Rozpoczynamy ostatni dzień pobytu na
Lofotach. Jakaż miła niespodzianka.
Wiatr towarzyszący nam przez cały pobyt, już nie urywa głów. Ula wprowadziła
nawet w obieg nowe powiedzenie: wieje jak na Lofotach w lecie. A tu proszę, nie
zawsze. Temperatura się podniosła, jest szalone 14oC. I nawet jest
słonecznie. Po prostu piękny dzień. Fajna klamra, pierwszy i ostatni dzień,
zupełnie jak kilka lat temu w Dolnie Słońca (?) we Włoszech..
Nagle okazuje się, że tydzień to bardzo
mało na poznanie Lofotów. Jeszcze tak wiele chciałoby się obejrzeć, a my mamy
do dyspozycji jeden dzień. Lekki popłoch, rozczarowanie, wyruszamy. Jedziemy w
kierunku Svolvær bez konkretnego planu. Pod wpływem impulsu, tuż przed Svolvær,
skręcam jednak z głównej drogi, do miasteczka, którego nazwy w pierwszej chwili
nie zauważyłem (ach te norweskie oznakowania!). Szybko się wyjaśnia, że to
Kabelvåg. Już od wjazdu miasteczko się nam podoba. Tadycyjne norweskie domki,
bardzo zadbane, często stojące, przynajmniej częściowo, w wodzie. Woda kanałem
wcina się w miasto. W jedną stronę widok na morze. Z drugiej strony, tuż za
miastem, widać góry. Tylko jakoś trudno zaparkować. No tak, ładne miasto, to i
trudno zaparkować. Odjeżdżamy sto metrów, może mniej, od ryneczku i jednak znajdujemy miejsce do
zaparkowania. Wracamy na rynek, a tu
kolejna miła niespodzianka tego dnia. Trafiliśmy na coś w rodzaju festynu
ludowego.
W rogu rynku dostrzegam niewielką
estradę, a na niej dwóch dżentelmenów. Coś tam sobie podśpiewują i przygrywają.
Wiem, nie jest to sztuka wysokich lotów, ale jakże sympatyczny nastrój stwarza.
Już by się chciało złapać za kufel piwa, już by się chciało zacząć bujać w rytm
tej muzyki … Hola! Hola! Jesteśmy w Norwegii i w tym względzie nie poszalejemy.
Piwo, to w zasadzie wyrób piwopodobny, a jego cena zawieszona jest na poziomie
nie do przeskoczenia nawet dla Siergieja Bubki.
Miejscowi rozkładają na
rozstawionych stołach zawartość swoich koszy. Oni też nie mają ochoty
przepłacać. Dania serwowane na nielicznych stoiskach z jedzeniem, nie cieszą
się szaloną popularnością. No cóż, Norwegowie nie tylko nie są zbyt wylewni w
okazywaniu ciepłych uczuć, ale też i w wyciąganiu gotówki z własnych portfeli. Mimo wszystko jest jakoś wyjątkowo
sympatycznie. Słonko świeci, na jarmarcznych straganach mnóstwo rzeczy mniej
lub bardziej niepotrzebnych, ale za to w cenach wyraźnie niższych niż w
normalnych sklepach. Moja żoneczka z radością nurkuje w różnych szmatkach. W
końcu zakupuje trzy spódniczki, trzy bo przecież mamy dwie córcie.
Spacerując dalej docieramy w końcu na
spory falochron, zbudowany z wielkich kamulców. Widok z falochronu jest
zachwycający i pobudzający wyobraźnię. Widzimy kolejne wyspy, coraz dalej i
dalej. Te najodleglejsze zasnute już lekką mgiełką. A wszystkie skaliste, wiele
ze śniegiem na szczytach. Między nimi pojawia się wielki, luksusowy
wycieczkowiec, który obwozi obrzydliwie bogatych turystów wzdłuż malowniczego
wybrzeża Norwegii. Za chwilę, zza kolejnej wyspy wyłania się kuter rybacki. A
za moment widzimy jacht zmierzający do Kabelvåg. I tak co chwilę coś nowego,
ale bez zbędnego pośpiechu.
Rozkładamy się z naszym prowiantem, w miejscu,
gdzie sądząc po śladach, biesiadowało wcześniej już wielu ludzi. Trudno się
jednak dziwić. Miejsce samo w sobie atrakcyjne. Wpatrujemy się w wyspy
rozrzucone na morzu, w leniwe życie toczące się na wodzie i jest nam po prostu
dobrze, a do tego spożyte właśnie drugie śniadanie i promienie słoneczne
padające na twarz sprawiają, że ogarnia nas totalne lenistwo. Kamienie wcale
nie są takie twarde. Spokojnie można się na nich położnych i wylegiwać, myśląc
o niebieskich migdałach lub śledzić nieliczne chmury na niebie. Na to
czekaliśmy przez pięć dni.
Wracamy do „centrum”. Jarmark trwa w
najlepsze. Ula wypatruje stragan z wyrobami z wełny z alpaki. Okazuje się, że
sprzedają tam Indianie z Peru. Czy to nie piękne, pojechać daleko na północ
Norwegi i będąc w jakiejś niewielkiej mieścinie na Lofotach trafić na stragan
prowadzony przez przybyszów z Ameryki Południowej. Rozbawiło nas te spotkanie.
Moja żoneczka z niezwykłą wprawą znajduje bardzo ładny sweterek a’la
Pocachontas za okazyjną cenę, nawet nieco podobny do tradycyjnych swetrów
norweskich. Co robić, trzeba go kupić, jest śliczny, doskonale leży na mojej
pani, a do tego jest niesamowicie tani..
Do
naszego domku, wracamy nieco okrężną drogą. Chcemy jak najwięcej zobaczyć. To
przecież ostatni dzień pobytu na Lofotach. To, że jest tam sporo domów krytych
darnią, szybko przestało nas dziwić. Ot, po prostu tak jest. Jednak w drodze
powrotnej trafiliśmy na tak zielony dom, że aż się zatrzymałem by mu się
przyjrzeć i obfotografować.
To był naprawdę piękny dzień.
PS
Do
domu wracaliśmy przez Kirunę, Skeletę, bardzo ładną Uppsalę, maleńką Svedalę,
gdzie spotkaliśmy się z moim wujostwem. I nawet sama ta podróż była
interesująca, dostarczyła nam różnych doświadczeń. Zetknęliśmy się z zupełnie
inną kulturą i choćby po to, by doświadczyć tego osobiście warto było tę podróż
odbyć. A przyroda? Zatykająca dech w piersiach.
W drodze powrotnej pojechaliśmy przez słynne połączenie mostowo-tunelowe
Malmö – Kopenhaga, też atrakcja sama w sobie, warta 375 SKr, które się za to
płaci. Łącznie przemierzyliśmy samochodem 5941 km. Gorąco polecam, jest co
wspominać, jest o czym rozmawiać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz