niedziela, 7 lipca 2013

ACH, TA TOSKANIA!



Grosseto
       Z naszych wiejskich pieleszy wyruszamy do stolicy, do takiej mniejszej stolicy, stolicy prowincji, do Grosseto. To jest nasz powrót do cywilizacji. Podróż nie sprawia żadnych trudności, gdyż Grosseto jest dobrze skomunikowane z resztą kraju: droga SS1(E80) czyli Aurelia oraz droga SS223 (E78) czyli di Paganico czynią dojazd łatywm i szybkim. Nie mogę się tylko przyzwyczaić, że te główne drogi mają swoje nazwy. W rezultacie, gdy czytam na tabliczce przy drodze „Aurelia”, dopiero po chwili dociera do mnie, że jest to informacja w którym kierunku trzeba jechać, aby dotrzeć do drogi SS1, czyli właśnie Aurelii.


        Miasto liczy sobie ponad 82 tysiące ludzi. Jest nastawione na różnego rodzaju usługi, przede wszystkim turystyka, jest jakieś przetwórstwo no i oczywiście administracja. Od pierwszych chwil pobytu nie mamy wątpliwości, że przenieśliśmy się z tego cudownego, sielskiego świata prowincji do normalnej, zwariowanej dwudziestopierwszowiecznej cywilizacji. Oczywiście nie ma gdzie zaparkować. Mamy jednak odrobinę szczęścia i tuż za murami znajdujemy na parkingu jedno wolne miejsce. Znowu zanosi się na deszcz i jak spod ziemi wokół nas pojawiają się czarnoskórzy dżentelmeni oferujący parasole i peleryny deszczowe. Na naszym, niewielkim parkingu jest ich 5-6. Znamy te obrazki z innych miast Włoch czy Grecji. Ale tym razem pojawia się nowa zmienna. Z kilku kierunków pojawiają się w samochodach i na motorach carabinieri. Czarnoskórzy sprzedawcy, niczym dżin, momentalnie znikają. I dopiero wtedy odjeżdża również dziwny biały facet w bajeranckim samochodzie, który wszystkiemu się przyglądał. Stróże porządku natomiast nie wykazali jakiegoś nadzwyczajnego zapału do schwytania sprzedawców parasoli. Nie oglądaliśmy więc mrożących krew w żyłach pościgów a’la Brudny Harry. Trzeba jednak przyznać, że mundury mają eleganckie. Skorzystałem z ich obecności, gdyż kwota pieniędzy którą wrzuciłem do parkomatu nie zgadzała mi się z czasem parkowania wydrukowanym na bilecie. Co prawda panowie mówili tylko po włosku ale bez trudu udało nam się porozumieć. Okazało się, że nie tylko w muzeach, restauracjach i sklepach mają przerwę obiadową. Obowiązuje ona również na miejskich parkingach. Dzięki temu, wrzucając kilka euro, mogłem jak panisko parkować do wieczora. Jak przerwa to przerwa. Parking też musi odpocząć.


       Włochy to piękny kraj, kraj dla ludzi, kraj do życia. Pozytywnie nastrojeni przygodą z opłatą na parkingu ruszamy w miasto. Jak zwykle najatrakcyjniejsze jest zabytkowe centrum. Stare miasto znajduje się w obrębie ogromnych, sześciokątnych, ceglanych fortyfikacji obwarowanych bastionami, wybudowanymi przez Medyceuszy u schyłku XVI wieku. Serce starego miasta stanowi Plac Dantego Alighieri, przy którym stoi katedra i prowincjonalny pałac naśladujący styl gotyku i renesansu. W pałacu dowiadujemy się, że wszystkich budynkach prowincji jest bezpłatny internet. Jest mapka, są adresy. Drobiazg, ale jakże miły. Grosseto nie jest opisywane jako szczególnie atrakcyjne pod względem zabytków. Nie jest z pewnością choćby to co widzieliśmy w Sienie, ale na tyle atrakcyjne, że warto poświęcić kilka godzin na dłuższy spacer po tych kolorowych uliczkach.


       Po kilku chwilach ładniejszej pogody, znowu zaczęło się chmurzyć. No i w końcu zaczęło padać. Pora była jeszcze stosunkowo wczesna i raczej nie planowaliśmy jeszcze żadnego posiłku. Ale cóż, my biedactwa, mamy w takiej sytuacji robić? Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko przysiąść w jakiejś knajpce i przeczekać ten deszcz. Z bliżej nie wyjaśnionych powodów mijamy jedną knajpkę, drugą. Nawet do nich nie zaglądamy. W końcu widzimy coś co nas zaintrygowało, też nie wiadomo z jakiego powodu. Na zwykłej, niewielkiej markizie nad wejściem napis ristorante, w ogródku cztery skromne, dwuosobowe stoliki i kwiaty w doniczkach. A jednak wchodzimy. Ristorante La Tana del Pepe przy Via Ginori 6 (www.latanadelpepe.it) . W środku również skromnie, ale bardzo przytulnie. Oprócz nas tylko jedna, starsza para, chyba Skandynawowie. Natychmiast podchodzi do nas młoda kobieta swobodnie posługująca się angielskim. I rozpoczyna od pytania, czy może nas poczęstować winem musującym. No … w zasadzie … e … czemu nie.  Nie wypada odmówić, jeszcze by się na nas ci sympatyczni ludzie obrazili.  Dostajemy wino i menu. Nie jest łatwo wybrać bo nazwy dań są nieco rozbudowane. Niektóre słowa są nam znane, ale nazwa dania to całe zdanie. Dokonujemy wreszcie wyboru, na wszelki wypadek raczej prostych dań:     
- Bomboniera di Gamberoni Ripiena di Bufala e Basilico Sun un Letto di Insalata Croccante
- Tortellini Maremmani Fattia Mano al Ragu
- Gnocchi della Casa con Pachino, Rucola Pinoli e Rosmarisio.
Jedynie ta Bomboniera niesie w sobie pewną niewiadomą, jakąś tajemnicę. Pani przynosząc zamówione dania opowiada co, jak i z czego zostało zrobione. Wygląda wszystko znakomicie. Gdy bierzemy pierwsze kęsy do ust okazuje się, że smakują jeszcze lepiej. Rewelacja! Szczególnie właśnie tam bomboniera, czyli mozzarella w autorskim wydaniu szefa kuchni. Nie będę się silił na powtórzenie opowieści na jej temat, ale jak tam będziecie to po prostu sprawdźcie.
       Przy każdej kolejnej wizycie przy naszym stoliku pani chwilę z nami rozmawia. Okazuje się, że jest Rumunką, mieszkającą od wielu lat we Włoszech. W zasadzie jest już bardziej Włoszką niż Rumunką. Rozmowy nabrały dodatkowego tempa, gdy okazało się, że jesteśmy z Polski. Ogólnie bardzo miła, rodzinna atmosfera.
       Zabawnie zrobiło się, gdy moja żonka poprosiła o herbatę. No i tu się zaczęło. Herbatę? Tutaj? Pani była wyraźnie zmartwiona. Trafiliśmy w ich piętę achillesową. Mieli rumianek. Ponieważ było chłodno i mokro, Ula zdecydowała się na niego, niech będzie. Pani przyniosła napój i talerzyk z połówką cytryny pokrojonej w plasterki.
       Rehabilitacja była błyskawiczna. Ja, w przeciwieństwie do mojej żonki, miałem bardziej banalne życzenie, poprosiłem o jakieś białe wino. Dostałem to co zamówiłem, a nawet więcej bo wino było doskonałe i w przystępnej cenie. Sardonico. Do tego pani dołożyła opowieść i o winach i o winnicach. Byliśmy oczarowani. Jedyny problem jaki się pojawił na koniec, polegał na tym, że nie byliśmy w stanie spróbować deseru. Byliśmy tak nasyceni, że nie było żadnych szans, aby cokolwiek jeszcze dojeść. Jeżeli będziecie kiedyś w okolicy Via Ginori w Grosseto, to wpadnijcie na małe conieco do La Tana del Pepe.




Castiglione della Pescaia

       Z Grosseto nad morze jest raptem kilkanaście kilometrów. Czy moglibyśmy odmówić sobie przyjemności odwiedzenia nadmorskiego kurortu?
       Jedziemy do Castiglione delle Pescaia. To port rybacki i miejscowość turystyczna. Mieszka tam ok  7,5 tyś ludzi, ale sądząc choćby po parkingu, na który doprowadza nas nawigacja, miasto przygotowane jest na przyjęcie bardzo dużej ilości wczasowiczów. Zajmujemy miejsce zaraz na początku placu, dalej jest zupełnie pusto. Rozglądam się dokoła, patrzę na rejestracje samochodów, nasłuchuję rozmów. Poza Włochami, prawie sami Niemcy. Mobilność naszych zachodnich sąsiadów jest wprost imponująca. To oni stanowią koło zamachowe europejskiego przemysłu turystycznego. A do tego są na tyle zamożni, że w odwiedzanych miejscach zostawiają całe góry pieniędzy. No i dobrze!


       Te puste miejsca na parkingu i niemała ilość turystów w mieście są nieco niepokojące. Jakie dzikie tłumy są tu w lecie? To musi być masakra. Ale na razie jesteśmy zachwyceni. Miejsce wprost bajeczne. Wszystko wypielęgnowane, przytulne uliczki, fantastyczne pejzaże, turkusowe morze, niewielka marina. I jak to w Toskanii albo w górę albo w dół. Wspinamy się na wysokie wzniesienie. Pokonujemy kolejne schodki. Po drodze trafiamy do miejscowego kościoła. Kilkuosobowa grupka niemieckich turystów stoi przed ołtarzem i śpiew, ale jak śpiewa? Pewnie na co dzień śpiewają w jakimś chórze. Pięknie brzmią, ale ich koncert niestety nie trwa długo. Wspinamy się dalej, aż docieramy na szczyt wzniesienia górującego nad miastem. A tam imponująca XII wieczna twierdza. Niestety, obecnie jest to prywatna rezydencja i wstępu do niej nie ma. Jakiś obrzydliwie bogaty jegomość postanowił te niezwykłe miejsce mieć tylko dla siebie i aby kręcąca się po dziedzińcu gawiedź nie psuła mu przyjemności. Pozostaje nam zachwycać się niezwykłymi widokami z tarasów tuż pod twierdzą. Gdybym miał jeszcze pod ręką coś do popijania, to mógłbym tu siedzieć godzinami i gapić się przed siebie. Bardzo mi się Castiglione della Pescaia podoba. Rano Ula pytała czy chciałbym tu mieszkać, wtedy nie potrafiłem odpowiedzieć, jeszcze się wahałem.  Teraz już wiem – TAK. Klimat tych miejscowości, szczególnie tych mniejszych, jak dla mnie jest jedyny w swoim rodzaju, dokładnie taki jak mi najbardziej mi odpowiada. Niestety nie mam pomysłu, co mógłbym tam robić.


       No dobra, schodzimy na niziny. Znowu kluczymy tymi magicznymi uliczkami, aż schodzimy zupełnie na dół. Nie można jednak tak sobie odjechać, nie zajrzawszy do jakiejś restauracyjki, choćby na kawę i deser. To jeszcze dodatkowe parę minut na kontemplowanie atmosfery tego miejsca. Dochodzimy do plaży, w końcu jesteśmy w kurorcie. Trochę ludzi leży na piasku, trochę spaceruje, ale jakoś w wodzie trudno kogoś wypatrzyć. W końcu się udaje, dwoje dzieci chlapie się przy brzegu. Ula decyduje się mimo wszystko sprawdzić jak jest woda. Ale tak bez przesady, zdejmuje jedynie skarpetki. Euforii raczej nie widać na jej twarzy. Zaczynamy się wycofywać.  I jeszcze po drodze na parking, zahaczamy o lodziarnię. A niech tam!



Montepescali


       Jeździmy to tu, to tam i podziwiamy panoramy kolejnych miasteczek na szczycie wzniesienia. To jeden ze znaków rozpoznawczych Toskanii. Znowu zdaję się na intuicję. Jak to mawialiśmy grając w brydża, wyciągam kartę spod dużego palca. Ta karta nazywa się Montepescali. Jedziemy drogą w szpalerze sosen parasolowatych i widzimy dwa następne wzgórza ukoronowanie maleńkimi miasteczkami. Wybieram to pierwsze, bo z niego, prawdopodobnie będzie, ciekawy widok na te drugie. 


       Jest już prawie wieczór. Zostawiamy naszego VW Tourana na niewielkim parkingu i zagłębiamy się w „miasto”. Montepescali to frazione gminy Grosseto. Mieszka tu raptem 275 mieszkańców. Kilkoro z nich spotkaliśmy, siedzących z przyjaciółmi, albo z rodziną, przed swoimi domami. Większość z nich nas przyjaźnie pozdrawiała. Na parkingu widzieliśmy 3-4 samochody innych turystów, ale chyba nie przyjeżdża ich tu zbyt wielu. A my z każdym krokiem jesteśmy coraz bardziej zdumieni. To prawdziwa perełka! 


       Miasto otoczone solidnymi murami obronnymi. Dwie bramy: Porta Vechia i Porta Nuova. Wieże: Torre del Belvedere i Torre del Guascone.  Siedem budynków noszących dumne miano „palazzo”, kilka kościołów z XI wiecznym Chiesa San Niccolo, muzeum lokalne. Po prostu coś niesamowitego. TAK – nie mam żadnych wątpliwości, na pewno chciałbym tu zamieszkać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...