Nadarzyła
się okazja na krótki wypad w słowackie Tatry. Co prawda nie było zbyt wiele
czasu, ale nawet jeden-dwa dni tam spędzone, to wielka frajda. Zapakowałem się
więc do Tourana i ruszyłem na spotkanie gór. Po drodze wpadłem jeszcze na
chwilę do Łodzi, przez co podróż nieco się przedłużyła. W rezultacie znaczną
część drogi pokonywałem po ciemku. Ruch od Nowego Targu był już minimalny, więc
końcówkę trasy jechało się bardzo przyjemnie. W końcu pojawiły się góry, pusta
droga, pięknie. Tak się zachwycałem jazdą, że nieomal przegapiłbym granicę.
Zorientowałem się mijając już tablicę. Miałem jeszcze ok. 20 km do Gerlachova,
gdy nagle na drodze zauważyłem czerwone światło latarki policyjnej. Momentalnie
prysł czar nocnej podróży. Nieco przestraszony spojrzałem na prędkościomierz.
Co prawda wokół nie było żadnych świateł, ale zgodnie z informacją na tablicy,
właśnie przejeżdżałem przez jakąś wioskę. Było niewiele ponad pięćdziesiąt, nie jest
źle. Zdecydowanie zwolniłem. Do policjantów podjeżdżałem już bardzo powoli.
Pan policjant,
młody człowiek, poprosił grzecznie o dokumenty. Za nim pojawiła się pani
policjantka, też całkiem młoda osoba, która przejęła podane przeze mnie
dokumenty. A pan policjant wyjął ustnik do alkomatu zapakowany w folię i
wręczył mi go, instruując co mam zrobić. Okazuje się, że nasze języki nie są aż
tak od siebie odległe, nie miałem najmniejszego problemu, ze zrozumieniem czego
oczekuje się ode mnie. Ponieważ, raczej, nie mam zwyczaju pić piwa, ani tym
bardziej alkoholu, w czasie jazdy byłem spokojny o wynik pomiaru. I się nie
pomyliłem. W tym czasie pani policjantka sprawdziła mnie w „centrali”, okazało
się, że nie jestem żadnym podpadziochą. Zwrócono mi dokumenty i pożegnano.
A właściwie
co oni tam robili, na tej nieoświetlonej drodze? Czy przypadkiem nie byli zajęci głównie sobą
i tylko od czasu do czasu kogoś zatrzymywali, by móc coś wpisać w raporcie?
Wreszcie
dotarłem do hotelu Hubert pod Gerlachovem. Choć dojechałem dopiero koło
dziesiątej, moi słowaccy koledzy przyjęli mnie bardzo serdecznie. Załapałem się
jeszcze na pyszną kolację. Sporo jest różnic między Słowakami a Polakami. Ale i
jedni, i drudzy potrafią dobrze przyjąć swoich gości. A że dla obu naszych
narodów standardem jest zakrapianie posiłków, więc atmosfera szybko robi się
bardzo przyjemna.
Poranek po
biesiadzie ze słowackimi i polskimi kolegami nie należy do najłatwiejszych.
Widok jednak pięknego słonecznego dnia, był na tyle motywujący, że jakoś udało
mi się podźwignąć. Później było już tylko lepiej. Szybki śniadanie i w góry.
Niestety czasu nie było dużo, ale bardzo chciałem, chociaż trochę nacieszyć się
pięknem Tatr, tą niezwykłą atmosferą, tym bardziej, że byłem tuż pod Gerlachem.
Co za góra.
Wyruszyłem.
Co chwila przystanek na złapanie kolejnego ujęcia. Mimo, że się nie śpieszyłem,
mimo, że co chwilę przystawałem, to już po kilometrze byłem nieco zasapany. Co
ja mówię „nieco”! Dyszałem jak stara lokomotywa. Czasy dobrej kondycji dawno
już minęły a i wczorajsza podróż i nocna biesiada, też sił mi nie dodały.
Na
szczęście byłem już w Tatrzańskiej Polance, niemal kompletnie opustoszałej o
tej porze roku. Przeszedłem obok pięknego budynku sanatorium, który jednak
sprawia wrażenie jakby zapomniano o nim 60 lat temu. Cofnąłem się do Hotel Palace Tivoli. W środku pusto. Trafiam w
końcu na jakiegoś mężczyznę. Choć widzę tabliczkę kierującą do restauracji, to
na wszelki wypadek pytam o drogę do niej. Pan sprowadza mnie piętro niżej,
gdzie znajduje się lokal. Tam tylko jedna, krzątająca się kobieta. Z lekka
niepewnym głosem, pytam czy mógłbym napić się piwa. Ależ oczywiście, woła pani
i wymienia gatunki, które są do dyspozycji.
Gdy
otrzymałem swoje piwo wywiązała się rozmowa, jak się okazało z
współwłaścicielką hotelu (prowadzą hotel razem z mężem, tym dżentelmenem
spotkanym przy wejściu). Opowiadała mi jak to stopniowo remontują budynek i gorąco
zachęcała do odwiedzin. Opowiadała o zniżkach w przypadku kilkudniowych
pobytów. Gdy skończyłem pić piwo, zaprosiła mnie, abym zobaczył jak wyglądają
wyremontowane pokoje. Muszę przyznać, że całkiem przyzwoicie. Ciekawe, czy
takie ciepłe przyjęcie wynikało z tego, że po prostu mają taki styl bycia, czy
też tak bardzo się starają, bo nie najlepiej się wiedzie. Bez względu na to jak
jest faktycznie, miejsce jest całkiem sympatyczne. Miejscowość co prawda jest
mała i nijaka, ale położenie w stosunku do górskich szlaków wydaje się być
nader atrakcyjne. No cóż, zależy czego się szuka.
Pogawędka w
Hotelu Palace Tivoli na tyle się przeciągnęła, że nie pozostało mi nic innego
jak wracać do Huberta. Przecież nie przyjechałem tutaj na wczasy, tylko spotkać
się ze słowackimi kolegami po fachu, a właśnie zbliżała się godzina oficjalnego
otwarcia imprezy.
Część
oficjalna, na szczęście szybko i interesująco minęła, a wieczorem společensky
večer. Drugi raz miałem okazję być w hotelu Hubert w Gerlachov i muszę
przyznać, że kuchnię mają wyśmienitą. Ale też ciekawą obserwacją jest to, że
podobnie jak w innych słowackich lokalach, w których bywałem, bez względu na to jak dużo jest gości i jak
dobrze się bawią, godzina zamknięcia lokalu to rzecz święta. No może parę
minut, ale bez przesady. Jednak kelnerzy ze śmiertelnie poważnymi minami, wyraźnie dają znać, że pora kończyć i się
wynosić. Podobnie zachowali się muzycy,
którzy przygrywali nam do kolacji. Mimo burzliwych oklasków i gorących namów,
nie zdecydowali się na choćby jeden bis. No cóż, niektórzy to potrafią godnie
nosić spodnie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz