Oddanie cum,
to zawsze bardzo przyjemna chwila. Coś jakby z człowieka opada. Czuję cudowną
lekkość, jakby ulgę. Cały zgiełk zabieganego i pokręconego świata zostaje
daleko w tyle. Coś wspaniałego.
Oczywiście,
jak to teraz jest, wyjście z portu na silniku, ale gdy tylko znaleźliśmy się za
główkami, kapitan wydaje komendę: żagle staw! No i teraz już zupełnie jesteśmy
w innym świecie. Co prawda wiatr ledwo, ledwo dmucha i posuwamy się z minimalną
prędkością, raptem 2 kn. Ale, czy nam się gdzieś spieszy? Absolutnie, nie! Zaraz, zaraz, ale gdzie my właściwie
płyniemy? Kapitan robi mądrą minę i po dłuższym namyśle pokazuje z
namaszczeniem ręką: Tam! Ogólny kierunek mamy, taaak, a co do szczegółów to się
zobaczy. Rozkoszujemy się kapitalną atmosferą. Czas mimo wszystko mija dosyć
szybko. Kolejne wachty, kolejne przekąski, kolejne żarty. Płyniemy sobie wzdłuż
wybrzeża, mniej więcej na południowy-zachód. Kapitan snuje opowieści o mijanych
miejscach, w których już był. Kiedy już zbliżamy się do Punta de Calaburras,
Słońce powoli zniża się ku widnokręgowi. Mamy okazję podziwiać barwne widowisko
na niebie. Wiatr mamy niemal zupełnie z rufy. No cóż, nasza Bavarka, nie czuje
się z tym najlepiej. Od czasu do czasu da się usłyszeć szemranie z tęsknotą w
głosie, że to jednak nie to co Lady Melina, którą pierwotnie mieliśmy płynąć. Lady
Melina to stalowy kecz Bruce Roberts 432. Całkiem możliwe, że lepiej by płynął
na fordziaku niż Bavarka, choć nie jestem pewien, czy faktycznie tak by było
przy tym znikającym wietrze, wszak to dosyć ciężka łódka. Tak, czy owak, takie
gdybanie nie ma sensu, bo Lady Melina stoi w jednym z hiszpańskich portów z
poważną awarią i właśnie dla tego żeglujemy Bavarką, wyczarterowaną w trybie
awaryjnym. I też jest pięknie. Nie marudzić!
Gdzieś tam,
w trakcie rozmów pojawia się nazwa Marbella. Może tam zawinąć? Jesteśmy już
całkiem blisko. Po kolejnej godzinie, może dwóch, Bolek podejmuje decyzję, że
jednak nie. Płyniemy dalej. Robi się noc. Bardzo lubię nocne żeglowanie. Tym
bardziej w miejscu, gdzie jest w miarę bezpieczny akwen. Zaczyna się zabawa w
odgadywanie światełek. I tych na brzegu i tych na morzu. Jakby niebyło,
zbliżamy się do Cieśniny Gibraltarskiej, czternastokilometrowego przesmyku
między Europą i Afryką, będącego wyjściem z Morza Śródziemnego na Ocean
Atlantycki. Nic więc dziwnego, że ruch statków jest tutaj całkiem spory. Suną
jeden za drugim, jak po sznurku. Do tego jeszcze światła na niebie. W takich
chwilach bardzo żałuję, że nie posiadłem wiedzy o tym co tam nad nami tak
intrygująco się błyska. Na wachcie od 0300 pierwszy raz w życiu miałem też
okazję zobaczyć delfiny w nocy. Tym razem nie było ich wiele, ale wrażenie
niesamowite. Płynęły głównie tuż pod powierzchnią wody, z niesamowitą
prędkością, niczym jakieś torpedy. Do tego fantastycznie odbijały światło
Księżyca. Szybko jednak sobie popłynęły w siną dal. Ale co najważniejsze, w
tzw. międzyczasie wzmógł się w końcu wiatr.
Dla mnie
jednak wydarzeniem nocy, a właściwie już bardzo wczesnego poranka, było
spotkanie z gibraltarską skałą. To jeszcze była nasza, Leszka i moja, wachta,
musiało się zatem to wszystko rozegrać sporo przed 0600. Nie powiem, że Skała
wyłoniła się nagle, bo byłaby to zbytnia przesada, nawet jak na morskie
opowieści. Stopniowo rozjaśniało się i zmniejszał się dystans. I Leszek i ja,
jesteśmy miłośnikami fotografii. Były więc takie momenty, że nasz dzielny
jacht, musiał radzić sobie sam, bo widok jaki się przed nami rozpościerał był
absolutnie niesamowity, nie mogliśmy sobie odmówić zrobienia kilku ujęć tak
niezwykłego zjawiska. Potężna skała, wystająca bardzo wysoko z morza, przykryta
od góry chmurą, zupełnie jak czapa na miarę. Do tego wszystko pomalowane w
ciepłe kolory światłem Słońca dopiero co wychodzącego spod linii horyzontu. Po
prostu hipnotyzujące.
„Skała”
powoli przesuwa się poza trawers. Teraz dopiero robi się ruch na morzu.
Większość jednostek płynie kursem podobnym do naszego. Dodatkowo pojawiły się
statki kierujące się do Gibraltaru, lub z niego wypływające w kierunku Maroka.
Minęła jednak szósta i następuje zmiana wachty. Przy sterze staje sam kapitan.
To dopiero nazywa się wyczucie czasu. Jak tylko kapitan stanął przy sterze
sytuacja zrobiła się „poważna”, jednak jego doświadczenie nie dopuściło do
jakiegokolwiek zagrożenia. A wiatr wiał coraz mocniej. I to już nie były żarty,
bo faktycznie fest się rozdmuchało. Zmienił się też kierunek wiatru na
południowy. I nagle okazało się, że wcale ta nasza leciwa Bavarka nie jest taka
zła. Zupełnie dobrze sobie radziła przy, chyba 8 B. (nie sprawdziłem niestety
na przyrządach). Naprawdę gorąco zrobiło się bezpośrednio przy podejściu do
Tarify. Wiatr raczej nie miał zamiaru zelżeć. Gdy zbliżaliśmy się do solidnego
falochronu zauważyliśmy, że z portu wypływa szybki prom. Trzeba było chwilę
zaczekać. Kiedy wreszcie weszliśmy w główki ludzie z pilotówki, która
towarzyszyła wypływającemu promowi, coś tam do nas krzyczeli. Wyglądało na to,
że chcą abyśmy spadali. Ponieważ jednak nie mogliśmy zrozumieć o co im chodzi,
po prostu wpłynęliśmy do portu. Ale zanim wpłynęliśmy do basenu, na widnokręgu
pojawił się pędzący w naszą stronę taki sam prom, jak ten, który przed chwilą
wypływał. Po chwili był już prawie przy główkach. Czyżby to o to chodziło
gościom w pilotówce? Na wszelki wypadek odpływamy jak najdalej od miejsca
manewrów promu i z cumowaniem czekamy aż prom stanie. Falochron
świetnie spełniał swoją podstawową funkcję: chronił przed falami, ale co do
wiatru, to niestety, jego siła w basenie portowym nie była znacząco mniejsza.
Manewrowanie zatem nie było najprostsze. Próbujemy przez radio ustalić gdzie
powinniśmy stanąć. W końcu wskazują nam miejsce idealne do tego aby przy tym
wietrze dobrze poobijać jacht. O spokojnym przenocowaniu absolutnie nie ma
mowy. Bolek nie daje się i szuka na własną rękę miejsca. O żadnej marinie nie
ma tu mowy, ale wynajdujemy miejsce między jednostkami rybackimi, całkiem
przytulne. Biorąc pod uwagę warunki pogodowe, to wielki szacun dla naszego
kapitana za pełne gracji podejście do kei.
Jak to
zwykle po zakończeniu cumowania, robimy klar na jachcie. Wszyscy odetchnęli z
ulgą, że udało się w takim fajnym miejscu stanąć. Nie wiadomo, czy ktoś nas stąd
nie przegoni, ale co by się nie zdarzyło, na razie mamy niezłą miejscówkę. Nie
jest to marina, a zwyczajny port rybacki, z jednym ale za to intensywnie
użytkowanym miejscem promowym. To jest połączenie do Tangeru i jak mogliśmy się
przekonać, cieszy się sporą popularnością. Port różni się od innych tego typu
miejsc, że bardzo trudno jest tam zapłacić za postój, nikt nie chce przyjąć
pieniędzy.
Tuż przy
porcie, na wzniesieniu dumnie góruje nad okolicą zamek wybudowany w X wieku
przez Arabów. Oczywiście przebudowywany w późniejszych czasach. Ale arabski
fragment historii jest o tyle ważny, pomimo, że historia miasta została
zapoczątkowana przez Fenicjan, że obecna nazwa miasta pochodzi od nazwiska
arabskiego wodza Tarifa ibn Malika, który zdobył miasto w 710 roku. Miasto
pozostawało pod panowaniem Arabów aż do 1292 roku. W tymże właśnie roku król
Kastyli i Leonu Sancho IV Dzielny, którego pomnik znajduje się przed wejściem
do twierdzy, wspierany przez Aragonię i muzułmańską Grenadę (!) odbił miasto z
rąk Merynidów.
Zwiedzanie
zamku tuż przed zamknięciem, zdecydowanie po sezonie, ma w sobie wiele uroku.
Byliśmy niemal jedynymi gośćmi. Nie musieliśmy walczyć o dobre miejsce w
punktach widokowych, nie przepychaliśmy się na wąskich schodach, nie była
jazgotu zagłuszającego myśli. Można było spokojnie chwilę postać i powpatrywać
się w morze, w odległy o ok 20 km brzeg Afryki, czy z drugiej strony na gęstą
zabudowę niewielkiego miasteczka z licznymi arabskimi akcentami w
architekturze. I to zachodzące Słońce. I ta niezwykła cisza niemal bezludnego
miejsca.
Zamek,
historia, zaduma… To wszystko jest bardzo fajne, ale powoli zaczynały dawać o
sobie inne potrzeby. Opuszczamy więc pełne tajemnic zakamarki zamku i zanurzamy
się w labirynt uliczek. Tu też spotykamy tylko nielicznych przechodniów. Robimy
lekki łuk i trafiamy na Iglesia de San Mateo – XV wieczny kościół z barokową
fasadą i gotyckim wnętrzem. Na chwilę przystajemy. Wkrótce ruszamy jeszcze
żwawszym krokiem i w końcu jest! Knajpka, stoliki na chodniku i piwo! Cafe
Central okazało się właśnie tym, czego w tym momencie wszyscy najbardziej
potrzebowali. Cafe, jak to cafe, specjalnie nie pojemy, napić się jednak można,
a Zbyszek i Mirek jako ludzie bywali i doświadczeni, „załatwili” jakieś
pieczywo w pobliskiej piekarni więc i zagrycha była.
Po zregenerowaniu nieco
sił mogliśmy przystąpić do dalszych peregrynacji po tym najbardziej na południe
wysuniętym mieści Hiszpanii kontynentalnej. W końcu trafiliśmy na deptak
miejski wzdłuż Avenida de la Constitucion, a tu proszę ja kogo, knajpka przy
knajpce. Tak długo nie mogliśmy się zdecydować, że doszliśmy niemal do końca
tego urokliwego zakątka i przysiedliśmy w La Ternera Mimosa. Zamówiliśmy sobie
kalmary i ogromnego steka. Niestety zdania na temat jakości jedzenia były
bardzo podzielone. Ktoś tam optował za kalmarami, ktoś za mniej wypieczonymi
częściami steka, ktoś narzekał, że kalmary są gumowe, ktoś, że stek jest źle
wypieczony, a ja muszę ze skruchą
przyznać, że nic mi nie smakowało. Kalmary? Kochani zapraszam na Lastovo do
Zaklopaticy do konoby Santor, tam podają dobre kalmary. Jedyne co było warte
uwagi to Rioja z Hacienda Lopez de Haro. Niestety nie była w cenie wina
kartonikowego, więc na dwóch butelkach się skończyło. Koledzy nie byli skłonni
docenić wyśmienitego smaku tegoż napoju.
Spacer po
barwnej Tarifie się skończył. Grzecznie udaliśmy się na spoczynek, a rano, z
pewnym zaskoczeniem skonstatowaliśmy, że nikt nas nie chciał przegonić z tej
zacnej miejscówki. A zatem, śniadanko i w drogę – kierunek Ceuta, znaczy się
Afryka!