Co jest jednym
z największych atutów Val Gardena dla narciarzy? Niezwykłe możliwości wyboru
tras. Ich ilość i różnorodność. Jeśli jest się tutaj tylko tydzień, jest
niemożliwym aby coś się znudziło. Tym razem obieramy kurs na Secedę. Ale, ale,
nie tak prosto. Nie pojedziemy gondolką do Furnes i później wagonikiem á la
„Tylko dla orłów” na Secedę. Tę drogę już znamy, a prawie obok jest inna,
której jeszcze nie mieliśmy okazji sprawdzić.
Początek
drogi jest ten sam, a więc najdłuższy system ruchomych schodów i chodników jaki
znam, Tunel la Curta. Docieramy do dolnej stacji wyciągu Furnes, który raźno
mijamy i idziemy dalej. Wedle wszelkich znaków na drodze i mapie, początek
naziemnej kolejko na Resciezę powinien być niedaleko. Ale czy to z powodu
typowo włoskiej niefrasobliwości, czy też z powodu butów narciarskich, które
miałem już na nogach i dwóch par nart na ramionach, odniosłem wrażenie, że to
wcale nie było tak blisko. W rezultacie, jeszcze nie przypiąłem nart a już
byłem cały spocony.
Kolejka
Rescieza wjeżdża na wysokość 2103 m n.p.m.. Gdy wjechaliśmy na górę, zaraz po
wyjściu stanąłem przy barierce ochronnej i chciałem zrobić zdjęcie w dół, aby
uwiecznić, jak długą i stromą trasę pokonują wagoniki. W tym momencie usłyszałem,
dochodzący z wagonika, jakiś wzburzony głos. Odwróciłem głowę w tamtym kierunku
i ujrzałem starszego, postawnego mężczyznę. Nie bardzo zrozumiałem co on mówi,
ale z wyrazu jego twarzy oraz brzmienia głosu domyśliłem się, że nie powinienem
stać w miejscu, w którym stałem. Grzecznie więc zwinąłem sprzęt fotograficzny i
zacząłem się wycofywać. Ale ten
dżentelmen w wagoniku dalej coś tam wołał, również inne osoby, które z nim
przebywały też coś nawoływały. Zatrzymałem się więc, aby zorientować się o co
im w końcu chodzi. Wtedy dopiero dotarło do mnie, że drzwi od segmentu
wagonika, w którym przebywali ci ludzie są zamknięte i oni po prostu nie mogą
wysiąść! O tempota, o mores! W tym samym momencie w całej sytuacji zorientował
się pracownik obsługi i uwolnił biedaków.
Kolejka została
zbudowana głównie z myślą o saneczkarzach. Jest tam trasa dla saneczkarzy.
Skoro jednak jest kolejka, to ktoś wpadł na pomysł aby wytyczyć trasę
narciarska, która by się tam zaczynała. Z ukształtowania terenu wypadło, że może
ona prowadzić do Furnes. Jedzie się miło, ale bez rewelacji. Taka, trochę
szersza, leśna droga a na koniec pod górkę. Docieramy do „Tylko dla orłów” bez
specjalnego entuzjazmu dla pokonanej drogi. Warto było eksperymentować? NIE!
Nie polecam. Choć z drugiej strony, gdybym nie sprawdził, to nie miałbym
własnego zdania na ten temat. No dobra, może i warto, ale raz, i wystarczy.
Do południa,
przed przesiadką na górnej stacji Furnes, zwykle trzeba chwilę poczekać. Choć
obsługa stara się jak może dopychając kolanami ludzi w wagoniku, to jednak
około 10-15 minut trzeba odczekać. W trakcie oczekiwania najpierw przyciąga
uwagę sama kolejka, ostro wspinająca się do góry. Prawdziwe cudo, bez żadnego
dodatkowego, pośredniego wspornika wjeżdża na wysokość 2500 m n.p.m.. Robi
wrażenie. Po jakiejś chwili zaczynam jednak rozglądać się po ludziach
czekających w kolejce. Barwne, wesołe, wielojęzyczne towarzystwo. Sporo naszych
rodaków, ale też i przedstawicieli innych słowiańskich nacji. Wśród fantazyjnie
ubranych miłośników nart i desek zwrócił moją uwagę dżentelmen w kapelusiku, w
stylu tyrolskim. Gdyby nie buty i spodnie narciarskie, trudno byłoby poznać, że
on także przyjechał tu jeździć na nartach. Kapelusik, elegancka czarna kurtka,
zupełnie jakby właśnie w centrum Wiednia, wyskoczył ze swego biura, centrali
wielkiego banku na launch. Pan jednak wyróżniał się nie tylko strojem, ale także swoją fizjonomią.
Pamiętacie serial „Gliniarz i prokurator”? Był tam taki policjant Jake Styles
(Joe Penny) i prokurator Mc Cabe (William Conrad) o bardzo specyficznym
poczuciu humoru i charakterystycznym wyglądzie. Dodatkowo Mc Cabe miał buldoga.
Zarówno pan jak i jego czworonóg byli do siebie nieco podobni. Patrząc na
dżentelmena w kapelusiku zastanawiałem się jedynie, czy bardziej przypomina mi
z twarzy Mc Cabe’a czy jego psa.
Trasą tuż
obok kolejki przemknęła dama z rozwianym włosem. Z roku na rok jest coraz mniej
ludzi jeżdżących bez kasków. Jeszcze mniej jest takich, którzy nie mają żadnego
nakrycia głowy. Tym bardziej więc, rzucają się w oczy tacy osobnicy. Intryguje
mnie jacy to są ludzie. W przypadku pań
można by pomyśleć, że to troska o fryzurę sprawia, że niechętnie zakładają
kaski. Ale nawet jeśli tak jest, to raczej nie jest to jedyny powód. Miałem
kiedyś okazję znaleźć się w kolejce do wyciągu obok trzech dam w wieku ok. 60,
żadna z nich nie miała pełnego nakrycia głowy. Przyglądałem się i
przysłuchiwałem i wreszcie zrozumiałem o co chodzi. To jest ich demonstracja
niezależności, mocnego charakteru i zdecydowania. Tak to są twarde, władcze
kobiety. Nikt im nie podskoczy. Podobnie, zresztą jest z facetami, u których
dodatkowo dochodzi demonstrowanie nonszalancji. Teraz już wiem, jeźdźcy bez
nakrycia głowy, ewentualnie tylko z wąską opaską, to władcy świata, demonstrujący,
że są ponad takimi banalnymi ograniczeniami, muszą przy tym wyróżnić się z
tłumu.
Zostajemy w
końcu wtłoczeni do wagonika jak Japończycy w tokijskim metrze w godzinach
szczytu. Nie ma potrzemy czegokolwiek się trzymać, bo i tak nie ma szans na jakąkolwiek
zmianę pozycji.
Widoki z
Secedy są kapitalne. Jesteśmy na wysokości 2500 m n.p.m. i we wszystkich kierunkach
rozciągają się przed nami kolejne łańcuchy górskie. Jeden za drugim, i kolejny,
i tak bez końca. A trasy z Secedy i Col Raiser są wyborne. Najczęściej wymienia
się La Longię, która prowadzi z powrotem do St. Urlich, bo jest najdłuższa,
10,5 km radosnego zjazdu. Dla mnie najładniejsza, szczególnie w pierwszej
połowie wręcz fenomenalna, jest ta z Secedy do St. Cristiny. Poziom trudności
wyraźnie wyższy niż na trasach Seiser Alm, ale wszystko do ogarnięcia. A radość
z jazdy nie do opisania. Na dole można jeszcze wskoczyć do podziemnej kolejki Val
Gardena Ronda Express, łączącej trasy na Secedzie z Sella Rondą. Tą ostatnią
tym razem jedynie powąchałem, zjadłem pyszną zapiekankę i wróciłem na Secedę.
Strasznie rzadko
wyjeżdżamy na narty. Jak już więc jestem na nartach, to staram się najeździć
tak, by ta jazda wychodziła mi dziurkami nosa. Któregoś dnia moi kompani już
wracali do naszego lokum, a jeszcze cieszyłem się jazdą na nartach. Nogi
domagały się już coraz częstszych przerw, ale co tam. Jeszcze trochę, i jeszcze.
Byłem już niemal na ostatnim odcinku przed St. Cristina, banalnym, średnio
szerokim, z niewielkim nachyleniem. W zasadzie to taka dojazdówka do stacji
kolejki. Wyjechałem zza kolejnego zakrętu i zobaczyłem … helikopter ratowniczy
stojący na skraju trasy. Kilkanaście metrów przed nim jakiś człowiek wymachujący
rękoma, aby ostrzec nadjeżdżających narciarzy. Po drugiej stronie trasy dwie
ekipy ratowników uwijających się przy dwóch leżących nieruchomo osobach.
Zatrzymałem się na poboczu kilkadziesiąt metrów przed miejscem wypadu, zdumiony
całą sytuacją. W tym miejscu taki wypadek? Co się stało? Nieuwaga, zmęczenie?
Ratownicy tym czasem unieruchamiali poszkodowanych w noszach. Powoli zacząłem
zjeżdżać, mocno przygaszony tym co zobaczyłem. Kiedy jechałem gondolką do góry,
na miejscu wypadku nikogo już nie było. Narty wymagają jednak ciągłej
koncentracji, a tym większej im bardziej jest się zmęczonym. Przecież nawet narciarz
amator w czasie zjazdu rozwija znaczne prędkości.
Po dwóch-trzech dniach jazdy zakwasy
dają znać o sobie z całą mocą. Wybieramy się więc wieczorem na basen Mar
Dolomit. Korzystamy ze specjalnej oferty wieczornej obowiązującej od 19.30 i
płacimy połowę normalnej ceny. Mar Dolomit to taki mały kompleks wodny. Jest
basen do pływania, jest „rwący strumień” z bardzo ciepłą wodą na zewnątrz, są
niewielkie zjeżdżalnie, jakuzzi, baseniki dla dzieci i ogólnodostępna sauna
przy basenie (jest też cały zespół saun, ale osobno płatny). Rewelacja, takie
pławienie się po nartach i ta sauna, odradzamy się.