środa, 7 marca 2012

Narty w Ortisei

      
 Ze Szczecina do Ortisei, albo jak kto woli do St. Urlich, wszak to Południowy Tyrol, jest ok. 1060 km przyjemnej podróży autostradami. Oczywiście, w dzisiejszych czasach korki na autostradach stały się czymś tak naturalnym i oczywistym jak mgła w Londynie, mróz na Syberii czy kolejka na poczcie. Nic więc dziwnego, że podróż zamiast trwać ok.  10 godzin, zwykle wydłuża się do dwunastu, a niekiedy nawet więcej. Korki zaczynają się przed Monachium i ciągną się do granicy z Austrią i jeszcze trochę dalej. W tej sytuacji bardzo przydatny okazał się zbiór dowcipów i anegdot zgromadzony przez kolegę na laptopie z otrzymanych przez niego e-maili. Uciechy z tego było co niemiara. Jak zwykle, choć świetnie się bawiłem, nic nie zapamiętałem. Pierwsza ulga w przebijaniu się przez korki przychodzi dopiero w okolicy Kuffstein, które jest pierwszym ważnym celem dla wielu miłośników jazdy na nartach. I tak, co dolinka, robi się coraz luźniej. Przełęcz Brenner przejeżdża się już zupełnie normalnie. W końcu zjazd z autostrady, prawdziwa karuzela, można stracić orientację jak na karuzeli w wesołym miasteczku, dalej ok. 20 km normalną drogą i jesteśmy na miejscu. Dojeżdżamy już po ciemku, więc na razie nie mamy pojęcia gdzie się znaleźliśmy.
       Z tymi nartami w Ortisei to oczywiście bujda na resorach. Po miasteczku normalnie się chodzi lub jeździ samochodami. Narty ubiera się dopiero na stokach ciągnących się wzdłuż Val Gardena.

       Pierwszy dzień po przyjeździe rządzi się swoimi prawami. Nieco opóźniona pobudka, nieco dłuższe śniadanie, nieco wolniejsze ruchy …  w rezultacie przy gondolkach znaleźliśmy się koło południa. Przy kasie okazało się, że można kupić bilet tylko na pół dnia, ale trzeba poczekać ok. pół godziny. Ktoś rzucił hasło, że w związku z tym czekamy bo zaoszczędzimy po ok. 15 euro. Reszta grupki przyjęła to bez protestu, wszak zawsze to niezmiernie miło wydać mniej niż więcej. Kiedy jednak wieczorem siedliśmy nad cennikiem skipassów i dokładnie wszystko policzyliśmy okazało się, że za 5,5 dnia zapłaciliśmy  o 3 euro więcej niż gdybyśmy od razu kupili karnet na całe 6 dni!    
        Po wysłuchaniu opinii znajomych, którzy już w tym regionie bywali, na początek wybrałem Alpe di Siusi/Seiser Alm. Lubimy na początek się trochę rozjeździć na łagodniejszych trasach, a z opowieści na takie właśnie wyglądały „Siuśki”, i dopiero później wyruszamy na trudniejsze szlaki. Rzecz w tym, że z samej miejscowości niewiele widać. Ortisei schowane jest w głęboko wciętej dolinie i widać głownie gondole i kolejkę, którymi wjeżdża się na górę. A wjeżdża się faktycznie dosyć wysoko, bo na ok. 1750 m n.p.m.

       Jak już się wjedzie, to widok jest fantastyczny. Niekończące się pasma górskie. Wszędzie wyciągi i trasy narciarskie. Same Alpe di Siusi to 115 km tras, a z najbliższymi przyległościami już 175 km. Do tego przepiękna pogoda. Aż chce się podskoczyć z radości. Ruszamy!
       Trasy są po prostu super. Niezbyt mocno nachylone, bardzo szerokie i długie. Można cieszyć się radością z jazdy do woli. Z wyciągu na wyciąg. I coraz dalej, i dalej. Niesamowite przestrzenie.

       Jeden z wyciągów krzesełkowych ma stację pośrednią. Gdy się do niej dojeżdża jest spora tabliczka z napisami w kilku językach: Uwaga! Kijki trzymać wysoko!  Kolega niespecjalnie zwrócił na to uwagę i stało się. Zahaczył kijkami o próg śnieżny, drugim punktem oporu była ławeczka i kijki zdecydowanie zmieniły swój kształt. Kolega jeszcze nie zdążył dobrze się zastanowić co z tym zrobić, gdy już dojeżdżaliśmy do stacji końcowej, a tam z daleka nawoływał i machał nowymi kijkami pan obsługujący wyciąg. Co ciekawe, cena za te kijki nie była specjalnie wygórowana, raptem 20 euro. Gdy za jakiś czas ponownie wjeżdżaliśmy tym wyciągiem, kolega na widok tabliczki ostrzegawczej, stwierdził ze śmiechem, że powinno tam być napisane : Uwaga! Trzymaj kijki wysoko IDIOTO!

        Jednym z obowiązkowych punktów programu wszelkich wyjazdów, w tym również narciarskich,  jest zwiedzanie knajpek. To jak poranne mycie zębów. Bez tego ani rusz. Pierwszy wybór był raczej przypadkowy. Po prostu lokal znajdował się w miejscu, które nam akurat pasowało. Nazywało się toto Sanon. Jak się szybko okazało trafiliśmy doskonale. Obsługiwał nas jakiś młody, sympatyczny, człowiek z Węgier, który jak się wydawało, mówił wszelkimi potrzebnymi językami, w tym oczywiście orientował się w języku polskim. Dania przyjechały błyskawicznie, a smakowały wybornie. Sięgaliśmy nawzajem do swoich talerzy by popróbować wszystkiego, i trudno było nam się zdecydować co jest najlepsze. Szczególne wrażenie zrobiły na nas podsmażane ziemniaki, które były słodkawe i podsmażana kwaśna kapusta, która raczej nie przypominała tej, znanej nam, z polskiej kuchni. Wszystko było świetnie przyprawione. Ja wybrałem Speckknödel mit Sauerkraut czyli canederli allo speck con crauti cotti. Najbardziej w tej nazwie niemieckojęzycznej zmylił mnie ten speckknödel, który kojarzyłem z kluchami jedzonymi w Austrii. Tymczasem, dostałem coś całkiem smacznego, ale nie był to żaden kluch. Kształtem i konsystencją przypominało to średniej wielkości klopsy, ale do końca pobytu nie ustaliliśmy z czego było to zrobione. A do popicia, szczególnie kiedy mocno doskwiera pragnienie po jeździe na nartach, wręcz wyborny Weissbier.

       Wyjazdy narciarskie, to również miło spędzane wieczory. Nasza ekipa składała się z … hm, powiedzmy pięciu osób dorosłych i jednego młodzieńca, który niebawem kończy studia. Wzięliśmy ze sobą książki oraz różne gry. Pierwszy pomysł to brydż. Niestety, troje spośród nas zna tę grę, lepiej lub gorzej, ale jednak, jedna osoba chętnie by się nauczyła, ale musi mieć odpowiedniego nauczyciela. Odpowiedniego, czyli takiego, który panuje nad emocjami. Kolejna osoba, niby kiedyś liznęła nieco brydża, ale niewiele pamięta więc raczej nie. A nasz młody dżentelmen, po wysłuchaniu kilku wstępnych informacji o brydżu, stwierdził, że musi iść do pokoju, bo ma coś do załatwienia. Przypomniało mi się, jak wiele lat temu byliśmy z Ulą na wczasach z MPGM-u, w którym oboje pracowaliśmy. Wieczorami połowę uczestników turnusu można było spotkać w świetlicy, jak z zacięciem rozgrywali kolejne rozdania. W liceum nawet w czasie niektórych lekcji próbowaliśmy rozgrywać roberki. Jak to się pozmieniało.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...