów. Nie zabrakło też
stosownych napitków. No tylko jakoś ciężko było po tym się podnieść od stołu i
wyjść z jachtu. Mocno musieliśmy wytężyć naszą nadwątloną wolę odkrywców by
zebrać się w sobie. Jednak świadomość,
że jesteśmy w jednym z bardziej niezwykłych miejsc w Europie pomogła nam wyjść
na spacer.
Już
odzwyczailiśmy się w Europie od granic. A tu na „dzień dobry” przejście
graniczne ze sprawdzaniem dokumentów, kontrolą bagażu i mundurowymi z bronią.
Nas przepuścili bez problemu. Jednak od czasu do czasu można było zauważyć jak
z groźną miną kogoś kontrolują. Łatwo przyzwyczajamy się do dobrego i
zapominamy, że świat wcale nie jest doskonały. Z resztą historia Gibraltaru
jest na tyle bogata i pełna zakrętów, że sama w sobie może stanowić podstawę do
długich i wciągających dyskusji. Do Brytyjczyków należy od 1713, kiedy to
został im przyznany na mocy traktatu pokojowego z Utrechtu. I od tej pory jest
ważną twierdzą Zjednoczonego Królestwa. Nie brakowało zakusów aby ją
Brytyjczykom odebrać. Do tej pory miejsce to jest puntem spornym w relacjach
Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. W roku 1967 i 2002 odbyły się nawet referenda na
temat możliwości przejścia pod jurysdykcję hiszpańską, jednak ten pomysł nie
spotkał się z przychylnością większości mieszkańców Gibraltaru.
Zostawiamy
za sobą poważne rozważania, bo zaraz za przejściem granicznym mamy koleją
atrakcję tego miejsca: lotnisko. Niesamowite. Pas startowy od jednego brzegu do
drugiego brzegu. Początek oznakowani podejścia stoi w wodzie. Ale to nie
koniec. Ten pas przedziela też miasto. Nie można objechać lotniska bokiem.
Bardzo ruchliwa ulica, Winston Churchill Ave., po prostu przecina pod kontem
prostym pas startowy. Samochody sobie jeżdżą, ludzie chodzą, normalnie jak to w
mieście. Nie mogłem sobie darować i zrobiłem kilka kroków w bok by przez chwilę
stanąć na środku pasa startowego i popatrzeć jak to wygląda z tak małej
odległości. A tam na końcu woda! Dla
nas, Polaków, Gibraltar kojarzy się również ze smutną kartą historii. To
właśnie tutaj, po starcie z tego lotniska, 4 lipca 1943 roku tuż prze północą,
po 16 sekundach lotu, samolot B24 Liberato II LB nr AL523 spadł do wody po
wschodniej stronie półwyspu. Na pokładzie samolotu znajdował się m.in. Naczelny
Wódz Polskich Sił Zbrojnych, generał Władysław Sikorski. W sumie zginęło wtedy
16 osób. I do tej pory nie ma jednoznacznej odpowiedzi jakie były przyczyny i
okoliczności tej katastrofy.
Po chwili
wchodzimy w Main St.. Mam wrażenie jakbym znalazł się gdzieś w zupełnie innym
miejscu. Znajome budki telefoniczne, znajome szyldy, charakterystyczne pub’y.
Całkiem sporo ludzi. Jakże barwny ten tłum. Jakby jakiś zapomniany fragment
Londynu. Spacerujemy nieśpiesznie chłonąc atmosferę miejsca. Choć, oczywiście
żeglarze nie piją alkoholu, zaglądamy do wyjątkowo dobrze zaopatrzonych do
sklepów z napojami wyskokowymi. Chcemy sprawdzić, czy faktycznie ceny tutaj są
takie atrakcyjne. No i faktycznie są. Skoro tak, to już na słowo wierzymy, że
podobnie jest w sklepach z kosmetykami i biżuterią. Po pewnym czasie otoczenie
się zmienia. Właściwie trudno powiedzieć, z czym to można skojarzyć. Pełen
eklektyzm z elementami solidnej twierdzy. Dochodzimy do kolejki górskiej, którą
można wjechać na „Skałę”. Zamierzamy jednak stopniować doznania, tym bardziej,
że słońce jest już bardzo nisko, i zostawiamy sobie tę przyjemność na następny
dzień. Na razie idziemy jeszcze kawałek dalej i wchodzimy do ogrodu
botanicznego Alameda Gardens, który został założony w 1816 roku przez
gubernatora Gibraltaru sir George Don. Tu przed zapadnięciem ciemności ogród
sprawia niesamowite wrażenie. Niesamowicie bujna roślinność i jakaś niesamowita
ilość niemiłosiernie hałaśliwych ptaków. Pojawiają się tabliczki z napisem:
„Nie karmić makaków.” Jednak tych ostatnich nie spotykamy na swojej drodze.
Robimy
odwrót. Wracamy do „londyńskiej” części miasta. A skoro tak, to czy mogło być
inaczej. Lądujemy w pubie. Ten nazywał się The Horseshoe. Bardzo typowy
angielski pub. Usiedliśmy sobie przy stolikach ustawionych na chodniku. Szef
jakiś taki zblazowany, a może nieufny wobec nas, w każdym bądź razie ponurak. W
niczym to nam jednak nie przeszkadzało, zamówiliśmy co mieliśmy zamówić i
wesoło spędziliśmy kolejną godzinę.
Jak
zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. Zaraz po śniadaniu wyruszamy w kierunku „Skały”.
Starsi panowie (poza jednym dżentelmenem) muszą roztropnie gospodarować swoimi
siłami. W związku z tym, zaraz po przekroczeniu granicy wsiadamy do autobusu
miejskiego i za niewielką opłatę dojeżdżamy do Cable Car. Bo chyba nikt nie
myślał, że będziemy wchodzić na górę. Wjazd kosztuje 11 GBP, nie jest to więc
opłata symboliczna, ale jak już się rzekło, starsi panowie muszą szanować swoje
siły. Wagonik jest już nieco leciwy. Pokonanie 412 metrów zajmuje mu 6 minut. Naprawdę
warto dostać się na górę, widok we wszystkie strony był zachwycający. My
byliśmy tam stosunkowo wcześnie, więc słońce znajdujące się nisko nad
horyzontem w połączeniu z mgłą unoszącą się nad wodą, potęgowało jeszcze
wrażenie.
Chwilę po
wyjściu z wagonika spotykamy pierwsze makaki, dokładniej makaki berberyjskie, z
których słynie „Skała”. Sporo jest ostrzeżeń aby ich nie karmić i zachować
ostrożność, bo mogą coś podwędzić, albo, jak się zdenerwują, mogą ugryźć. Na
szczęście, te które ja spotkałem były bardzo przyjaźnie nastawione i spokojnie
pozowały do zdjęć.
Wędrując po
kolejnych fragmentach góry natrafia się na działa z różnych epok. To broń za
pomocą, której kolejni włodarze tego terenu, zapewniali sobie panowanie nad
cieśniną. Co prawda współczesne sposoby walki mocno się zmieniło, ale położenie
Gibraltaru sprawia, że odgrywa on wciąż ważną rolę. Przystajemy na kolejnym
tarasie widokowym (wiele z nich wyposażonych jest w solidne lunety) by
podziwiać niezwykłą panoramę. Właśnie trafiamy na moment zamykania drogi
przecinającej pas lotniska. Myśleliśmy, że za chwilę będzie startował lub
lądował jakiś samolot. A tu nic z tego. Kiedy już zupełnie ustał ruch, wyjechał
jakiś samochód obsługi lotniska i przejechał kilkakrotnie wzdłuż całego pasa
startowego. Po kilku minutach znowu podniesiono szlabany i normalny ruch
odbywał się jakby nigdy nic.
Na dół
postanowiliśmy jednak zejść na piechotę. A co tam! Zejście prowadziło wąską i
stromo opadającą w dół drogą. Ciekawe czy to na niej właśnie kręcono scenę początkową do kolejnego Bonda – „W
obliczu śmierci”, z Timothy Daltonem w roli głównej i piosenką A-Ha „Living
Daylights”? Przyszedł mi wtedy do głowy taki pomysł aby odwiedzić,
obfotografować i opisać miejsca gdzie rozgrywa się akcja filmów o niezwykłym
agencie MI-6. Pomysł może i ciekawy, tylko skąd wziąć kasę na jego realizację?
Schodząc w
dół zaglądamy na wystawę „Citi under siege”. Niewielką ale bardzo sugestywną,
pokazującą jak się żyło w garnizonie brytyjskim na początku XVIII wieku. W
zabytkowym otoczeniu umieszczono kilka figur naturalnej wielkości w typowych
sytuacjach z tamtych czasów. Sporo miejsca poświęcone jest zarazom, które
wyniszczały brytyjski garnizon. To raczej nie było zbyt wesołe życie.
W końcu
schodzimy na dół. Wracamy do rzeczywistości i do części hiszpańskiej. Jeszcze nie
na jacht. Bolek zaprowadził nas do chińskiej knajpy znajdującej się w pobliżu
mariny – Restaurante Wok Hong Kong. Restauracja miści się u zbiegu Av. Principe
de Asturias i Av. De España. No cóż znowu knajpa nie mająca nic wspólnego z
możliwością poznawania lokalnych przysmaków. Trzeba jednak przyznać, że
jedzenie było pierwsza klasa. Co ważniejsze po zapłaceniu 13 Euro można było
jeść do woli. Były dania gotowe w dużym wyborze, można było też zamówić coś
robionego na poczekani. A wszystko to w przestronnym i czystym lokalu. Nie czuć
było tak dobrze znanego z wielu chińskich restauracji specyficznego smrodu
przypalonego tłuszczu. Zatem, choć kolejny raz nie dane mi było skosztować
mojego ulubionego bakalao, to jednak polecam.
Kończymy
nasz pełen wrażeń pobyt w Gibraltarze. Będzie co wspominać. Dzień dobiega końca
gdy wypływamy z zatoki na Morze Śródziemne. Bardzo przyjemna nocna żegluga.
Zaraz po zapadnięciu zmroku pojawiają się znowu delfiny. Ale tym razem w
większej ilości i przez długi czas. Momentami płyną z boku, momentami ustawiają
się przed dziobem niczym konie w czwórce ciągnącej rydwan. Niesamowity pokaz, trudno
było oderwać od nich wzrok.
Wachtę
kończymy o trzeciej. Po nas jest nasz kapitan i Bartek. W domu śpię jak kamień.
Dopóki nie zadzwoni budzik, niewiele rzeczy jest w stanie wyrwać z objęć
Morfeusza. A na jachcie jest inaczej. Każdy dźwięk różniący się od tła, czy
zmiana rytmu dźwięków powodują, że natychmiast staram się zorientować w
sytuacji. Jak przysłowiowy zając pod miedzą. Nic więc dziwnego, że słyszę kiedy
Bolek uruchamia silnik. Znając jego niechęć do pływania na katarynie domyślam
się, że wiatr zdechł całkowicie. Później rejestruje jakieś problemy z
silnikiem. Skoro jednak Bolek nas nie woła, to znaczy, że nic się nie dzieje.
Słyszę jednak, że rzucamy kotwicę. Ale dalej cisza, więc jeszcze trochę się wyleguję.
Wychodzę do kokpitu na powitanie pięknie wschodzącego słońca. Okazało się, że
Bolek nie chciał abyśmy zbyt wcześnie dopłynęli do Malagi, więc rzucił kotwicę
przy Benalmadenie.
Cumujemy w
końcu w Maladze. Znowu powtarzają się korowody z umawianiem się z naszym
sympatycznym Diego. Czas dla niego ma zupełnie inny wymiar. A może on w ogóle nie
istnieje dla naszego hiszpańskiego przyjaciela. Ruszamy więc na jeszcze jeden
spacer po Maladze. Tym razem zdobywamy twierdzę. Wracamy przez centrum okrężną
drogą. Już krążąc ciasnymi uliczkami starego centrum zauważamy znacznie większy
ruch w mieście niż przed tygodniem. Coś się dzieje. Rozbłysły przedświąteczne
dekoracje. Śmiesznie wyglądają drzewka pomarańczy z wiszącymi jeszcze obficie
owocami, przyozdobione bożonarodzeniowymi lampkami. W końcu wychodzimy na
główną avenide a tam tłum. Żadnych samochodów. Gdzieś dalej scena, na której
występuje jakaś piosenkarka. I nagle przypominamy sobie, że przecież w
niedzielę rozpoczyna się adwent, więc jest to ostatnia balanga przed okresem
oczekiwania i wyciszenia. Całe miasto skrzy się od okolicznościowych światełek.
Wzdłuż kei ludzie kręcą się niemal do rana.
Chorwacja, to miejsce gdzie lubię jeździć :)
OdpowiedzUsuń