Stepnica to
miejsce lubiane przez żeglarzy. Bo i jak mogłoby być inaczej. Każda wizyta
żeglarzy to okazja do szampańskiej (no, może piwnej) zabawy, odbywa się barwny
jarmark, niczym dawne odpusty, są koncerty z muzyką z najróżniejszych
zakamarków muzycznego świata. Gdy więc Marek zaproponował udział w IV Regatach
Stepnica, nie wahałem się ani chwili, tym bardziej, że jakoś nie mieliśmy
jeszcze w tym roku okazji do pożeglowania, ani tym bardziej do poregacenia się,
a to już połowa czerwca.
Piętnaście
mil z przystani JK AZS do Stepnicy to zazwyczaj bardzo przyjemna wycieczka. Tak
też, prawie, było i tym razem. Wystartowaliśmy ok 1700, więc należało
przemieszczać się w miarę energicznie. Tymczasem Eol uwziął się na nas i bez
przerwy wiało nam prosto w nos. Aby dotrzeć do Stepnicy zanim Helios zakończy
swoją codzienną wędrówkę nie mogliśmy pozwolić sobie na halsówkę i chcąc, nie
chcąc, musieliśmy zaprząc do roboty nasze niewielkie stadko koników
mechanicznych. I w ten sposób dopłynęliśmy około 2200 do Stepnicy. Po
odstawieniu kataryny, jeszcze przez dobry kwadrans szumiało mi w głowie.
A w marinie raptem parę jachtów. Czy to fakt, że akurat równolegle odbywał się w Szczecinie organizowany z wielkim rozmachem finał Baltic Tall Ships Regatta 2015, czy też jedynie kolejne potwierdzenie, że miłośników turystycznego regacenia się jest coraz mniej, ale wyglądało to smutnie. Co prawda nową marinę oddano do użytku już w zeszłym roku, ale nie miałem jeszcze okazji w niej cumować. W czasie zeszłorocznych Etapowych Regat Turystycznych, które dla mnie skończyły się właśnie w Stepnicy, cumowaliśmy w Kanale Młyńskim. Tak więc z dużym zainteresowaniem przyglądałem się podejściu i samej marinie. Najpierw kardynalki, których na roztoce jest cztery. I nie są one ustawione dla ozdoby. Oj nie, nie. Miałem okazję zobaczyć jak dla kilku kolegów kończyło się zlekceważenie tych dwóch ostatnich, tuż przed portem. Na szczęście dno w tym miejscu jest piaszczyste i wszystko sprowadzało się do lekkiego przetarcia dna. Choć jeden z jachtów, ponad trzydziestostopowy beneteau first, który nieco za bardzo się śpieszył, całkiem efektownie podrzucił kuperek do góry, ale i jemu udało się bezpiecznie wycofać.
Po przejściu
między kardynalkami już tylko żabi skok do główek mariny. Co prawda gospodarze
oszczędzają na prądzie i nie świeci się zielone światełko, ale czerwone jest na
tyle mocne, że wystarczy. Ostrzegano nas, że marina nie jest przygotowana na
silniejsze wiatry z zachodu. Od tej strony jest zupełnie otwarta i z szeroko
rozwartymi ramionami przygarnia fale rozpędzone na Roztoce. Faktycznie tak to
wygląda, no i w sobotę wieczorem przyszedł ten silniejszy, burzowy, zachodni
wiatr. Nie było jednak najgorzej. Byliśmy zacumowani burtą zawietrzną więc
obawialiśmy się obijania o Y-bom. Wywiesiliśmy wszystkie obijacze, ale nie
wyglądało to dobrze. Gdy jednak daliśmy dwa odciągi na keję z burty nawietrznej
sytuacja zdecydowanie się poprawiła. Co prawda dalej bujało, ale już nie
tłukliśmy o Y-bom. A bujanie? Przyjemniej się spało. Ale wcale nie było
przyjemnie, gdy natura przypomniała o sobie i trzeba było pójść tam, gdzie i
król chadza piechotą. W marinie jest tylko stara, rozpadająca się budka, z
epoki węgla kamiennego, z dwoma muszlami klozetowymi i jedną umywalką, a wszystko
wspólne dla pań i panów. Oczywiście w kranie tylko zimna wodą. Czy ktoś
zapomniał, że żeglarze również mają takie prozaiczne potrzeby i do tego czasami
chcieliby się wykąpać? Czy też zwyczajnie zabrakło kasy?
Organizatorzy regat postanowili zmienić trasę i formułę regat w stosunku
do lat poprzednich. Tym razem miały to być trzy wyścigi up & down, na
krótkiej trasie mieszczącej się na Roztoce, której przebieg wyznaczał
dominujący kierunek wiatru. Świetny pomysł, takie intensywne pływanie na zmianę
pod wiatr i z wiatrem to spore wyzwanie dla żeglarzy. Chyba jednak ktoś
zapomniał, że w tych regatach biorą udział ciężkie balastowe jachty, często
sporych rozmiarów a ich załogi nie są zawodowcami. W takich krótkich wyścigach,
do tego z dużą ilością manewrów szalenie istotny jest start. Dlatego w dwóch
pierwszych wyścigach "obserwowaliśmy" go z pewnego dystansu, by móc lepiej
docenić kunszt naszych kolegów. A co tam się działo, to ho, ho! W trzecim
wyścigu jakoś tak się ustawiliśmy, że niechcący musieliśmy płynąć w czubie,
mimo że wystartowaliśmy na lewym halsie. Przepraszamy wszystkich tych, którzy
byli za nami. To i tak nie miało znaczenia, bo wszystko układało się zgodnie z
planem: Krzysiek na Trzecim daleko przed nami, raczej bez szans na
przeliczenie. Grzegorz na Alderanie z kolei regularnie przychodził za nami, do
tego ma gorszy przelicznik, więc w naszej grupie bez niespodzianek. Trzy biegi
minęły błyskawicznie. Wracaliśmy do mariny bez specjalnych emocji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz