Kiedy już się rozjeździliśmy na malowniczych trasach Alpe di Siusi przyszedł czas na poznanie Secedy. Trochę nas nasza gospodyni nastraszyła, mówiąc, że te pierwsze to takie przyjemne a Seceda to już taka bardziej sportowa. Skoro jednak już podjęliśmy decyzję gdzie jedziemy, to nie ma odwrotu. Nasza drużyna się nie cofa.
Początek drogi do wyciągu był bardzo przyjemny i sprawił, że znowu byliśmy zachwyceni Ortisei. Otóż, kilkadziesiąt metrów od przystanku Skubisa weszliśmy na ruchome schody, które wyniosły nas wysoko do góry. Gdy skończyły się ruchome schody zaczął się … ruchomy chodnik. I znowu kilkadziesiąt metrów w górę. A później jeszcze kawałeczek ruchomych schodów i znaleźliśmy się przy dolnej stacji gondolek na Furnes (1736 m npm). Można się poczuć, jak niemiecki emeryt, którego z salonu do jadalni podwożą mercedesem. Miło, wygodnie i nic się nie dzieje. Ale nie jest tak źle. Po wjechaniu na Furnes jest przesiadka.
Na Secedę (2500 m npm) jedzie się wagonikami, niczym w świetnym filmie „Tylko dla orłów”. Dwa wagoniki, na sąsiadujących ze sobą linach kursują na zmianę, tworząc wahadełko. Jeden w górę drugi w dół. Samo spojrzenie na te liny, na to jak one się wspinają w górę i jak maleńkie wydają się zawieszone na nich wagoniki, sprawiają, że pojawia się dreszczyk emocji. A kiedy jeszcze obsługa wagoników dopycha pasażerów, niczym w tokijskim metrze, robi się naprawdę interesująco. Raz pan niezbyt starannie upchał narciarzy i drzwi się nie domknęły, co zatrzymało wagoniki. Pan się cofnął, dopchał kogoś wystającego, docisnął drzwi i poszło. A potem już tylko przepaść pod nami i niemal pionowa skała przed nami. Dojeżdżamy jednak na górę szczęśliwie i możemy się rozkoszować widokiem niesamowitej panoramy.
My jednak nie przyjechaliśmy tutaj tylko po to by napawać się widokami. Przede wszystkim przyjechaliśmy po to by jeździć na nartach. Na Secedzie nie ma zbyt wielu tras, ale te co są, są świetne! Jeśli wdrapiemy się na samą górę, oczywiście niekoniecznie z buta, to możemy pojechać sobie z powrotem do Ortisei, bagatela, 10,5 kilometra fantastycznej trasy. Co za jazda, niewyobrażalna radość z jazdy. Jest czas aby się tym nacieszyć.
Można też z Secedy pojechać w drugą stronę, w kierunku Santa Cristina. Ta trasa jest krótsza, tylko 6 kilometrów, ale też nic jej nie brakuje. Wręcz przeciwnie trasa jest wyśmienita. Z góry na dół można zjechać piękną, szeroką trasą, oznaczoną jako trasa czerwona. Ale jest tam taka wisieneczka na torcie, alternatywny fragment oznaczony na czarno.
Prosto w dół, stromo, bez wypłaszczeń ale też i bardzo szeroko. Ale jazda! Jazda, jazda i jesteśmy w Santa Cristinie. A tu kolejna niespodzianka. Można wsiąść do gondolki i wrócić na Secedę, ale można też wsiąść do wagonika, niczym minimetro i przejechać pod miasteczkiem by dotrzeć do wyciągów na Sochers i dalej na Ciampinoi, czyli wylądować na Sellarondzie. Sellaronda to jednak zupełnie inna bajka.
Aby wypad narciarski można było uznać za w pełni udany trzeba zwiedzić przynajmniej jedną górską chatę, a najlepiej kilka. Te w rejonie Val Gardena są godne polecenia. Tylko raz trafiliśmy do przybytku, który nas rozczarował. Na Secedzie najbardziej przypadła nam do gustu Chata Trola. Niewielka, stojąca nieco na uboczu ma świetny klimat i dobre jadło. Przyglądając się zarówno tej chacie, jak i innym odwiedzanym, podziwialiśmy ich wystrój. Starannie dobrane ozdoby, wszystko czyściutkie i dopieszczone. Ileż pracy trzeba włożyć, by to tak wyglądało.
Delektując się różnymi specjałami miejscowej kuchni i baru, toczyliśmy leniwe rozmowy. Niestety, nawet wysoko w Alpach napastowały nas telefony. Nie zawsze można było nie odbierać, ale za wszelką cenę staraliśmy się kończyć te rozmowy jak najszybciej. Ja zwykle mówiłem, że jestem daleko od Szczecina. Romek pewnego razu, odebrawszy taki kłopotliwy telefon stwierdził, że jest „na konferencji w Niemczech”. Że na konferencji to jasne. Ale, że w Niemczech? Chyba chodziło o to, że konferencja w Niemczech to musi być coś bardzo ważnego i solidnego, Niemcy to Niemcy! Wszystkich przebiła jednak Ula, które stwierdziła, że „w ogóle jej nie ma”! O, i już.
Ortisei to nie jest wielkie miasto. Liczy sobie nieco ponad 4,5 tyś mieszkańców. Mimo to warto się po nim pokręcić. Miasto jest niesamowicie zadbane. Właściwie to nie jest najlepsze określenie. Wszystko tutaj jest tak wycyzelowane, dopieszczone, że powiedzenie, że jest zadbane, to dużo za mało. Nie ma też wątpliwości, że i miastu i znacznej części jego mieszkańców powodzi się bardzo dobrze. Nigdzie jeszcze, do tej pory, nie widziałem tyle Mercedesów R na taksówkach. I to nie jakieś kilkuletnie „starocie”. Nowiutkie, lśniące i śmierdzące jeszcze salonem, samochody.
Jak przystało na miasto turystyczne jest tam sporo sklepów. Oczywiście do najliczniejszych należą sklepy obuwnicze. Nie brakuje sklepów sportowych. Najbardziej jednak przyciągają sklepy z wyrobami regionalnymi. Są atrakcyjnie zaaranżowane a regały uginają się od wszelakiego dobra, mięsa, sery, alkohole, ciasta i rzeźby. No właśnie, na każdym kroku można się przekonać, że jesteśmy w jakimś niezwykłym centrum rzeźbiarskim. Szkoła, pracownie, sklepy. Również nasz gospodarz, Fridrich Rifesser, jak mogliśmy się przekonać, należy do grona bardziej uznanych artystów. Pokazał nam swoją niewielką pracownię. Pokazał też fotografie swoich najznamienitszych dokonań. Byliśmy po dużym wrażeniem.
Jeden z kolegów, wiedząc że jadę do Ortisei, poprosił aby przywieźć mu nalewkę na poziomkach. Okazało się, że to jeden z miejscowych symboli. Ja, jednak jak przystało na człowieka ostrożnego, postanowiłem, że najpierw zakupimy ten specjał i sprawdzimy osobiście co to jest. No i zaczęło się. Ach nie ma o czym mówić, tego po prostu trzeba się napić.
Wartym polecenia jest również, odwiedzenie po nartach basenu. Właściwie to jest taki mały aquapark. Jest normalny basen dla chcących popływać. Jest niewielki basenik z atrakcjami typu rwący nurt czy strumień wody lejący się z góry, położony na zewnątrz. Fajne uczucie towarzyszy kąpieli w otwartym basenie zimą, w górach. Jest jacuzzi, sauna i fotele do leżakowania. I co istotne, na basen warto dotrzeć tuż po 19.30. Od tej pory do zamknięcia, tj do 22 wejściówka kosztuje 50 % normalnej stawki, czyli nieco ponad 5 Euro, bez limitu czasu.
No cóż, w Ortisei, można się wyszaleć, wedle uznania, można się zrelaksować, można po prostu świetnie spędzić urlop.
Nigdy nie robiłem żadnych filmów, ani aparatem, ani kamerą. Coś mnie jednak podkusiło i ostatniego dnia, na Alpe di Siusi, wzięłem swojego Lumiksa i trzymając w jednej ręce filmowałem jak szusuje moja żoneczka. Dzień był bardzo słoneczny, więc nic nie widziałem na wyświetlaczu. Dzieło z tego nie wyszło. Raczej przypomina to rysunek trzylatka, ale jest zabawne, a przy okazji pokazuje kawałek tych przepięknych gór.
Piękne przeżycia i boskie widoki. Ale brakuje tutaj jednego bardzo ważnego elementu... NAS ;) Mam nadzieje że za rok Basia wspomoże Cię swoim aparatem :)
OdpowiedzUsuń