Bus na
lotnisko Schönefeld wyruszał o drugiej w nocy. Nie było za dużo czasu aby się
wyspać. Rachuby na to, że dośpię w busie a później w samolocie szybko spaliły
na panewce. Fotele w jednym i drugim środku lokomocji były ustawione tak gęsto,
że wygodnie mogły usiąść w nich pięcioletnie dzieci lub hinduski fakir. Tak
więc cała podróż do Mediolanu upłynęła mi na ciągłym wierceniu się i szukaniu,
w miarę wygodnej pozycji do siedzenia.
Niebo na
całej długości trasy było solidnie zaciągnięte chmurami. Tylko najwyższe
szczyty Alp wystawały spod chmur. Słoneczna Italia przywitała nas deszczem.
Lotnisko Malpensa, choć nieco oddalone od centrum, jest z nim bardzo dobrze
skomunikowane. Autobusy, za jedyne 10 euro, zabierają nas z portu lotniczego i
zawożą pod główny dworzec Mediolanu. Podróż, mimo, że częściowo autostradą,
trwa około godziny.
Przed
wyjazdem do Mediolanu jak zwykle nieco poczytałem o miejscu, do którego się
wybierałem. Zapoznałem się z informacjami o tym co warto zobaczyć w centrum
miasta (na zwiedzanie miałem tylko jeden dzień). Przeoczyłem jednak, a może nie
zwróciłem uwagi, na informacje o znaczeniu gospodarczym miasta. Podświadomie
przyjąłem założenie, że to pewnie taki, trochę większy Szczecin. Tym czasem już
dojazd do centrum wzbudził moje wątpliwości. Zacząłem przeglądać moje notatki.
No i wyszło szydło z worka. Ten Mediolan liczy sobie 1 300 000
mieszkańców, jest stolicą gospodarczą Włoch: Pirelli, Alfa Romeo, Cinzano,
Borsa Italiana, jest jednym z głównych centrów europejskiej mody, dwa lotniska:
Malpensa i Linate. Są tam też trzy linie metra. Kilka wyższych uczelni i
ogromna ilość zabytków. Wiele okazałych budowli: Teatro alla Scala, Galeria
Vittorio Emanuele – wspaniała galeria handlowa. Ale uwaga, wszystkie
przewodniki ostrzegają, że ceny w tej galerii nie są zbyt przystępne. Także w
Mediolanie znajduje się Ostatnia Wieczerza Leonardo da Vinci.
Czasu jest
niewiele. Szybko kwaterujemy się w hotelu i wyruszamy na spotkanie z
Mediolanem. Spacerujemy po mieście. Ciągle pada, kamienne ulice lśnią jak
wypolerowane. Ileż godzin może ciągle padać? Idziemy ulicą Portaromana.
Przyglądam się okolicy i mam wrażenie, jakbym to miejsce znał. I nagle
olśnienie … To wygląda jak szczecińskie Niebuszewo. Większe, bogatsze, a jednak
z tym klimatem. Czyli mimo wszystko Szczecin.
Zaczynamy
odczuwać ssanie. Cóż innego mogłoby nam
przyjść do głowy w czasie pobyt w Włoszech aniżeli pizza? I faktycznie, nie
trzeba było długo szukać, bo co kilka metrów był jakiś lokal specjalizujący się
tej dziedzinie. Nas zachęciła nazwa lokalu, która to nazwa odnosiła się do
nazwy ulicy, na której się znajdowaliśmy oraz do zabytkowej bramy miejskiej,
stojącej na jej początku, a mianowicie Portaromanapizza (Portaromana 83).
Lokalik niewielki, ale całkiem znośny. Spora liczba gości – Włochów, pozwalała
domniemywać, że możemy spodziewać się przyzwoitego jedzenia, przynajmniej w
rozumieniu miejscowych, a o to nam chodziło. Gdy pan przyniósł nam zamówioną
pizzę, na moment zaniemówiliśmy. Danie, które otrzymaliśmy, zupełnie ni było
tym czego się spodziewaliśmy. Zamiast pięknego, ogromnego, cienkiego, okrąglutkiego
placka z różnymi dodatkami, otrzymaliśmy szóstą część placka i to bardzo
grubego placka. To taką pizzę jedzą Włosi? Zjedliśmy co nam podano. Nawet było
smaczne, choć bez rewelacji. Ale jakoś tak byliśmy nieco skonsternowani tym co
nas spotkało. Ponieważ od porannej przekąski na lotnisku upłynęło już całkiem
sporo czasu, więc po zjedzeniu tego kawałka pizzy nie tylko odczuwałem
konsternację, ale także w dalszym ciągu głód. Druga rzecz, którą zwykle
zamawiam we włoskich lokalach, to lazania. Wyszukałem więc w menu taką, której
opis wyglądał najbardziej zachęcająco i zamówiłem. Tym razem, znowu
niespodzianka. Danie, które dostałem było wyśmienite! Tak pysznej lazanii
jeszcze nigdzie nie jadłem. Rewelacja! No, teraz możemy z czystym sumieniem i
pełnym brzuchem ruszyć do dalszej eksploracji Mediolanu.
Dziedziniec Uniwersytecki |
Czasu jest
coraz mniej, więc kierujemy się prosto w kierunku katedry, słynnej
mediolańskiej Duomo. Warto byłoby dotrzeć tam jeszcze za dnia, by mimo
padającego ciągle deszczu móc zrobić parę zdjęć. Ale znowu naszą uwagę
przykuwała kolejna budowla. Niespecjalnie okazała, ale nader intrygująca, z
zachęcającym przejściem na rozległy dziedziniec. Okazało się, że to Universita Statale.
Powoli przechodzimy na dziedziniec, pięknie. Przypomniała mi się moja „sołtysówa”
na Łukasińskiego, w baraku z tektury, gdzie kończyłem studia i przez rok
pracowałem. Jakoś tak dziwnie mi się zrobiło. Tu każdy zakamarek tchnie
atmosferą uniwersytetu. Już samo przekroczenie bramy unosi człowieka o ten
jeden stopień wyżej… Ciągle pada.
Chroniąc się pod arkadami robię parę zdjęć i wracam na kurs.
Rowery miejskie |
Po przejściu
kolejnej ulicy wyłania się w końcu Duomo. Widziałem to wcześniej na zdjęciach,
ale dopiero na żywo można docenić niezwykłość tej budowli. Niby to wszystko z
marmuru, ale zupełnie jak wyjątkowo misterne koronki. Tylko ile kobiet i jak
długo musiałoby to tkać? Widzicie to niekończące się pole, a na nim siedzące
jedna obok drugiej starsze panie, cierpliwie i z mozołem dziergające
szydełkami?
Chociaż nikt
nie przykuwał łańcuchami staruszek do zydelków by wydziergały tę niezwykłą
koronkę, to i tak nie było łatwo i szybko. Wystarczy uzmysłowić sobie
podstawowe fakty dotyczące mediolańskiej katedry: to trzeci co do wielkości
kościół w Europie po Bazylice św. Piotra i katedrze w Sewilli; jego budowa
trwała, bagatela od 1386 do 1813 czyli 427 lat, choć wyświęcona w 1572 roku
prze kardynała Karola Boromeusza (czas budowy hotelu Neptun w Szczecinie za
komuny to mały pikuś); ozdobiony jest 135 pinaklami czyli smukłymi kamiennymi
wieżyczkami szalenie bogato zdobionymi oraz 2245 marmurowymi rzeźbami; szczyt
najwyższego pinakla zdobi Madonnina, złocony posąg czterometrowej wysokości.
Uff, zapiera dech!
Ale Duoma ma
też jeszcze jedną, absolutnie niezwykłą atrakcję. Otóż można sobie pospacerować
po jej dachu. Ani Jacka, ani mnie nie trzeba namawiać ani chwili byśmy
skorzystali z takiej okazji. Oczywiście jak ktoś chce powspinać się po 158
stopniach (podobno tyle ich jest, nie liczyłem) to musi wybulić 7 Euro, ale
zapewniam wszystkich, że to co się przeżyje później, jest warte dużo, dużo
więcej. Dla leniwych, bądź mających problemy ze zdrowiem jest też winda,
naturalnie stosownie droższa.
Na dachu Duomo |
Spacer po dachu katedry, wśród misternych rzeźb i
różnorakich ozdób, z niezwykłymi widokami na miasto, jest absolutnie fantastycznym przeżyciem.
Kręcilibyśmy się pewnie tam bez końca, gdyby nie to, że w pewnym momencie
poinformowano nas, że zamykają. Proza życia wyrwała nas z niezwykłego stanu
emocjonalnego uniesienia.
Widok z dachu (po prawej Galeria Wiktora Emanuela) |
Katedra
sąsiaduje bezpośrednio z galerią handlową Wiktora Emanuela. A zatem po zejściu
z dachu katedry tam skierowaliśmy nasze kroki. Nawet po pobieżnym obejrzeniu
tej galerii nie pozostaje nic innego tylko powiedzieć: „a kiedyś to budowali galerie
handlowe, nie to co teraz.” I tylko żal, że tak mało czasu.
Nie licząc
wyjazdów na narty, był to mój pierwszy pobyt we Włoszech. Ośrodki narciarskie
to jednak specyficzny miejsce, a jedzie się do nich w ściśle określonym celu.
Tak więc wszystko co spotykałem w Mediolanie był nowym doświadczeniem. Na długo
zapamiętam nasz przydługi spacer po mieście, przy wciąż padającym deszczu, w
poszukiwaniu otwartego lokalu gastronomicznego, w którym moglibyśmy zjeść obiad
po zakończonym spotkaniu. Ze spotkania wyszliśmy około 17.30 i oczywiście
szukaliśmy typowo włoskiego lokalu. Jedyne co było czynne to jakaś restauracja
zrobiona na modłę amerykańską, ale przecież nie o to nam chodziło. Błądziliśmy
więc dalej i zaczęliśmy wczytywać się, z niejakim trudem, w tabliczki na
drzwiach. Okazało się, że wszystkie napotkane po drodze typowo włoskie lokale z
normalnym jedzeniem, otwierane są najwcześniej o 19, lub o 19.30 a niekiedy
nawet o 20. Włosi zaczynają biesiadować, o czym mogliśmy przekonać się później,
między 20 a 21. Znaleźliśmy więc sobie lokalik o nazwie Same, niedaleko naszego
hotelu, przy via Crema 9, do którego poszliśmy o właściwej porze. Pizze, które
nam tam serwowano z wyglądu były tym czego oczekiwaliśmy, a jeśli chodzi o
smak, po prostu wyśmienite. Do tego literek domowego wina i świat od razu jest
lepszy.
W Galerii Wiktora Emanuela |
Pora wracać
do domu. Odlot samolotu przed 9 rano. Na lotnisku trzeba być dwie godziny przed
odlotem. Biorąc pod uwagę czas potrzebny na dotarcie do lotniska, z hotelu
wychodzę o 05:20. A Mediolan już żyje. Rozstawiają jakieś stragany. Jacyś
ludzie kręcą się w kafejkach, gdzie można wypić poranne espresso i zjeść cruasanta.
Nawet się uśmiechają. Fajnie. Dochodzę do stacji metra i … i stop. Metro rusza
o 06:00. Czekać, nie czekać? Nie mam pojęcia jak będzie na lotnisku. Jakoś
muszę dostać się pod dworzec centralny, skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko.
To całkiem spory kawałek. Rad, nierad decyduję się na taksówkę. Czuję jak wir
wysysa mi z portfela kolejne Euro, zimny pot spływa mi po czole. Obserwuję z
niepokojem licznik w taksówce, nowiutkim mercedesie klasy C. Cyferki zmieniają
się dosyć szybko, ale nagle widzę znajome miejsce. Jesteśmy już przy dworcu, a
na liczniku niespełna 20 Euro. Nie jest to specjalnie tanio, da się jednak
przeżyć. Daję nawet drobny napiwek. Mam gest. Przy dworu życie tętni już na
całego. Autobusy z tabliczkami „Malpensa” i te oficjalne lotniskowe i te
nieoficjalne ale z dynamicznymi naganiaczami, czekają na pasażerów. Oczywiście
w jednych i drugich te same bilety z tą samą ceną 10 Euro. Lokuję się w tym z
naganiaczem. Dobry wybór, autobus szybko się napełnia i rusza w trasę. Oddycham
z ulgą, wszystko idzie zgodnie z planem. Na lotnisku, po odprawie mam jeszcze
sporo czasu. Spokojnie wypijam jeszcze jedno doskonałe espresso, które zagryzam
ciepłym cruasantem. Powoli wstaje kolejny dzień. Zbliża się bording time. Jak
zwykle trochę zamieszania, nieco tłoczno. Trafiło mi się miejsce w ostatnim
rzędzie, chyba nigdzie w samolocie nie ma tak małej przestrzeni do
poprzedzającego fotela. Wszystkie miejsca zajęte. Tragedia. Całe szczęście, że
to tylko dwie godziny. Podchodzi do mnie steward i coś mówi. Z początku nie
mogę go zrozumieć. Jakieś zaćmienie, ani po niemiecku ani po angielski. Znowu
obciach. W końcu jednak dogadujemy się. Czy jest Pan sam? Tak? To proponuję
Panu inne miejsce.” I prowadzi mnie do środka samolotu, gdzie są wolne miejsca
przy wyjściu awaryjnym, gdzie są największe odległości między rzędami siedzeń.
Czuję się co najmniej jak w biznes klasie. Rozsiadam się wygodnie. Samolot
zaczyna kołować. Wyglądam przez okno: dzień już w pełni, nawet wyszło słońce, a
na horyzoncie widać Alpy. Co za widok!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz