Cóż za miła
niespodzianka! Po tygodniach szaroburej pogody w Polsce, po dwóch dniach
ciągłych opadów śniegu, drugi dzień w St. Urlich wita nas pięknym słońcem. Co
my jeszcze robimy w łóżkach? Ludzie! Wskakiwać w uniformy i jazda na stoki.
Wracamy na
Seiser Alm. Po wjechaniu gondolą do góry odsłania się skrzętnie dotąd skrywany
przez góry widok na Seiser Alm i dalszą okolicę. Widoczność jest wyśmienita,
więc trudno nie zatrzymać się na chwilę by podziwiać wspaniałe górskie
krajobrazy. Jak na dłoni możemy oglądać ciągnące się bez końca kolejne
wzniesienia, kolejne wyciągi i kolejne trasy. A najprzyjemniejsze w tym
wszystkim jest to, że za chwilę ruszymy w te bezkresne przestrzenie i będziemy
się cieszyć ich przemierzaniem.
Ruszamy.
Najpierw krótki niebieski łącznik i wyjeżdżamy na trasę wiodącą do wyciągu
Mezdi. Na tym wyciągu trzeba uważać na kijki, bo łatwo je stracić na stacji
pośredniej. Co prawda jest tam tablica ostrzegająca o takiej możliwości, ale
niewiele osób ją czyta. W ubiegłym roku również nasz kolega postradał tam swoje
kijki. Na szczęcie obsługa wyciągu jest bardzo zaradna i gdy taki gapowaty
delikwent dojeżdża na górę, już czeka na niego pan z kijkami, które można kupić
po przystępnej cenie.
Jeżeli
chcemy ruszyć w siną dal, musimy pokonać kolejny łącznik. Początek tego
łącznika to również początek trasy wzdłuż wyciągu Mezdi oraz trasy do wyciągu
Sonne, którym wraca się do St. Urlich. Rano ten wspólny odcinek wygląda jeszcze
całkiem dobrze, ale po południu, kiedy powroty trwają w najlepsze, pojawia się
niewiadomo skąd, wielki, zwalisty Holender Wmorde Mulde, i skutecznie uprzykrza
narciarzom życie. Póki co jednak jedziemy łącznikiem, niezbyt szerokim, ale
całkiem przyjemnym. Trochę narzekają deskarze. Jak który dobrze się nie
rozpędził na stromym, to czeka go zdejmowanie deski i krótki spacer ze sprzętem
pod pachą. Trasą 48 docieramy do wyciągu Sanon, który zawozi nas na Monte Piz.
Przeskakujemy na drugą stronę góry i znajdujemy się na łatwej, ale bardzo
przyjemnej trasie nr 55. I tak bujamy się, kolejny wyciąg i kolejny zjazd.
Coraz dalej i dalej i dalej … Tutaj naprawdę można nacieszyć się jazdą na
nartach. Przed wyciągiem Florian pojawia się nawet ruchomy chodniczek, aby
biedni narciarze nie musieli podchodzić kawałek pod górę. A skoro jesteśmy już
przy Florianie, to przecież narciarze nie samą jazdą żyją. Tak jak samochody
muszą tankować paliwo, tak narciarze muszą uzupełniać talent. I właśnie na
górze o takiej samej nazwie jak wyciąg, patrząc z St. Urlich to na samym końcu
Seiser Alm na wysokości 2100 m n.p.m., jest Rifugio Williamshütte, w porze
obiadu zatłoczona do granic możliwości. Jednak nie ma co się dziwić, panorama
gór z tego miejsca jest zachwycająca. Co do samej chaty, to jedzenie jest
bardzo przyzwoite, bez względu na ilość chętnych, zawsze bardzo się starają.
Będąc tam trzeba zwrócić uwagę na informację o sposobie obsługi w części
restauracyjnej. Jak jest faktycznie prawdziwy młyn, a dzieje się tak w porze
obiadowej gdy jest piękna pogoda i są dobre warunki śniegowe, to część
restauracyjna dołącza do reszty lokalu i staje się barem z samoobsługą. I
naprawdę inaczej nie można. Mimo wszystko warto tam zajrzeć, tym bardziej, że
różnych rodzajów talentu też nie brakuje.
Pokrzepieni
na duchu i ciele, uzupełniwszy zasoby talentu, ruszamy dalej. Chciałem trafić
na trasę nr 34, na której jeszcze nigdy nie byłem, ale tak kombinowałem i
kombinowałem, że wylądowaliśmy na trzydziestce. Co prawda obie prowadzą w to
samo miejsce ale zupełnie inaczej. I żebym ja, stary traper tak źle
poprowadził? No wstyd, po prostu wstyd. Choć z drugiej strony, szukając
pozytywów tego co się stało, można powiedzieć, że będzie pretekst aby tam
wrócić!
Póki co, szusujemy przed siebie. Jest
jeszcze jedno miejsce, do którego chciałbym abyśmy dzisiaj dotarli. Już tam
bywałem. Na samo wspomnienie gęba się śmieje. To taki ekstra deser: Goldknopf
(2220 m n.p.m.). Dla czego Knopf? Knopf to przecież główka, guzik lub przycisk,
a nieco żartobliwie mały człowiek. Szczególnie to ostatnie znaczenie wydaje się
w tym przypadku wyjątkowo „trafne”. Docieramy tam wyciągiem, który o dziwo
nazywa się … Goldknopf. Schodzimy z kanapy i podziwiamy. Nie wiadomo co
bardziej. Widoki, czy trasy stąd wychodzące. Jak dla mnie super, jedne z
najpiękniejszych tras po jakich do tej pory jeździłem. Mógłbym tu się zapętlić,
i zjeżdżać, i zjeżdżać, i zjeżdżać … Robi się jednak dosyć późno. Musimy więc
wybrać wariant zbliżający nas do St. Urlich. Głupio byłoby tak zostać na końcu
świata po zamknięciu wyciągów. Zjeżdżamy więc dziewiętnastką, która przechodzi
w osiemnastkę, a ta w siedemnastkę. Co za jazda. Cudo! Włosi nie podają na
planach długości tras, ale tu rzeczywiście można było się nacieszyć szusowaniem
i zapomnieć o całej reszcie świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz