Kiedy
oddajemy cumy rozpoczynając podróż do Trzebieży na Etapowe Regaty Turystyczne,
już pięćdziesiąte, nachodzą mnie różne bardzo przyjemne uczucia: radości,
swobody przedregatowej ekscytacji. Zupełnie tak, jakbym wyruszał w nie wiadomo
jak wielki rejs. A to jest przecież, raptem osiem dni, które mijają z
prędkością TGV. Ani się obejrzę a będzie już po wszystkim. Tylko siedem
wyścigów, i dla tego każdy bardzo ważny. Jeśli się myśli o zajęciu dobrego
miejsca, nie można żadnego z nich odpuścić. W naszej grupie jachty Trzeci
Krzyśka Dąbrowskiego i Whisky Maćka Szuberli są poza konkurencją. Z pozostałymi
można powalczyć. Większość konkurentów znamy, niewiadomą jest jedynie Fragles. Jacht
szwedzkiej konstrukcji JOJ 20, mający 6 m długości, czyli tak samo jak nasza
Carina, a przy tym niewiarygodnie dobry współczynnik KWR 1,0684. Duży znak
zapytania.
Organizator
regat się zmienił, tym razem całością zawiaduje Piotr Stelmarczyk, ale
uroczystość otwarcia niczym nie różniła się od poprzednich. Schemat dokładnie
ten sam od lat, bo i czego można by wymagać. Tylko jakoś tłoczniej. Magia
jubileuszu zrobiła swoje, w momencie rozpoczęcia ceremonii otwarcia regat,
organizatorzy mogli pochwalić się 98 zapisanymi jednostkami. Najbardziej nas
interesująca grupa III KWR zgromadziła 10 jednostek będzie więc fajna zabawa.
Z reguły
wyścigi z Trzebieży do Świnoujścia nie mają zbyt ciekawej historii. Trasa,
zawsze ta sama, jest bardzo prosta, a i wiatry niezbyt komplikują sytuację. Tym
razem było podobnie, choć nie dało się przelecieć całego etapu jednym halsem
jak to często bywało. No i zaczęliśmy regaty od poszukiwania własnej drogi.
Niestety, ta metoda w ostatnich latach nam nie służy i jakimś dziwnym trafem,
na metę przypływają szybciej od nas dryfujące śmiecie. Nie inaczej było i tym
razem. Z wielkim trudem udało nam się dopłynąć do mety na 5 miejscu. Musieliśmy
uznać wyższość nie tylko faworytów naszej grupy ale również Sowy Piotra
Sosnowskiego i Ermy Kuby Wilczyńskiego. Kiedy w końcu dotarliśmy do Świnoujścia,
miejsce do zacumowania znaleźliśmy tylko dzięki koleżeństwu z Trzeciego. Marina
była pełniusieńka. Choć trzeba przyznać, że marina w Świnoujściu jest całkiem
spora i zupełnie przyzwoita, to jednak w środku sezonu, gdy do innych żeglarzy
dołączy setka jachtów biorących udział w regatach, to i ona nie wytrzymuje i
pęka w szwach. Jeszcze później przypłynął Camelot, jacht komisji sędziowskiej,
długo jeszcze zbierający spóźnione, regatowe niedobitki. Od kiedy biorę udział
w ERT nie przypominam sobie tak efektownego statku komisji regatowej. Camelot
to zbudowany w 1982 na Florydzie jacht typu nautical 56. Prezentuje się bardzo
stylowo a przy tym, w stosunku do płaskodennych jachtów motorowych, najczęściej
pełniących do tej pory rolę jednostki komisji, zdecydowanie lepiej znosi
silniejsze falowanie.
Pierwszy
dzień pobytu w Świnoujściu wyglądał, jakby to nie były największe w regionie ,
a może i nie tylko, regaty amatorskie. Zupełnie nikogo nie interesowało, że
pojawiła się tak liczna flotylla jachtów. Nikt nie pomyślał aby zarezerwować
miejsce dla Camelota, który wylądował w rezultacie na końcu zachodniej kei,
czyli na końcu świata. Dla tych co nie mieli ze sobą rowerów, czyli chyba dla
wszystkich uczestników regat, oznaczało to wielką wyprawę w celu sprawdzenia
wyników etapu. Ponieważ nam udało się zacumować na końcu wschodniej strony basenu portowego, należeliśmy do tych
szczęśliwców, którzy wprawę do Camelota musieli rozkładać na dwa dni, bo w
jeden dzień przebycie drogi tam i z powrotem było niewykonalne. Nawet wyprawa
do sanitariatów to duże wyzwanie. Czy naprawdę nie można ustawić kilku toi-toi
przy końcu mariny, aby nie trzeba było za każdym razem pokonywać tych
kilometrów? Organizator regat oraz władze miasta zadbały o to by rozczarowanie
żeglarzy w pierwszym dniu było jak najpełniejsze i nawet przysłowiowej kiełbasy
z grilla nie było. Choć może to i lepiej, bo akurat w Świnoujściu w ubiegłym
roku ta kiełbasa była najgorsza jaką kiedykolwiek jadłem. Być może więc stało
się tak z troski o nasze podniebienia.
Drugi dzień
50 ERT to wyścig o Błękitną Wstęgę
Zatoki Pomorskiej. Rano, po zapoznaniu się z prognozą pogody brać żeglarska
była nieco zaniepokojona. Prognoza obiecuje 6 B. Zapowiada się niezła zabawa.
Na początek, przed wyjściem z mariny, wszyscy refują żagle. Wypływamy za główki
i cóż za niespodzianka. Fale i owszem są, ale wiatru aby, aby. Wszyscy do
żagli, trzeba się natychmiast rozrefować, bo na tych kawałkach szmatek nie da
się płynąć.
Sam wyścig o
Błękitną Wstęgę został ustawiony jak
należy. Natura też swoje zrobiła. W rezultacie bok trójkąta wzdłuż brzegu, a
zatem i wzdłuż plaży, okazał się bokiem prawie spinakerowym, więc ludziska
opalający się na plaży mieli ładne widowisko. Wiatr nawet nieco stężał, ale nie
na tyle co w prognozie. Odbył się więc ciekawy i szybki wyścig. Dwa razy
trójkąt, trochę walki ze spinakerami i genakerami, bo chodzące od czasu do
czasu mocniejsze szkwały sterowały niektórymi jachtami wedle własnego uznania. Drugi
wyścig i drugie zwycięstwo, w naszej klasie Krzyśka Dąbrowskiego na Trzecim.
Zgodnie z przewidywaniami Trzeci pewnie zmierza po zwycięstwo. Nam wydawało
się, że płyniemy całkiem przyzwoicie, też zgodnie z planem na trzecim miejscu.
Jakież było nasze zdziwienie wieczorem, gdy na tablicy wyników zobaczyliśmy, że
drugie miejsce zajął Fragles. Na mecie byliśmy co prawda przed nim, podobnie jak
Whisky, ale okazało się, że nasza przewaga była zdecydowanie za mała i dzięki
niezwykle korzystnemu współczynnikowi, to właśnie on jest drugi! Trochę nam
miny zrzedły, trochę powietrze uszło. W czasie powrotu wiatr już wzmógł się na
dobre.
Pierwszy
dzień w Świnoujściu minął raczej smętnie. Liczyliśmy jednak, że skoro to
jubileuszowe ERT, to drugi dzień przyniesie coś ekstra. No cóż … Jakby to ująć
aby nikogo nie urazić? Najlepiej wypadł pan prezydent Janusz Żmurkiewicz,
elegancki, bardzo sympatyczny pan. Do
tego zapowiedział dalsze inwestycje w marinie, co spotkało się z
uznaniem żeglarzy. Tym bardziej, że najważniejszą z inwestycji jest drugi
budynek socjalny, po zachodniej stronie basenu portowego. Pan prezydent
zauważył również, że wczasowicze mieli ładny spektakl i poprosił aby któraś z
załóg w przyszłym roku dokooptowała go do załogi. I na tyle by było w kwestii
jubileuszowych fajerwerków. Nie zaglądałem kolegom do miseczek, ale to co ja
dostałem, a co miało być zupą gulaszową, w niczym, no może poza kolorem, nie
przypominało tego smakowitego dania. Jeszcze w trakcie wydawani posiłku
rozpoczął swój koncert duet o nazwie Shanties Team. Nie wiem, czy ci ludzie
byli bardzo zmęczeni, czy po prostu nie w formie, ale wypadli wprost żałośnie.
Do tego jeszcze te kiczowate stroje. Tragedia! Trudno powiedzieć co było
gorsze, zupa gulaszowa czy Shanties Team, ale ogólnie czarna rozpacz, jak ta
chmura, która nadciągnęła nad Świnoujście.
Wiatr rozhulał się na dobre. Następnego
dnia zamiast wyścigu do Dziwnowa, mieliśmy przymusowy postój w Świnoujściu.
Sędzia nie zdecydował się na puszczenie wyścigu przy zapowiadanym 6-7 B z NE. I
chyba słusznie zrobił. Na wtorek za to zapowiedział nietypowy wyścig do
Wolina. Niestety konsekwencją odwołania
wyścigu do Dziwnowa była istotna zmiana w programie całych regat, z pominięciem
Kamienia Pom. włącznie. Sądząc po rozmowach na kei i na jachtach, gdzie
odbywały się liczne spotkania, właśnie wizyty w Kamieniu wszyscy najbardziej
żałowali. Piękna marina, wyjątkowo przychylni żeglarzom włodarze miasta i
kapitalna atmosfera. No cóż, trzeba będzie poczekać do następnego roku.
No i co mają
robić biedni żeglarze przez cały dzień bez pływania? Nie wiadomo co z sobą
zrobić. Co chwilę spojrzenie na zegarek. Spowolnione ruchy, by każda czynność
zajęła jak najwięcej czasu, by w końcu ten dzień się skończył. Spacer do
miasta. Może zajrzymy do jakiejś knajpy? Neptun? Dobrze brzmi, wygląda … tak
sobie, bez specjalnego charakteru, ale schludnie, trochę jak w jadłodajni w
elektrowni, nic przytulności. Do tego zbyt głośna muzyka. W porównaniu jednak
do poprzednio mijanych lokali, ten mimo wszystko zrobił na nas najlepsze
wrażenie. Nie miałem tego dnia specjalnych preferencji, więc zdecydowałem się
na to co poleca szef kuchni czyli szaszłyk. Powiedzmy, że był dosyć poprawny,
tak na trzy z plusem. Deser lodowy z mixem owocowym, zaledwie na podobnym
poziomie. Kilka wizyt w lodziarniach Castellari w Szczecinie sprawiło, że moje
oczekiwania w stosunku do lodów są jednak zdecydowanie wyższe. Jeżeli do tego
dodać słabiutką, znudzoną kelnerkę, to ocena lokalu wypada tak sobie. Typowy
nadmorski lokal, nastawiony na jednorazowego klienta, który i tak tu raczej nie
wróci, bo za kilka dni wróci do swojej rodzinnej miejscowości. Być może ten
brak troski o klientów wynika z dużej ilości gości zza zachodniej granicy, dla
których ten lokal w porównaniu do różnych bud i innych tymczasowych obiektów,
jawi się jako niezwykle porządny.
Powoli ten
strasznie długi dzień dobiegał końca. Jednak im bliżej wieczora tym robiło się
zimniej. Wieczorem siedząc skulony w kokpicie Rudzika, ubrany w T-shirt, polarową
koszulę i puchową kamizelkę zdałem sobie sprawę dlaczego tak lubię żeglowanie
po Morzu Śródziemnym. Zdecydowanie jestem stworzeniem ciepłolubnym. Nie lubię
kiedy zęby dzwonią mi o zęby. Ale dobra wiadomość była taka, że ten gnuśny
dzień dobiegał końca.
Czwarty
dzień regat przywitał nas chłodem i gęstą mgłą. Prognoza pogody zapowiadała
wiatry N-NE, więc niektórzy już od rana zacierali ręce na szybki i gładki
przelot do Wolina. Jeden z kolegów nawet określił to mianem królewskiego
przelotu. I faktycznie, gdy płynęliśmy Kanałem Piastowskim, mieliśmy bardzo
sprzyjający i niezbyt mocny wiatr. Jednak coś zaczęło się łamać jeszcze przed
startem. Duża część uczestników zdecydowanie zaspała i spóźniła się na start.
Komisja sędziowska okazała się bardzo wyrozumiała i odroczyła o godzinę
rozpoczęcie wyścigu, za co z resztą później usłyszała dużo cierpkich słów. Ja
co prawda nic nie mówiłem, ale faktycznie, co prawda nikt nikomu nie broni
biesiadowania do białego rana, ale na start wypadałoby stawić się punktualnie,
tym bardziej, że warunki były sprzyjające. Były sprzyjające, ale to zaczęło się
szybko zmieniać. Zmienił się i kierunek wiatru i jego siła. Trasa wyścigu, jak
na ERT ustawiona ciekawie, trochę w dół Zalewu, trochę w górę i znowu w dół.
Trochę pełnym wiatrem, trochę pod wiatr. A ten skubaniec rozkręcał się i
rozkręcał. A my jak zwykle na pełnych żaglach. Jak się bawić to się bawić. Na
pełniaku jazda jak na górskiej kolejce, pod wiatr ostry taniec z talią grota.
Wypuszczanie i wybieranie. Już, już nas przygniata i chce obrócić, luzuję.
Wstajemy i płyniemy, wybieram, ale tylko na moment. I tak raz za razem. Na
pełniaku zyskiwaliśmy, na ostrych traciliśmy. No cóż, brak sprytnego refpatentu
jeszcze raz dał znać o sobie. Pod każdym względem to był chyba najciekawszy
etap 50 ERT. Nieźle się umęczyłem, ale to było coś. Na mecie okazało się, że
zajęliśmy w naszej grupie trzecie miejsce, co pozwoliło nam przesunąć się też
na trzecie w grupie w generalce. Tradycyjnie pierwszy był s/y Trzeci, a drugi
s/y Whisky. Nudy! No, chyba, że to my bylibyśmy tymi ciągłymi zwycięzcami. To zupełnie co innego.
W końcu
docieramy do Wolina, a tam spore zmiany. Powstał nowy basen jachtowy, marina
się rozrosła. Niestety nie został dokończony domek klubowy, jednak Wolinianie
zrobili co można aby postój w ich marinie nie był zbytnio uciążliwy. Można
powiedzieć, że byliśmy w marinie z widokiem na przyszłość, choć przyszłość
bliżej nieokreśloną. Na tablicy budowlanej termin zakończenia prac to
31.05.2014, a tu już końcówka lipca tegoż 2014. Mimo wszystko widać, że miasto
się zmienia. Nie tylko marina ale też budują się nowe kamieniczki,
uporządkowano plac przy kościele p.w. św. Mikołaja, powstało nowe targowisko.
Robi się coraz przyjemniej.
Czy trudno
jest zupełnie nic nie robić? Gdzieś słyszałem, że bardzo trudno. A mi to nie
sprawia trudności, przynajmniej w pewnym zakresie. Ale jak by to było na
dłuższym dystansie? Rozmyślałem tak sobie leżąc w kokpicie, w czasie kolejnego
niewyścigowego dnia. Zmiana trasy regat sprawiła, że w Wolinie mieliśmy kolejny
dzień pasjonującego wyczekiwania na lepsze jutro. Była więc wizyta na targu,
był spacer po mieście, była wizyta w kościele p.w. św. Mikołaja, który jak się
okazuje ma długą i ciekawą historię. Najpierw pod patronatem zakonu Cysterek
(od 1288 roku), od 1535 roku kościół został przejęty przez protestantów, po II
wojnie światowej, zniszczony w 80 %, znowu powrócił do kościoła
rzymsko-katolickiego.
Drugie
popołudnie w Wolinie to wreszcie powrót do pierwotnego programu regat, choć z
miłym uzupełnieniem ze strony burmistrza Wolina, pana Eugeniusza Jasiewicza. W
czasie popołudniowego spotkania z panem burmistrzem, okazało się, że gospodarz
miasta wykazał się refleksem i w związku z tym, że ostatni etap kończył się w
Wolinie, ufundował puchar za 50 miejsce na etapie do Wolina i dwie nagrody dla
samotników. Bardzo to sympatyczne i z poczuciem humoru, tym bardziej, że
nagrodzonymi okazali się dwaj nieco starsi dżentelmeni. Jeden z Polski, drugie
z Niemiec. Do tego, jak zwykle w Wolinie
pyszna zupa, świetny chleb ze smalcem i kiszone ogórki. I tylko ten zespół
ludowo-lokalny. Sympatyczni ludzie, doskonale bawiący się tym co robią, ale nie
na tą imprezę. Były próby poderwania braci żeglarskiej do wspólnej zabawy,
niestety bez powodzenia.
Po części
oficjalnej, tradycyjnie zaczęły się zajęcia w podgrupach. Koleżeństwo z Whisky
zaproponowało grilla, co spotkało się z bardzo przychylnym przyjęciem
zaproszonych załóg. Początkowo grill miał być ustawiony przy kei, w pobliżu
naszych jachtów. Ktoś jednak wpadł na pomysł, że znacznie wygodniej będzie nam
biesiadować przy stołach rozstawionych przy namiastce domku klubowego. Szybko
więc zajęliśmy miejsca i znieśliśmy najróżniejsze smakowite wiktuały.
Początkowe zadowolenie z niezwykłej zmyślności szybko jednak zaczęło ustępować,
gdy wokół nas szybko zaczęło się zagęszczać. Okazało się, że organizatorzy
właśnie w tym miejscu zaplanowali pogadankę o trymowaniu żagli a później
koncert na skrzypcach w wykonaniu Henia Widery. Nastrój prysł jak bańka
mydlana. Nasze miny zmieniły się jak u sześciolatka, który znajduje pod choinką
zamiast wymarzonego smartfona, jakże praktyczne o tej porze roku, wełniane
skarpetki.
W czwartek
rano odbyła się jak zwykle odprawa. Niespodziankę była natomiast wizyta pana
burmistrza, który przybył, aby jeszcze raz życzyć żeglarzom pomyślności i
zaprosić ich do odwiedzania Wolina. Ładny gest.
Sam wyścig z
Wolina do nowego Warpna nie był specjalnie pasjonujący. Co prawda wiatr był
dosyć silny, ale cały czas praktycznie jednym halsem. Najpierw poniosło nas
gdzieś zbyt blisko południowego brzegu, co okazało się dużą pomyłką. Później,
na ostatnim odcinku, nie chciało się nam stawiać spinakera, bo za krótki
odcinek, w rezultacie klapa na mecie, siódme miejsce. Hippo przeliczył nas o
dwie sekundy! Jeszcze większą porażkę w tym wyścigu poniósł „Trzeci”, który
został sklasyfikowany na 9 miejscu. Wyścig wygrał Fragles przed Ermą. Chociaż
na moment podniosło to temperaturę rywalizacji w naszej grupie.
Kawalkada ok.
stu jachtów bardzo dokładnie zapełniła marinę w Nowym Warpnie. Upychanie
jachtów we wszystkie możliwe i niemożliwe sposoby przypominało deptanie
kapusty. Wzdłuż, wszerz, w poprzek. Jak się komu udało. Ale to już taka
tradycja w Nowym Warpnie. No a same miasto coraz piękniejsze. Zawsze należało
do moich ulubionych na trasie Etapowych Regat Turystycznych, ale teraz jeszcze
bardziej. Do tego można dodać miłe powitanie miejscowych włodarzy i fajny
poczęstunek. Jednak, co najważniejsze, zmienia się i sama przystań za sprawą
nowych dzierżawców. Raczej nigdy nie będzie to wielki port jachtowy, tym
niemniej może to bardzo przytulna, z fajną atmosferą, marina dla tych co
uciekają od zgiełku. Ludzie, odwiedzajcie Nowe Warpno!
Klapa w
wyścigu z Wolina do Nowego Warpna spowodowała, że do kolejnego etapu,
kończącego się w Stepnicy, przygotowaliśmy się nieco staranniej. A wyścig był niesamowity.
Początkowo wydawał się łatwy. Wiatr był słaby. Nic nie zapowiadało końcowych
emocji. Tym czasem dobrze przemyślany i konsekwentnie realizowany plan,
sprawił, że płynęliśmy bardzo dobrze. Kiedy przyszło do zmiany halsu, okazało
się, że zrobiliśmy to w bardzo dobrym momencie. Wiatr zaczął wyraźnie się
wzmagać. Duże jachty zdecydowanie przyśpieszyły. Mimo to w przejściu przy Chełminku
byliśmy bardzo wysoko w klasyfikacji. Wiatr zaczął utrudniać mniejszym jachtom
przejście na Roztokę. Nam udało się to zrobić bardzo sprawnie. Niestety warunki
stawały się coraz bardziej sprzyjające dla wielkich. Zaczęli wyprzedzać nas
jeden po drugim . Znowu zaczęło się ujeżdżanie Rudzika. Jak strasznie, ten
niedługi przecież, dystans zaczął mi się dłużyć. Gdzie ta cholerna meta?!
Wyprzedził nas Trzeci i kilka jachtów z innych grup. Wreszcie meta i
niecierpliwe oczekiwanie na wyniki. Tym razem wyjątkowo długie, bo jachty rozpłynęły
się po całym zalewie. Jak się później okazało, niektórzy zrezygnowali ze
względu na warunki pogodowe, z
przepychania się między Chełminkiem i Wyspą Refulacyjną i od razu popłynęli do
Trzebieży.
Czekając na
wyniki, jednocześnie pakowałem się, gdyż dla mnie przedostatni etap regat był
ostatnim. Ze Stepnicy odebrała mnie żonka. Krótka wizyta w domu. Przepakowanie
torby i w drogę do Chorwacji. Następnego dnia miałem przejąć jacht w Splicie.
Ale to już zupełnie inna historia.
W
końcu, już byłem w Niemczech, przyszło
potwierdzenie wyników etapu. Wygraliśmy
w naszej grupie! Trzeci co prawda wyprzedził nas przed metą, ale miał zbyt małą
przewagę i zdołaliśmy go przeliczyć. Dzięki temu umocniliśmy się w generalce na
trzecim miejscu.
Bardzo
żałowałem, że nie mogłem uczestniczyć w ostatnim etapie regat. No cóż, czasami
tak bywa. Mimo, że byłem bardzo rozczarowany oprawą 50 ERT, to ja po prostu
bardzo lubię tę imprezę. A oprawa? Była po prostu nędzna, absolutnie nie na
miarę takiego jubileuszu. Choćby w porównaniu z ubiegłym rokiem, gdzie m.in.
były trzy bardzo dobre koncerty: Quftry, Andrzej Korycki, Stary Szmugler. A w
tym roku? Bez komentarza. Natomiast duże słowa uznania można wyrazić pod
adresem głównego sędziego, Tomasza Paterkowskiego, który mimo różnych
przeciwności losu, całkiem sprawnie to wszystko przeprowadził.
Znowu trzeba
czekać cały rok na następne ERT. No dobra, poczekam i z wielką przyjemnością
wezmę w nich udział. Byle tylko nie było kolizji terminów najważniejszych w
naszym rejonie regat, bo z tym różnie bywa. A bardzo bym tego nie chciał, bo mam
już zaproszenie na inną, bardzo ciekawą imprezę ….
A Nowe Warpno wciąż piękniej. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz