niedziela, 23 grudnia 2012

SPACERUJĄC PO DACHU KATEDRY - DESZCZOWY MEDIOLAN




       Bus na lotnisko Schönefeld wyruszał o drugiej w nocy. Nie było za dużo czasu aby się wyspać. Rachuby na to, że dośpię w busie a później w samolocie szybko spaliły na panewce. Fotele w jednym i drugim środku lokomocji były ustawione tak gęsto, że wygodnie mogły usiąść w nich pięcioletnie dzieci lub hinduski fakir. Tak więc cała podróż do Mediolanu upłynęła mi na ciągłym wierceniu się i szukaniu, w miarę wygodnej pozycji do siedzenia.
       Niebo na całej długości trasy było solidnie zaciągnięte chmurami. Tylko najwyższe szczyty Alp wystawały spod chmur. Słoneczna Italia przywitała nas deszczem. Lotnisko Malpensa, choć nieco oddalone od centrum, jest z nim bardzo dobrze skomunikowane. Autobusy, za jedyne 10 euro, zabierają nas z portu lotniczego i zawożą pod główny dworzec Mediolanu. Podróż, mimo, że częściowo autostradą, trwa około godziny.
          Przed wyjazdem do Mediolanu jak zwykle nieco poczytałem o miejscu, do którego się wybierałem. Zapoznałem się z informacjami o tym co warto zobaczyć w centrum miasta (na zwiedzanie miałem tylko jeden dzień). Przeoczyłem jednak, a może nie zwróciłem uwagi, na informacje o znaczeniu gospodarczym miasta. Podświadomie przyjąłem założenie, że to pewnie taki, trochę większy Szczecin. Tym czasem już dojazd do centrum wzbudził moje wątpliwości. Zacząłem przeglądać moje notatki. No i wyszło szydło z worka. Ten Mediolan liczy sobie 1 300 000 mieszkańców, jest stolicą gospodarczą Włoch: Pirelli, Alfa Romeo, Cinzano, Borsa Italiana, jest jednym z głównych centrów europejskiej mody, dwa lotniska: Malpensa i Linate. Są tam też trzy linie metra. Kilka wyższych uczelni i ogromna ilość zabytków. Wiele okazałych budowli: Teatro alla Scala, Galeria Vittorio Emanuele – wspaniała galeria handlowa. Ale uwaga, wszystkie przewodniki ostrzegają, że ceny w tej galerii nie są zbyt przystępne. Także w Mediolanie znajduje się Ostatnia Wieczerza Leonardo da Vinci.
       Czasu jest niewiele. Szybko kwaterujemy się w hotelu i wyruszamy na spotkanie z Mediolanem. Spacerujemy po mieście. Ciągle pada, kamienne ulice lśnią jak wypolerowane. Ileż godzin może ciągle padać? Idziemy ulicą Portaromana. Przyglądam się okolicy i mam wrażenie, jakbym to miejsce znał. I nagle olśnienie … To wygląda jak szczecińskie Niebuszewo. Większe, bogatsze, a jednak z tym klimatem. Czyli mimo wszystko Szczecin.
       Zaczynamy odczuwać ssanie.  Cóż innego mogłoby nam przyjść do głowy w czasie pobyt w Włoszech aniżeli pizza? I faktycznie, nie trzeba było długo szukać, bo co kilka metrów był jakiś lokal specjalizujący się tej dziedzinie. Nas zachęciła nazwa lokalu, która to nazwa odnosiła się do nazwy ulicy, na której się znajdowaliśmy oraz do zabytkowej bramy miejskiej, stojącej na jej początku, a mianowicie Portaromanapizza (Portaromana 83). Lokalik niewielki, ale całkiem znośny. Spora liczba gości – Włochów, pozwalała domniemywać, że możemy spodziewać się przyzwoitego jedzenia, przynajmniej w rozumieniu miejscowych, a o to nam chodziło. Gdy pan przyniósł nam zamówioną pizzę, na moment zaniemówiliśmy. Danie, które otrzymaliśmy, zupełnie ni było tym czego się spodziewaliśmy. Zamiast pięknego, ogromnego, cienkiego, okrąglutkiego placka z różnymi dodatkami, otrzymaliśmy szóstą część placka i to bardzo grubego placka. To taką pizzę jedzą Włosi? Zjedliśmy co nam podano. Nawet było smaczne, choć bez rewelacji. Ale jakoś tak byliśmy nieco skonsternowani tym co nas spotkało. Ponieważ od porannej przekąski na lotnisku upłynęło już całkiem sporo czasu, więc po zjedzeniu tego kawałka pizzy nie tylko odczuwałem konsternację, ale także w dalszym ciągu głód. Druga rzecz, którą zwykle zamawiam we włoskich lokalach, to lazania. Wyszukałem więc w menu taką, której opis wyglądał najbardziej zachęcająco i zamówiłem. Tym razem, znowu niespodzianka. Danie, które dostałem było wyśmienite! Tak pysznej lazanii jeszcze nigdzie nie jadłem. Rewelacja! No, teraz możemy z czystym sumieniem i pełnym brzuchem ruszyć do dalszej eksploracji Mediolanu.
Dziedziniec Uniwersytecki
       Czasu jest coraz mniej, więc kierujemy się prosto w kierunku katedry, słynnej mediolańskiej Duomo. Warto byłoby dotrzeć tam jeszcze za dnia, by mimo padającego ciągle deszczu móc zrobić parę zdjęć. Ale znowu naszą uwagę przykuwała kolejna budowla. Niespecjalnie okazała, ale nader intrygująca, z zachęcającym przejściem na rozległy dziedziniec. Okazało się, że to Universita Statale. Powoli przechodzimy na dziedziniec, pięknie. Przypomniała mi się moja „sołtysówa” na Łukasińskiego, w baraku z tektury, gdzie kończyłem studia i przez rok pracowałem. Jakoś tak dziwnie mi się zrobiło. Tu każdy zakamarek tchnie atmosferą uniwersytetu. Już samo przekroczenie bramy unosi człowieka o ten jeden stopień wyżej…  Ciągle pada. Chroniąc się pod arkadami robię parę zdjęć i wracam na kurs.
Rowery miejskie
       Po przejściu kolejnej ulicy wyłania się w końcu Duomo. Widziałem to wcześniej na zdjęciach, ale dopiero na żywo można docenić niezwykłość tej budowli. Niby to wszystko z marmuru, ale zupełnie jak wyjątkowo misterne koronki. Tylko ile kobiet i jak długo musiałoby to tkać? Widzicie to niekończące się pole, a na nim siedzące jedna obok drugiej starsze panie, cierpliwie i z mozołem dziergające szydełkami?
       Chociaż nikt nie przykuwał łańcuchami staruszek do zydelków by wydziergały tę niezwykłą koronkę, to i tak nie było łatwo i szybko. Wystarczy uzmysłowić sobie podstawowe fakty dotyczące mediolańskiej katedry: to trzeci co do wielkości kościół w Europie po Bazylice św. Piotra i katedrze w Sewilli; jego budowa trwała, bagatela od 1386 do 1813 czyli 427 lat, choć wyświęcona w 1572 roku prze kardynała Karola Boromeusza (czas budowy hotelu Neptun w Szczecinie za komuny to mały pikuś); ozdobiony jest 135 pinaklami czyli smukłymi kamiennymi wieżyczkami szalenie bogato zdobionymi oraz 2245 marmurowymi rzeźbami; szczyt najwyższego pinakla zdobi Madonnina, złocony posąg czterometrowej wysokości. Uff, zapiera dech!
       Ale Duoma ma też jeszcze jedną, absolutnie niezwykłą atrakcję. Otóż można sobie pospacerować po jej dachu. Ani Jacka, ani mnie nie trzeba namawiać ani chwili byśmy skorzystali z takiej okazji. Oczywiście jak ktoś chce powspinać się po 158 stopniach (podobno tyle ich jest, nie liczyłem) to musi wybulić 7 Euro, ale zapewniam wszystkich, że to co się przeżyje później, jest warte dużo, dużo więcej. Dla leniwych, bądź mających problemy ze zdrowiem jest też winda, naturalnie stosownie droższa.
Na dachu Duomo

       Spacer po dachu katedry, wśród misternych rzeźb i różnorakich ozdób, z niezwykłymi widokami na miasto,  jest absolutnie fantastycznym przeżyciem. Kręcilibyśmy się pewnie tam bez końca, gdyby nie to, że w pewnym momencie poinformowano nas, że zamykają. Proza życia wyrwała nas z niezwykłego stanu emocjonalnego uniesienia.
Widok z dachu (po prawej Galeria Wiktora Emanuela)
       Katedra sąsiaduje bezpośrednio z galerią handlową Wiktora Emanuela. A zatem po zejściu z dachu katedry tam skierowaliśmy nasze kroki. Nawet po pobieżnym obejrzeniu tej galerii nie pozostaje nic innego tylko powiedzieć: „a kiedyś to budowali galerie handlowe, nie to co teraz.” I tylko żal, że tak mało czasu.
       Nie licząc wyjazdów na narty, był to mój pierwszy pobyt we Włoszech. Ośrodki narciarskie to jednak specyficzny miejsce, a jedzie się do nich w ściśle określonym celu. Tak więc wszystko co spotykałem w Mediolanie był nowym doświadczeniem. Na długo zapamiętam nasz przydługi spacer po mieście, przy wciąż padającym deszczu, w poszukiwaniu otwartego lokalu gastronomicznego, w którym moglibyśmy zjeść obiad po zakończonym spotkaniu. Ze spotkania wyszliśmy około 17.30 i oczywiście szukaliśmy typowo włoskiego lokalu. Jedyne co było czynne to jakaś restauracja zrobiona na modłę amerykańską, ale przecież nie o to nam chodziło. Błądziliśmy więc dalej i zaczęliśmy wczytywać się, z niejakim trudem, w tabliczki na drzwiach. Okazało się, że wszystkie napotkane po drodze typowo włoskie lokale z normalnym jedzeniem, otwierane są najwcześniej o 19, lub o 19.30 a niekiedy nawet o 20. Włosi zaczynają biesiadować, o czym mogliśmy przekonać się później, między 20 a 21. Znaleźliśmy więc sobie lokalik o nazwie Same, niedaleko naszego hotelu, przy via Crema 9, do którego poszliśmy o właściwej porze. Pizze, które nam tam serwowano z wyglądu były tym czego oczekiwaliśmy, a jeśli chodzi o smak, po prostu wyśmienite. Do tego literek domowego wina i świat od razu jest lepszy.
W Galerii Wiktora Emanuela
       Pora wracać do domu. Odlot samolotu przed 9 rano. Na lotnisku trzeba być dwie godziny przed odlotem. Biorąc pod uwagę czas potrzebny na dotarcie do lotniska, z hotelu wychodzę o 05:20. A Mediolan już żyje. Rozstawiają jakieś stragany. Jacyś ludzie kręcą się w kafejkach, gdzie można wypić poranne espresso i zjeść cruasanta. Nawet się uśmiechają. Fajnie. Dochodzę do stacji metra i … i stop. Metro rusza o 06:00. Czekać, nie czekać? Nie mam pojęcia jak będzie na lotnisku. Jakoś muszę dostać się pod dworzec centralny, skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko. To całkiem spory kawałek. Rad, nierad decyduję się na taksówkę. Czuję jak wir wysysa mi z portfela kolejne Euro, zimny pot spływa mi po czole. Obserwuję z niepokojem licznik w taksówce, nowiutkim mercedesie klasy C. Cyferki zmieniają się dosyć szybko, ale nagle widzę znajome miejsce. Jesteśmy już przy dworcu, a na liczniku niespełna 20 Euro. Nie jest to specjalnie tanio, da się jednak przeżyć. Daję nawet drobny napiwek. Mam gest. Przy dworu życie tętni już na całego. Autobusy z tabliczkami „Malpensa” i te oficjalne lotniskowe i te nieoficjalne ale z dynamicznymi naganiaczami, czekają na pasażerów. Oczywiście w jednych i drugich te same bilety z tą samą ceną 10 Euro. Lokuję się w tym z naganiaczem. Dobry wybór, autobus szybko się napełnia i rusza w trasę. Oddycham z ulgą, wszystko idzie zgodnie z planem. Na lotnisku, po odprawie mam jeszcze sporo czasu. Spokojnie wypijam jeszcze jedno doskonałe espresso, które zagryzam ciepłym cruasantem. Powoli wstaje kolejny dzień. Zbliża się bording time. Jak zwykle trochę zamieszania, nieco tłoczno. Trafiło mi się miejsce w ostatnim rzędzie, chyba nigdzie w samolocie nie ma tak małej przestrzeni do poprzedzającego fotela. Wszystkie miejsca zajęte. Tragedia. Całe szczęście, że to tylko dwie godziny. Podchodzi do mnie steward i coś mówi. Z początku nie mogę go zrozumieć. Jakieś zaćmienie, ani po niemiecku ani po angielski. Znowu obciach. W końcu jednak dogadujemy się. Czy jest Pan sam? Tak? To proponuję Panu inne miejsce.” I prowadzi mnie do środka samolotu, gdzie są wolne miejsca przy wyjściu awaryjnym, gdzie są największe odległości między rzędami siedzeń. Czuję się co najmniej jak w biznes klasie. Rozsiadam się wygodnie. Samolot zaczyna kołować. Wyglądam przez okno: dzień już w pełni, nawet wyszło słońce, a na horyzoncie widać Alpy. Co za widok!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...