Mniej więcej
połowa rejsu po Cykladach i okolicy już za nami. A więc puchar z ambrozją jest
jeszcze w połowie pełny. Jak dotąd żeglowaliśmy dokładnie według wcześniej
przygotowanego planu. Jednak objawy przed nadciągającą zmianą pogody zasiały we
mnie ziarno zwątpienia. Czy to już dziś będziemy wprowadzać korektę? A jeśli
tak, to w jakim zakresie? Wczorajszowieczorne prognozy dawały jeszcze nadzieje
na żeglowanie. Ale nie ma już wątpliwości, że warunki się zmieniają. Rano sprawdzamy
pogodę na naszych urządzeniach. Kontaktuję się z przyjaciółmi w kraju, Basią i
Darkiem, którzy znają te akweny jak własną kieszeń, aby i oni sprawdzili
prognozy z różnych źródeł. Wszystko wskazuje na to, że dzisiaj jeszcze da się
popływać 5-6 B, ale już kolejne dni mają przynieść solidne sztormy. No i co?
Chciałem poprowadzić naszą wyprawę na Folegandros. Piękne Kastro z niesamowitym
urwiskiem, fajna plaża, miłe wspomnienia, ale sam port taki sobie. Gdyby
przyszło nam spędzić tam kilka dni z własnej woli, to niekoniecznie byłby to
najlepszy wybór. Tym bardziej, że jest bardzo kusząca perspektywa w postaci
wyspy Milos. Tam port jest zdecydowanie lepszy a i sama wyspa, bardzo ciekawa.
Tyle, że musielibyśmy przelecieć 50 Mm, a moje dotychczasowe doświadczenia każą
mi podchodzić z dużą rezerwą do prognoz serwowanych przez Posejdona i jemu
podobne serwisy. A jeśli znowu niedoszacowali o jekieś 2-3 B? Chwila na
podrapanie się po łysinie. Hmmm. Dobra, lecimy do Adamas! (vel Adamantas).
Gdy tylko
wychylamy nos z Zatoki Ios … natychmiast staje się jasne, że tego dnia
leżakowania na deku nie będzie, mimo, że patrząc na mapę, nasza marszruta jest
prosta jak amerykańska autostrada. Najpierw nieco na północ, opływamy wyspę
Sikinos i kierujemy się niemal dokładnie na W. Wieje z N-NW z siłą co najmniej
6 B. Więc aby wyjść powyżej wyspy Sikinos sąsiadującej z Ios musimy zrobić dwa
halsy, płynąc maksymalnie ostro. Nie ma mowy o rozwinięciu pełnych żagli.
Zapowiada się niezła jazda. Trochę chlapie, trochę kładzie, ale jest przy tym
sporo radochy. To jeszcze jest ten poziom emocji, który daje dużo przyjemności.
Za Sikinos wyłania się Folegandros. Jeszcze jest możliwość odpadnięcia i
skierowania się do portu Karavostasi. Ale siła wiatru się nie zmienia, jedynie
przesuwa się jeszcze bardziej ku NW. Jednak pełny bajdewind to też nie jest zły
kurs Podziwiam brzegi Folegandros, trochę szkoda, że nie zawiniemy tam, ale
decyzja może być tylko jedna: podążamy do Adamas. Wiatr powolutku, stopień po
stopniu skrada się na zachód. Dochodząc do wyspy Poliagos płyniemy już ostro do
wiatru. Przed nami maleńka wyspa Ay Yeoryios. Leżąca między Poliagos a Milos.
Dokładnie na kursie. Nie obędzie się bez halsowania. Mijamy ją w bezpiecznej
odległości. Podchodzimy do cieśniny Milos-Kimolos.
W tych warunkach pogodowych działa ona jak dysza. Fale są coraz większe. Po
lewej burcie urocza miejscowość letniskowa Pollonia na Milos. Po chwili możemy
odkładać się na zachód, żagle lepiej wypełniają się wiatrem. Ale dopiero teraz
trafiamy na duże fale. Nasz 40 stopowy Sun Odyssey podskakuje na grzywaczach
jak mały źrebak na wybiegu. Stojąc przy sterze czuję się jakbym zjeżdżał na
nartach. Nogi ugięte lekko w kolanach aby dobrze amortyzować kolejne podskoki.
Ależ buja i rzuca! Spokojnie to już tylko kawałek. Po prawej dwie wyglądające
bardzo intrygująco wysepki: Akradhia . W końcu wpływamy do Zatoki Milos. Teraz
mamy bardzo korzystny wiatr, ale to już pora zwijać żagle. Po paru minutach
odsłania się Adamas. Ależ zaskoczenie.
Po tygodniu codziennych polowań na ostatnie miejsca w porcie, czajenia się
niczym tygrys przed skokiem, tym razem nie wiem gdzie stanąć, bo tych wolnych
miejsc jest aż za dużo. No i co ja mam zrobić? Zrezygnować z cumowania? Nie
dobrze jest mieć zbyt duży wybór. W końcu przełamuję i mimo zbyt wielkiego
wyboru wolnych miejsc, postanawiam jednak zacumować. Przy kei stoi kilka
jachtów, więc stajemy obok nich.
Adamas to
okno na świat wyspy Milos, dumnie określane niekiedy mianem głównego portu tej
wyspy. Liczy sobie około 1400 mieszkańców i żyje w rytmie przypływających i
odpływających promów, które przywożą kolejne grupki turystów i uprzykrzają
życie załogom cumujących nieopodal jachtów. Żeby nikt nie marudził na kei jest
nawet ostrzeżenie o gwałtownym zafalowaniu powodowanym przez manewrujące promy.
Do ciekawostek tego miasta należą 600
letni kościół Świętej Trójcy, Muzeum Górnictwa, Muzeum Morskie, ładna plaża i
nowość, o czym dowiedziałem się niestety dopiero później, katakumby – projekt
2. Ale nie ferujmy pochopnych sądów, wyspa Milos należy do najciekawszych w
całym archipelagu Cyklad. Wystarczy tylko trochę się ruszyć, dlatego zależało
mi na dotarciu tu przed sztormem. To jest miejsce gdzie możemy spokojnie
przeczekać niepogodę, byle tylko nie za długo.
Udało się
dotrzeć na Milos przed sztormem, udało się nieźle zaparkować, tradycyjnie
zjedliśmy pyszny obiadek. Więc powodów do zadowolenia nie brakuje. Siedzę sobie
w kokpicie, delektuję się ciszą późnego popołudnia i szklaneczką ouzo. Ruch na
ulicach niewielki. Ciemne, gęste chmury przesuwające się po niebie już nie
wywołują zdwojonej czujności. Dodatkowa cuma od dziobu założona. Teraz ta
przedsztormowa pogoda nastraja nostalgicznie. Nagle z oddali dobiega jazgot
klaksonów ciężarówek i samochodów osobowych. Całkiem niezła orkiestra, na
szczęście dosyć daleko. Pewnie jakiś mecz się szykuje. Szybko się
zorientowałem, że to coś zbliża się do nas. W końcu zobaczyliśmy …całą
kawalkadę ciężarówek do przewożenia kruszyw i stadko towarzyszących im
osobówek, a wszystkie specjalnie przystrojone. Weselisko!!! Pojeździli tak we
wszystkie możliwe strony, wiele tych możliwości nie było, pohałasowali, i sobie
pojechali. Nas nie zaprosili.
No i się
rozdmuchało na dobre. Mimo, że Zatoka Milos głęboko wcina się w ląd, to i tak w
porcie wyraźnie daje się odczuć siłę wiatru. Naszą uwagę zwracają turyści
kręcący się po nadbrzeżnym bulwarze z bagażami. Sprawa szybko się wyjaśnia. Nie
przypłynął prom i nie wiadomo czy przypłynie. Ludzie czekają na informację. A
my zgodnie z planem zaczynamy eksplorację wyspy. Na pierwszy dzień najbliższa
okolica. Niedziela, więc wypada rozpocząć od wizyty w Agia Triada (cerkiew
Świętej Trójcy), w której przeważają ikony w stylu kreteńskim i nie jest to
przypadek, między Milos a „wielką wyspą” zawsze istniały silne związki. Później
kierujemy się wg tabliczek z napisem „katakumby”. Nie wczytujemy się zbyt
dokładnie co poza tym jest tam napisane, tylko idziemy. Wg Greek Waters Pilot,
to gdzieś całkiem niedaleko. Zataczamy spore koło i nic. Jeszcze raz,
wprowadzamy korektę w naszej marszrucie i wychodzimy za miasto. Tak
przynajmniej wynikało z locji, że to ten kierunek. W tym momencie odpada z
wycieczki dwóch kolegów, którzy wracają na jacht.
Mijamy
plażę, droga zaczyna wspinać się zdecydowanie do góry. W pewnym momencie
zmienia się w wąską ścieżkę. Dookoła nas wysuszone nieużytki, żadnych drzew, na
ziemi kawałki obsydianu. Dochodzimy do wierzchołka wzniesienia i dalej nie
widać żadnych katakumb. Następni dwaj uczestnicy wycieczki, nieco zasapani
postanawiają się wycofać. Pozostajemy z Ulą we dwoje. Aby kontynuować
poszukiwania katakumb trzeba wspiąć się na następne wzniesienie. Skoro
zaczęliśmy to nie będziemy tak szybko rezygnować. Dłuższy czas tylko kierunek
geograficzny jest naszym drogowskazem. Brniemy po kompletnym bezdrożu, wśród
rudoszarych spalonych słońcem krzewinek, by w końcu trafić na jakąś polną
drogę. Wreszcie jest drogowskaz. Niewielki kawałek deski, z namalowanym przez
przedszkolaka jednym słowem po grecku. Tripiti, co oznacza, że podążamy w
dobrym kierunku. Tylko dlaczego to tak daleko. Co prawda nie dotarliśmy jeszcze
do poszukiwanych starożytnych katakumb, ale po drodze mieliśmy okazję oglądać
jak sprytnie ludzie wykorzystują naturalne „katakumby”. Trwające całe
tysiąclecia procesy erozji sprawiają, że co kawałek można znaleźć różne ciekawe
wnęki. Niestety Grecy pod pewnymi względami nie różnią się od Polaków. Tak jak
my wywozimy nasze śmiecie do lasu, tak Grecy na Milos swoje odpady pozostawiają
w niezagospodarowanych, uroczych grotach. Wygląda to co najmniej równie
fatalnie. Ale też widzieliśmy jak zmyślnie niektóre wnęki ludzie zagospodarowali,
m.in. na garaże. Wystarczy niewielka obróbka otworu wejściowego, wstawić drzwi,
lub nie, i już jest miejsce na samochód.
Trochę już jesteśmy zmęczeni. Gdy tylko dotarliśmy do miejscowości,
zaczynamy od odwiedzin w knajpce. Dopiero pokrzepieni schodzimy do katakumb.
Dookoła
puściutko. O ile jeszcze w knajpce było ze sześć osób, to przy katakumbach
jesteśmy zupełnie sami. Ładnie uporządkowany teren, niewielki budynek z kasą, w
środku dwie osoby obsługi. Chcemy kupić bilet, a tu okazuje się, że bilety są,
ale tylko za darmo. Do tego jeszcze dźwiękowy przewodnik ze słuchawkami i
pilnująca nas pani. Bo oczywiście nie wolno robić zdjęć z lampą błyskową i ze
statywu. Trudno, może coś da się zrobić.
Schodzimy na
dół. Niesamowite wrażenie. To przecież miejsce pochówku z III wieku naszej ery.
Do zwiedzania udostępniono tylko część katakumb. Podobno jest tam 291 grobów,
które mogły pomieścić według jednych źródeł ok 2 tyś, a według innych nawet 8
tyś. zmarłych. Próbuję robić zdjęcia zgodnie z miejscowym regulaminem, ale
marnie to wychodzi. Nawet nie ma gdzie się solidnie oprzeć.
Niedaleko
katakumb znajduje się miejsce gdzie miejscowy rolnik wykopał w 1820 roku jedną
z najbardziej znanych na świecie rzeźb, słynną Afrodytę z Milos, bardziej znaną
jako Venus z Milos. Oczywiście dawno jej tu, ani w ogóle w Grecji, nie ma.
Bardzo eleganccy i wytworni Francuzi po prostu ją ukradli, wykorzystując m.in.
kanały dyplomatyczne, i można ją obecnie oglądać w Luwrze.
Kawałek dalej jest całkiem nieźle zachowany, a
do tego obecnie restaurowany, starożytny teatr. A dalej … Chyba już mamy dosyć.
To był dosyć długi, wielogodzinny spacer, więc robimy w tył zwrot. Musimy
przecież wrócić jeszcze na łódkę. Po drodze, w Tripiti pamiątkowe zdjęcie Agios
Nikolaos. Trochę ciasno, trzeba użyć krótkiego obiektywu Nikkor 18-35, a i tak
pewnie nie obejdzie się bez prostowania walącej się bryły kościoła. Dochodzimy
do skraju miejscowości, zmęczeni ale zadowoleni, przed nami spory kawałek drogi
powrotnej. Idziemy wąziutką uliczką, od czasu do czasu próbuję łapać jeszcze
jakieś ujęcia. Gdy przejeżdża samochód musimy „przytulać” się do chałupek
ciągnących się wzdłuż drogi. Ale pan nie chce nas minąć. Bardzo mocno zwalnia,
i w końcu się zatrzymuje. Dokąd idziecie? – pada pytanie z otwartego okna.
Do
Adamas. – odpowiadamy grzecznie
To
wsiadajcie, podwiozę was. – mówi starszy pan siedzący za kierownicą.
Nie wiem, czy aż tak było widać zmęczenie na naszych
twarzach, czy pan po prostu tak ma, ale było nam bardzo miło spotkać CZŁOWIEKA
i to tak uczynnego. Swoją drogą to nieźle nauczyli Greków angielskiego. Nie ma
problemu aby znaleźć kogoś posługującego się tym językiem.
Po powrocie
na jacht spotykają nas dwie niespodzianki. Nasz najlepszy na świecie kuk,
Tomek, zostawił dla nas obiad, który po chwili pojawia się na stole. Cóż za
rozkosz pyszny obiad, z wybornym schłodzonym winem z kartonu po takiej całodziennej
wyprawie. No i druga niespodzianka, która bardzo mnie rozbawiła. Nasi koledzy
odnaleźli w Adamas, tu na miejscu, drugie katakumby, tzw projekt 2, całkiem
blisko portu. Rzecz zupełnie nowa, nie ma o niej mowy w żadnym, posiadanym
przeze mnie, przewodniku. Może to i dobrze, że nie trafiliśmy na nie wcześniej?
Rozpoczyna
się drugi dzień naszego pobytu na Milos. Na dzisiaj zaplanowane jest
wypożyczenie samochodu i mały objazd wyspy. A promy dalej nie kursują, zgodnie
z zapowiedziami na morzu sztorm. Sprawdzamy wypożyczalnie samochodów. W jednej,
nieco oddalonej od portu, znajdujemy 7 osobową wersję Volkswagena Caddy. Ta
siedmioosobowość to deklaracja nieco na wyrost, ale też nie planujemy podróży
dookoła świata. Damy radę.
Na początek
mocne uderzenie – Sarakiniko. Absolutnie niezwykłe miejsce na północnym
wybrzeżu Milos. Białe skały Sarakiniko jednym kojarzą się z księżycem, innym z
pustynią. Do tego w tle niebieskie morze. Woda wcinająca się w głąb lądu
wąskimi szczelinami. Woda i wiatr stworzyły, pracując przez miliony lat,
niepowtarzalny krajobraz. Szkoda, że jest tak zimno, kąpiel w którejś z
zatoczek, minifiordów, to też niezapomniane przeżycie. Kiedy byłem tam
poprzednio też wiał bardzo silny wiatr, ale było zdecydowanie cieplej i nieco
się popławiłem. Trzeba jednak bardzo uważać na obiektywy aparatów. W pobliżu
miejsc, gdzie fale rozbijają się o brzeg, nasycenie powietrza mikrokropelkami
morskiej wody jest tak duże, że w ciągu paru chwil przednia soczewka lub założony
na obiektyw filtr, jest zupełnie mokra. Nie przeszkadza to jednak wszystkim
przybywającym w to miejsce w robieniu niezliczonej ilości zdjęć. Podobno jest
to najbardziej obfotografowany krajobraz w basenie Morza Egejskiego. Ja też
dołożę kilka swoich ujęć. I żeby nie było. W Sarakoniko też są katakumby, bez
takiej legendy jak starożytne, ale też bardzo atrakcyjne.
Niedaleko
Sarakiniko jest kolejne magiczne miejsce, wioska Firopotamos, do której
dojeżdża się wąską, stromą drogą, kończącą się właśnie tam. W zasadzie to tylko
kilka budynków schodzących tu i ówdzie do wody, plaża i niewielkie resztki
jakichś ruin. Wszystko jednak tak położone, że ma się ochotę usiąść ze
szklaneczką jakiegoś szlachetnego trunku i wpatrywać w ten pejzaż bez końca. W
tym wypadku określenie „magiczny” w najmniejszym stopniu nie jest przesadą.
Przyjaciele
polecili mi pewną knajpkę w Pollonii. Skoro tak, to trzeba ją sprawdzić. Na
parkingu przy plaży nasz Caddy jest jedynym samochodem. Dookoła pustawo. Nieco
dalej objazdowy sklep owocowo-warzywny, jedyne miejsce gdzie widać nieco życia.
Tutaj znacznie mocniej niż w Adamas odczuwa się, że sezon się już zakończył.
Adamas to jednak miasto, do tego z portem, a Pollonia to letniskowa wioska,
żyjąca głównie w sezonie. Jednak spacer wzdłuż brzegu zatoczki jest całkiem
sympatyczny. Tuż za zatoczką jest cieśnina oddzielająca Milos od Kimolos.
Wracając wstępujemy do rzeczonej knajpki. Jakoś pustawo, smutno. Chcemy zamówić
ośmiornice w miodzie, które są jej wizytówką. Sorry, jest już po sezonie, nie
mamy przygotowanych ośmiornic w miodzie. Fajnie, że nie ma tłumu turystów, ale
jak widać, są tego również negatywne konsekwencje.
Powiada się,
że Milos to bardzo interesujące miejsce dla miłośników geologii. Nie znam się
na tym, ale mimo to różnorodność rodzajów skał i form skalnych jest tak
niezwykła, że i na mnie zrobiła wielkie wrażenie. Jechaliśmy wzdłuż północnego
wybrzeża Milos. Byliśmy w okolicach Pahena, gdy moją uwagę zwrócił następny
fragment brzegu. Też poszarpany jak w Sarakoniko, z gejzerami wody
wystrzeliwującymi spośród skał wraz z nadejściem każdej kolejnej fali. Ale tu
było zupełnie inaczej. Dominuje betonowa szarość, a i faktura skały jest inna.
Sprawia wrażenie bardzo lekkiej, prawie
jak pumeks.
Na koniec
naszej krótkiej przejażdżki po Milos zostawiliśmy sobie Plakę, stolicę wyspy.
Metropolia to metropolia, od razu widać, nie ma gdzie zaparkować. Gdzieś tam w
końcu się wciskamy. Kiedy już opuściliśmy nasz pojazd okazało się, że jednak
Plaka to małe, przytulne miasteczko, położone na dosyć stromym zboczu.
Postanawiamy dojść do zamku, a ten, jak to zwykle bywa, znajduje się na samym
szczycie wzniesienia. Dokoła dominuje biel i błękit, jesteśmy na Ckladach.
Miejscowi dbają by turyści znajdowali to, po co tu przyjeżdżają, by nie czuli
się zawiedzeni. Ale czy to nie jest urocze, spacerować sobie wśród śnieżnobiałych
domków po pomalowanych na niebiesko uliczkach? Ale na przełomie września i października także
i tu nie ma zbyt wielu turystów. Wśród tych nielicznych, których spotkaliśmy
jest załoga żeglarzy z Polski. Ktoś mi mówił, że na wyspach nie ma już kotów.
Jak to nie ma? A te stado przed nami, zajmujące całą drogę? A te pchlarze w
Kithnos? Nie, zapewniam wszystkich zainteresowanych, że w tej kwestii nic się
nie zmieniło. W końcu jesteśmy na tyle wysoko, że możemy podziwiać rozległe
pejzaże. Po drodze mijamy kościół Matki Boskiej Żeglarzy (Panagia Thalassitra).
Tu też jest ślad po czasach panowania Wenecji, herb rodziny Crispich, którzy
zdobyli Milos w 1363 roku. Docieramy do kastro. Tak, polecam tę wycieczkę, dla panoramy
stąd widocznej na Zatokę Milos i nie tylko.
Wracając do
Adamas zajeżdżamy do katakumb aby reszta załogi mogła je zobaczyć. Podobnie jak
w Polloni, tak i tutaj nasz Caddy jest jedynym samochodem na parkingu. To
jednak jest dobra pora na podróżowanie po Cykladach. Gdy zajeżdżamy do portu,
najpierw wysadzam załogę przy jachcie, i jadę odstawić auto do
wypożyczalni. Podobnie jak wszyscy
jestem trochę zmęczony całodzienną wycieczką, ale kilkunastominutowy spacer z
wypożyczalni na łódkę to jeszcze jedna sposobność by napawać się egzotyką,
specyficznym klimatem Cyklad. Jakże to inne od naszej codzienności. Słońce
nieustannie cieszy nas swoim ciepełkiem, Ludzie poruszają się w zwolnionym
tempie, co chwilę ktoś przystaje bo właśnie spotkał znajomego. Nieświadomie i
ja dopasowuję się do tego rytmu, nogi same zwalniają. Wszystko dookoła jest
takie ciekawe.
Unosząc się
lekko nad ziemią docieram do naszego Adrigo. Tomek zgłasza, że nie mamy gazu.
Łup! Spadam na ziemię. Gdy odbierałem łódkę byłem solennie, jak to tylko Grecy
potrafią, zapewniany, że obie butle, w które wyposażony jest jacht, są całkowicie
pełne. A tu okazuje się, że ani jedna ani druga nie była pełna. Wręcz okazało
się, że jedna była prawie pusta.
Właściwie to te Greckie bajanie już od jakiegoś czasu mnie nawet trochę nie
denerwuje. Uśmiecham się pod nosem. Powiedzą ci wszystko, to co chcesz usłyszeć,
będziesz się dzięki temu lepiej czuł. Przynajmniej w tej chwili gdy słyszysz te
łgarstwa. One są dla Greków jak powietrze, niezbędne do życia. Biorę pod pachę
jedną butlę i wyruszam na poszukiwania gazu. W okolicach portu nic nie ma.
Szkoda, że już oddałem wypożyczone auto. Pamiętam, że przy wylocie z miasta
jest stacja paliwowa. Trochę daleko, ale nie ma wyjścia. Kiedy w końcu się tam
doczłapałem, okazało się, że nie prowadzą sprzedaży gazu. A gdzie? W mieście
nigdzie. Wróciłem więc do portu, gdzie widziałem postój taksówek. Taksówkarze
oczywiście wiedzieli gdzie można kupić gaz, tyle tylko, że to spory kawałek.
Czy pojedzie któryś ze mną? Pewnie, nie ma problemu. Zawiózł, poczekał,
przywiózł – 20 Euro, więcej niż sam gaz. Nie istotne. Tomek mógł dokończyć
obiad.
Obiad
zjedliśmy dosyć późno, ale nie miało to specjalnego znaczenia. A później jedna
z przyjemniejszych chwil na jachcie, poobiedni odpoczynek. Zgodnie z tradycją
tego rejsu odpoczywaliśmy z szklanką ouzo w dłoni. Rozmowa toczyła się
nieśpiesznie, późne popołudnie. Cudowne błogie lenistwo w towarzystwie
przyjaciół. Wspaniale. Jacyś młodzi sympatyczni i umundurowani ludzie pytają
się o skipera. O co chodzi? Jesteśmy z Hellenic Coast Guard, kontrola jachtów,
prosimy przyjść za godzinę do naszego biura z dokumentami jachtu. O.K. przyjdę.
Stawiam się o umówionej porze w biurze HCG. Tam już nieco starsi
funkcjonariusze starannie przeglądają dokumenty. W końcu mówią: Sorry Mister,
ubezpieczenie twojego jachtu jest nieważne. To proszę zadzwonić do człowieka,
który mi wyczarterował łódkę. Widzę, że panowie wykonują jakieś niemrawe ruchy
więc staram się im pomóc, mówiąc, że mam do niego telefon. Nie wiem czy
faktycznie nie wiedzą co mają zrobić, czy udają „Greków”. Więc dalej staram się
im pomóc, oferując, że to ja zadzwonię do Nikosa, a oni niech sobie z nim
ustalą co trzeba. Panowie przyjmują moją pomoc. Może nie mają swoich telefonów,
w końcu w Grecji wciąż trwa kryzys. Jest już około 2100. Na szczęście Nikos
odbiera. Mógł być przecież na jakimś intymnym spotkaniu z jakąś uroczą damą i
mógł nie mieć ochoty odbierać telefonu. Przez chwilę konferują między sobą po
grecku. W końcu dowiaduję się jakie są ustalenia. Nikos twierdzi, że właśnie
ubezpieczenie skończyło się kilka dni temu i zapomniał włożyć do teczki nową
polisę. Ponieważ jednak dokumenty ma w biurze będzie mógł je przefaksować
dopiero rano. Coś mi się zdaje, że nasz grecki przyjaciel z Aten kręci. Jednak
w tym momencie nic już nie zrobimy a i tak planowaliśmy ruszać dopiero
następnego dnia rano. Trzeba przyznać, że ludzie z HCG cały czas byli bardzo
uprzejmi i nie podkręcali niepotrzebnie atmosfery. Na koniec nawet trochę mnie
rozbawili prosząc abyśmy dla własnego bezpieczeństwa nie wypływali. Po pierwsze
mieli papiery jachtu. Po drugie na morzu wciąż ostro wiało. Po co więc
mielibyśmy na noc wyruszać? Przy okazji dowiedziałem się o „urzędową” prognozę
na kolejny dzień. Bardzo pokrzepiająca: do południa jeszcze 6 B z północy, a
później ma słabnąć. Super! Byle tylko papiery się znalazły.
O 0900
melduję się w biurze Hellenic Coast Gard z lekkimi obawami, jednak pełen
nadziei. W tym czasie koledzy przygotowują jacht do wyjścia. Chwila krzątaniny
w biurze, bo oni dopiero rozpoczynają pracę. Okazuje się, że faks z naszym
ubezpieczeniem już dotarł. Jeszcze przez chwilę przyglądają się naszym
papierom. W końcu oddają, życząc miłego dnia. O godzinie 1015 oddajemy cumy i
kierujemy się do ostatniego punktu programu na Milos, do niezwykle urokliwej
zatoczki Kleftiko. To spory kawałek z Adamas, nigdzie nam się jednak nie
śpieszy. Mamy zaplanowany postój w Kleftiko, a następnie nocne pływanie, tak
aby rano następnego dnia znaleźć się w Poros na Poros.
Od strony
lądu raczej trudno dotrzeć do Klefiko ze względu na ukształtowanie terenu i
brak drogi. Od strony morza nie ma problemu. Wystarczy opływać wyspę w kierunku
odwrotnym do ruchu wskazówek, a bajkowa zatoka sama się pokaże. Tylko uwaga,
nie za blisko brzegu. Można się nadziać na sterczące pod wodą skały. W
okolicach półwyspu Psalida taki podwodny grzbiet odchodzi od wyspy w głąb morza
na kilkadziesiąt metrów. I tylko biały ślad spienionej wody pozwala domyślić
się, że tuż pod powierzchnią znajdują się skały.
Gdy tylko
wyłania się Kleftiko w ludziach momentalnie zachodzą niezwykłe przemiany.
Zachowują się jak małe dzieci niecierpliwie oczekujące na odwinięcie z papierka
ulubionego wielkiego lizaka. Przebierają nogami, wyciągają ręce i już chciałyby
mieć go całego w buzi, mimo, że wiedzą, że przecież cały naraz się nie zmieści.
Już byśmy skoczyli do wody, popływali, ponurkowali, popływali pontonem między
skałami i … jeszcze nie wiadomo co. Już to wszystko widać, już to wszystko
czuć, a tu trzeba delikatnie wpłynąć, wybrać miejsce, rzucić kotwicę i chwilę
poczekać czy wszystko jest w porządku. W zatoce jest stosunkowo cicho, jesteśmy
dobrze osłonięci od silnego wiatru wiejącego na morzu. Mimo wszystko, jacht
stopniowo ustawia się do wiatru. Kotwica trzyma. Możemy ruszać na podbój
Kleftiko. Ponton ląduje w wodzie. Przykręcamy silnik, małą Yamahę 2,5 KM, i
kolejno ruszamy w rejs między skałami. Oczekujący na swoją kolej pławią się w
wodzie, podziwiają czyściutkie dno i niewielkie ławice ryb podpływających w
okolice jachtu. W końcu mam okazję wypróbować pod wodą mój najnowszy nabytek,
kamerkę GoPro Hero 3+ Black Edition. Filmuję z pontonu, filmuję pod wodą.
Super! Tylko zupełnie nie wiem co filmuję. Nie myślałem, że to aż taki
dyskomfort. Przyzwyczajony do aparatów cyfrowych, gdzie natychmiast widzę co
mam na zdjęciu, trochę się denerwuję co też udało mi się uwiecznić. Ale zabawa
na Kleftiko jest pierwsza klasa. To takie miejsce, którego, będąc na Milos,
absolutnie nie można pominąć.
Robi się
popołudnie. Czas kończyć wizytę na Milos. Ruszamy na Poros, ale mam wielką
ochotę jeszcze kiedyś powrócić na Milos.