Grosseto
Z naszych
wiejskich pieleszy wyruszamy do stolicy, do takiej mniejszej stolicy, stolicy
prowincji, do Grosseto. To jest nasz powrót do cywilizacji. Podróż nie sprawia
żadnych trudności, gdyż Grosseto jest dobrze skomunikowane z resztą kraju:
droga SS1(E80) czyli Aurelia oraz droga SS223 (E78) czyli di Paganico czynią
dojazd łatywm i szybkim. Nie mogę się tylko przyzwyczaić, że te główne drogi
mają swoje nazwy. W rezultacie, gdy czytam na tabliczce przy drodze „Aurelia”,
dopiero po chwili dociera do mnie, że jest to informacja w którym kierunku
trzeba jechać, aby dotrzeć do drogi SS1, czyli właśnie Aurelii.
Miasto
liczy sobie ponad 82 tysiące ludzi. Jest nastawione na różnego rodzaju usługi,
przede wszystkim turystyka, jest jakieś przetwórstwo no i oczywiście
administracja. Od pierwszych chwil pobytu nie mamy wątpliwości, że
przenieśliśmy się z tego cudownego, sielskiego świata prowincji do normalnej,
zwariowanej dwudziestopierwszowiecznej cywilizacji. Oczywiście nie ma gdzie
zaparkować. Mamy jednak odrobinę szczęścia i tuż za murami znajdujemy na
parkingu jedno wolne miejsce. Znowu zanosi się na deszcz i jak spod ziemi wokół
nas pojawiają się czarnoskórzy dżentelmeni oferujący parasole i peleryny
deszczowe. Na naszym, niewielkim parkingu jest ich 5-6. Znamy te obrazki z
innych miast Włoch czy Grecji. Ale tym razem pojawia się nowa zmienna. Z kilku
kierunków pojawiają się w samochodach i na motorach carabinieri. Czarnoskórzy
sprzedawcy, niczym dżin, momentalnie znikają. I dopiero wtedy odjeżdża również
dziwny biały facet w bajeranckim samochodzie, który wszystkiemu się przyglądał.
Stróże porządku natomiast nie wykazali jakiegoś nadzwyczajnego zapału do
schwytania sprzedawców parasoli. Nie oglądaliśmy więc mrożących krew w żyłach
pościgów a’la Brudny Harry. Trzeba jednak przyznać, że mundury mają eleganckie.
Skorzystałem z ich obecności, gdyż kwota pieniędzy którą wrzuciłem do parkomatu
nie zgadzała mi się z czasem parkowania wydrukowanym na bilecie. Co prawda
panowie mówili tylko po włosku ale bez trudu udało nam się porozumieć. Okazało
się, że nie tylko w muzeach, restauracjach i sklepach mają przerwę obiadową.
Obowiązuje ona również na miejskich parkingach. Dzięki temu, wrzucając kilka
euro, mogłem jak panisko parkować do wieczora. Jak przerwa to przerwa. Parking
też musi odpocząć.
Włochy to
piękny kraj, kraj dla ludzi, kraj do życia. Pozytywnie nastrojeni przygodą z
opłatą na parkingu ruszamy w miasto. Jak zwykle najatrakcyjniejsze jest
zabytkowe centrum. Stare miasto znajduje się w obrębie ogromnych,
sześciokątnych, ceglanych fortyfikacji obwarowanych bastionami, wybudowanymi
przez Medyceuszy u schyłku XVI wieku. Serce starego miasta stanowi Plac Dantego
Alighieri, przy którym stoi katedra i prowincjonalny pałac naśladujący styl
gotyku i renesansu. W pałacu dowiadujemy się, że wszystkich budynkach prowincji
jest bezpłatny internet. Jest mapka, są adresy. Drobiazg, ale jakże miły.
Grosseto nie jest opisywane jako szczególnie atrakcyjne pod względem zabytków.
Nie jest z pewnością choćby to co widzieliśmy w Sienie, ale na tyle atrakcyjne,
że warto poświęcić kilka godzin na dłuższy spacer po tych kolorowych uliczkach.
Po kilku chwilach ładniejszej pogody,
znowu zaczęło się chmurzyć. No i w końcu zaczęło padać. Pora była jeszcze
stosunkowo wczesna i raczej nie planowaliśmy jeszcze żadnego posiłku. Ale cóż,
my biedactwa, mamy w takiej sytuacji robić? Nie pozostaje nam nic innego, jak
tylko przysiąść w jakiejś knajpce i przeczekać ten deszcz. Z bliżej nie
wyjaśnionych powodów mijamy jedną knajpkę, drugą. Nawet do nich nie zaglądamy.
W końcu widzimy coś co nas zaintrygowało, też nie wiadomo z jakiego powodu. Na
zwykłej, niewielkiej markizie nad wejściem napis ristorante, w ogródku cztery
skromne, dwuosobowe stoliki i kwiaty w doniczkach. A jednak wchodzimy.
Ristorante La Tana del Pepe przy Via Ginori 6 (www.latanadelpepe.it) .
W środku również skromnie, ale bardzo przytulnie. Oprócz nas tylko jedna,
starsza para, chyba Skandynawowie. Natychmiast podchodzi do nas młoda kobieta
swobodnie posługująca się angielskim. I rozpoczyna od pytania, czy może nas
poczęstować winem musującym. No … w zasadzie … e … czemu nie. Nie wypada odmówić, jeszcze by się na nas ci
sympatyczni ludzie obrazili. Dostajemy
wino i menu. Nie jest łatwo wybrać bo nazwy dań są nieco rozbudowane. Niektóre
słowa są nam znane, ale nazwa dania to całe zdanie. Dokonujemy wreszcie wyboru,
na wszelki wypadek raczej prostych dań:
-
Bomboniera di Gamberoni Ripiena di Bufala e Basilico Sun un Letto di Insalata
Croccante
-
Tortellini Maremmani Fattia Mano al Ragu
-
Gnocchi della Casa con Pachino, Rucola Pinoli e Rosmarisio.
Jedynie
ta Bomboniera niesie w sobie pewną niewiadomą, jakąś tajemnicę. Pani przynosząc
zamówione dania opowiada co, jak i z czego zostało zrobione. Wygląda wszystko
znakomicie. Gdy bierzemy pierwsze kęsy do ust okazuje się, że smakują jeszcze
lepiej. Rewelacja! Szczególnie właśnie tam bomboniera, czyli mozzarella w
autorskim wydaniu szefa kuchni. Nie będę się silił na powtórzenie opowieści na
jej temat, ale jak tam będziecie to po prostu sprawdźcie.
Przy każdej kolejnej wizycie przy naszym
stoliku pani chwilę z nami rozmawia. Okazuje się, że jest Rumunką, mieszkającą
od wielu lat we Włoszech. W zasadzie jest już bardziej Włoszką niż Rumunką.
Rozmowy nabrały dodatkowego tempa, gdy okazało się, że jesteśmy z Polski.
Ogólnie bardzo miła, rodzinna atmosfera.
Zabawnie zrobiło się, gdy moja żonka
poprosiła o herbatę. No i tu się zaczęło. Herbatę? Tutaj? Pani była wyraźnie
zmartwiona. Trafiliśmy w ich piętę achillesową. Mieli rumianek. Ponieważ było
chłodno i mokro, Ula zdecydowała się na niego, niech będzie. Pani przyniosła
napój i talerzyk z połówką cytryny pokrojonej w plasterki.
Rehabilitacja była błyskawiczna. Ja, w przeciwieństwie do mojej żonki,
miałem bardziej banalne życzenie, poprosiłem o jakieś białe wino. Dostałem to co
zamówiłem, a nawet więcej bo wino było doskonałe i w przystępnej cenie.
Sardonico. Do tego pani dołożyła opowieść i o winach i o winnicach. Byliśmy
oczarowani. Jedyny problem jaki się pojawił na koniec, polegał na tym, że nie
byliśmy w stanie spróbować deseru. Byliśmy tak nasyceni, że nie było żadnych
szans, aby cokolwiek jeszcze dojeść. Jeżeli będziecie kiedyś w okolicy Via
Ginori w Grosseto, to wpadnijcie na małe conieco do La Tana del Pepe.
Castiglione
della Pescaia
Z Grosseto nad morze jest raptem
kilkanaście kilometrów. Czy moglibyśmy odmówić sobie przyjemności odwiedzenia
nadmorskiego kurortu?
Jedziemy do Castiglione delle Pescaia.
To port rybacki i miejscowość turystyczna. Mieszka tam ok 7,5 tyś ludzi, ale sądząc choćby po parkingu,
na który doprowadza nas nawigacja, miasto przygotowane jest na przyjęcie bardzo
dużej ilości wczasowiczów. Zajmujemy miejsce zaraz na początku placu, dalej
jest zupełnie pusto. Rozglądam się dokoła, patrzę na rejestracje samochodów,
nasłuchuję rozmów. Poza Włochami, prawie sami Niemcy. Mobilność naszych
zachodnich sąsiadów jest wprost imponująca. To oni stanowią koło zamachowe
europejskiego przemysłu turystycznego. A do tego są na tyle zamożni, że w
odwiedzanych miejscach zostawiają całe góry pieniędzy. No i dobrze!
Te puste miejsca na parkingu i niemała
ilość turystów w mieście są nieco niepokojące. Jakie dzikie tłumy są tu w
lecie? To musi być masakra. Ale na razie jesteśmy zachwyceni. Miejsce wprost
bajeczne. Wszystko wypielęgnowane, przytulne uliczki, fantastyczne pejzaże,
turkusowe morze, niewielka marina. I jak to w Toskanii albo w górę albo w dół.
Wspinamy się na wysokie wzniesienie. Pokonujemy kolejne schodki. Po drodze
trafiamy do miejscowego kościoła. Kilkuosobowa grupka niemieckich turystów stoi
przed ołtarzem i śpiew, ale jak śpiewa? Pewnie na co dzień śpiewają w jakimś
chórze. Pięknie brzmią, ale ich koncert niestety nie trwa długo. Wspinamy się
dalej, aż docieramy na szczyt wzniesienia górującego nad miastem. A tam
imponująca XII wieczna twierdza. Niestety, obecnie jest to prywatna rezydencja
i wstępu do niej nie ma. Jakiś obrzydliwie bogaty jegomość postanowił te
niezwykłe miejsce mieć tylko dla siebie i aby kręcąca się po dziedzińcu gawiedź
nie psuła mu przyjemności. Pozostaje nam zachwycać się niezwykłymi widokami z
tarasów tuż pod twierdzą. Gdybym miał jeszcze pod ręką coś do popijania, to
mógłbym tu siedzieć godzinami i gapić się przed siebie. Bardzo mi się
Castiglione della Pescaia podoba. Rano Ula pytała czy chciałbym tu mieszkać, wtedy
nie potrafiłem odpowiedzieć, jeszcze się wahałem. Teraz już wiem – TAK. Klimat tych
miejscowości, szczególnie tych mniejszych, jak dla mnie jest jedyny w swoim
rodzaju, dokładnie taki jak mi najbardziej mi odpowiada. Niestety nie mam
pomysłu, co mógłbym tam robić.
No dobra, schodzimy na niziny. Znowu
kluczymy tymi magicznymi uliczkami, aż schodzimy zupełnie na dół. Nie można
jednak tak sobie odjechać, nie zajrzawszy do jakiejś restauracyjki, choćby na
kawę i deser. To jeszcze dodatkowe parę minut na kontemplowanie atmosfery tego
miejsca. Dochodzimy do plaży, w końcu jesteśmy w kurorcie. Trochę ludzi leży na
piasku, trochę spaceruje, ale jakoś w wodzie trudno kogoś wypatrzyć. W końcu
się udaje, dwoje dzieci chlapie się przy brzegu. Ula decyduje się mimo wszystko
sprawdzić jak jest woda. Ale tak bez przesady, zdejmuje jedynie skarpetki.
Euforii raczej nie widać na jej twarzy. Zaczynamy się wycofywać. I jeszcze po drodze na parking, zahaczamy o
lodziarnię. A niech tam!
Montepescali
Jeździmy to tu, to tam i podziwiamy
panoramy kolejnych miasteczek na szczycie wzniesienia. To jeden ze znaków
rozpoznawczych Toskanii. Znowu zdaję się na intuicję. Jak to mawialiśmy grając
w brydża, wyciągam kartę spod dużego palca. Ta karta nazywa się Montepescali.
Jedziemy drogą w szpalerze sosen parasolowatych i widzimy dwa następne wzgórza
ukoronowanie maleńkimi miasteczkami. Wybieram to pierwsze, bo z niego,
prawdopodobnie będzie, ciekawy widok na te drugie.
Jest już prawie wieczór.
Zostawiamy naszego VW Tourana na niewielkim parkingu i zagłębiamy się w
„miasto”. Montepescali to frazione gminy Grosseto. Mieszka tu raptem 275
mieszkańców. Kilkoro z nich spotkaliśmy, siedzących z przyjaciółmi, albo z
rodziną, przed swoimi domami. Większość z nich nas przyjaźnie pozdrawiała. Na
parkingu widzieliśmy 3-4 samochody innych turystów, ale chyba nie przyjeżdża
ich tu zbyt wielu. A my z każdym krokiem jesteśmy coraz bardziej zdumieni. To
prawdziwa perełka!
Miasto otoczone solidnymi murami obronnymi. Dwie bramy:
Porta Vechia i Porta Nuova. Wieże: Torre del Belvedere i Torre del
Guascone. Siedem budynków noszących
dumne miano „palazzo”, kilka kościołów z XI wiecznym Chiesa San Niccolo, muzeum
lokalne. Po prostu coś niesamowitego. TAK – nie mam żadnych wątpliwości, na
pewno chciałbym tu zamieszkać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz