sobota, 4 sierpnia 2012

Pożegnanie z Lofotami - Kabelvåg




       Rozpoczynamy ostatni dzień pobytu na Lofotach.  Jakaż miła niespodzianka. Wiatr towarzyszący nam przez cały pobyt, już nie urywa głów. Ula wprowadziła nawet w obieg nowe powiedzenie: wieje jak na Lofotach w lecie. A tu proszę, nie zawsze. Temperatura się podniosła, jest szalone 14oC. I nawet jest słonecznie. Po prostu piękny dzień. Fajna klamra, pierwszy i ostatni dzień, zupełnie jak kilka lat temu w Dolnie Słońca (?) we Włoszech..


       Nagle okazuje się, że tydzień to bardzo mało na poznanie Lofotów. Jeszcze tak wiele chciałoby się obejrzeć, a my mamy do dyspozycji jeden dzień. Lekki popłoch, rozczarowanie, wyruszamy. Jedziemy w kierunku Svolvær bez konkretnego planu. Pod wpływem impulsu, tuż przed Svolvær, skręcam jednak z głównej drogi, do miasteczka, którego nazwy w pierwszej chwili nie zauważyłem (ach te norweskie oznakowania!). Szybko się wyjaśnia, że to Kabelvåg. Już od wjazdu miasteczko się nam podoba. Tadycyjne norweskie domki, bardzo zadbane, często stojące, przynajmniej częściowo, w wodzie. Woda kanałem wcina się w miasto. W jedną stronę widok na morze. Z drugiej strony, tuż za miastem, widać góry. Tylko jakoś trudno zaparkować. No tak, ładne miasto, to i trudno zaparkować. Odjeżdżamy sto metrów, może mniej,  od ryneczku i jednak znajdujemy miejsce do zaparkowania.  Wracamy na rynek, a tu kolejna miła niespodzianka tego dnia. Trafiliśmy na coś w rodzaju festynu ludowego.


       W rogu rynku dostrzegam niewielką estradę, a na niej dwóch dżentelmenów. Coś tam sobie podśpiewują i przygrywają. Wiem, nie jest to sztuka wysokich lotów, ale jakże sympatyczny nastrój stwarza. Już by się chciało złapać za kufel piwa, już by się chciało zacząć bujać w rytm tej muzyki … Hola! Hola! Jesteśmy w Norwegii i w tym względzie nie poszalejemy. Piwo, to w zasadzie wyrób piwopodobny, a jego cena zawieszona jest na poziomie nie do przeskoczenia nawet dla Siergieja Bubki. 


       Miejscowi rozkładają na rozstawionych stołach zawartość swoich koszy. Oni też nie mają ochoty przepłacać. Dania serwowane na nielicznych stoiskach z jedzeniem, nie cieszą się szaloną popularnością. No cóż, Norwegowie nie tylko nie są zbyt wylewni w okazywaniu ciepłych uczuć, ale też i w wyciąganiu gotówki z własnych portfeli.  Mimo wszystko jest jakoś wyjątkowo sympatycznie. Słonko świeci, na jarmarcznych straganach mnóstwo rzeczy mniej lub bardziej niepotrzebnych, ale za to w cenach wyraźnie niższych niż w normalnych sklepach. Moja żoneczka z radością nurkuje w różnych szmatkach. W końcu zakupuje trzy spódniczki, trzy bo przecież mamy dwie córcie.   


       Spacerując dalej docieramy w końcu na spory falochron, zbudowany z wielkich kamulców. Widok z falochronu jest zachwycający i pobudzający wyobraźnię. Widzimy kolejne wyspy, coraz dalej i dalej. Te najodleglejsze zasnute już lekką mgiełką. A wszystkie skaliste, wiele ze śniegiem na szczytach. Między nimi pojawia się wielki, luksusowy wycieczkowiec, który obwozi obrzydliwie bogatych turystów wzdłuż malowniczego wybrzeża Norwegii. Za chwilę, zza kolejnej wyspy wyłania się kuter rybacki. A za moment widzimy jacht zmierzający do Kabelvåg. I tak co chwilę coś nowego, ale bez zbędnego pośpiechu. 


       Rozkładamy się z naszym prowiantem, w miejscu, gdzie sądząc po śladach, biesiadowało wcześniej już wielu ludzi. Trudno się jednak dziwić. Miejsce samo w sobie atrakcyjne. Wpatrujemy się w wyspy rozrzucone na morzu, w leniwe życie toczące się na wodzie i jest nam po prostu dobrze, a do tego spożyte właśnie drugie śniadanie i promienie słoneczne padające na twarz sprawiają, że ogarnia nas totalne lenistwo. Kamienie wcale nie są takie twarde. Spokojnie można się na nich położnych i wylegiwać, myśląc o niebieskich migdałach lub śledzić nieliczne chmury na niebie. Na to czekaliśmy przez pięć dni.


      Wracamy do „centrum”. Jarmark trwa w najlepsze. Ula wypatruje stragan z wyrobami z wełny z alpaki. Okazuje się, że sprzedają tam Indianie z Peru. Czy to nie piękne, pojechać daleko na północ Norwegi i będąc w jakiejś niewielkiej mieścinie na Lofotach trafić na stragan prowadzony przez przybyszów z Ameryki Południowej. Rozbawiło nas te spotkanie. Moja żoneczka z niezwykłą wprawą znajduje bardzo ładny sweterek a’la Pocachontas za okazyjną cenę, nawet nieco podobny do tradycyjnych swetrów norweskich. Co robić, trzeba go kupić, jest śliczny, doskonale leży na mojej pani, a do tego jest niesamowicie tani..
       Do naszego domku, wracamy nieco okrężną drogą. Chcemy jak najwięcej zobaczyć. To przecież ostatni dzień pobytu na Lofotach. To, że jest tam sporo domów krytych darnią, szybko przestało nas dziwić. Ot, po prostu tak jest. Jednak w drodze powrotnej trafiliśmy na tak zielony dom, że aż się zatrzymałem by mu się przyjrzeć i obfotografować.
       To był naprawdę piękny dzień.



PS
Do domu wracaliśmy przez Kirunę, Skeletę, bardzo ładną Uppsalę, maleńką Svedalę, gdzie spotkaliśmy się z moim wujostwem. I nawet sama ta podróż była interesująca, dostarczyła nam różnych doświadczeń. Zetknęliśmy się z zupełnie inną kulturą i choćby po to, by doświadczyć tego osobiście warto było tę podróż odbyć. A przyroda? Zatykająca dech w piersiach.  W drodze powrotnej pojechaliśmy przez słynne połączenie mostowo-tunelowe Malmö – Kopenhaga, też atrakcja sama w sobie, warta 375 SKr, które się za to płaci. Łącznie przemierzyliśmy samochodem 5941 km. Gorąco polecam, jest co wspominać, jest o czym rozmawiać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...