poniedziałek, 8 września 2014

50 Etapowe Regaty Turystyczne

       


       Kiedy oddajemy cumy rozpoczynając podróż do Trzebieży na Etapowe Regaty Turystyczne, już pięćdziesiąte, nachodzą mnie różne bardzo przyjemne uczucia: radości, swobody przedregatowej ekscytacji. Zupełnie tak, jakbym wyruszał w nie wiadomo jak wielki rejs. A to jest przecież, raptem osiem dni, które mijają z prędkością TGV. Ani się obejrzę a będzie już po wszystkim. Tylko siedem wyścigów, i dla tego każdy bardzo ważny. Jeśli się myśli o zajęciu dobrego miejsca, nie można żadnego z nich odpuścić. W naszej grupie jachty Trzeci Krzyśka Dąbrowskiego i Whisky Maćka Szuberli są poza konkurencją. Z pozostałymi można powalczyć. Większość konkurentów znamy, niewiadomą jest jedynie Fragles. Jacht szwedzkiej konstrukcji JOJ 20, mający 6 m długości, czyli tak samo jak nasza Carina, a przy tym niewiarygodnie dobry współczynnik KWR 1,0684. Duży znak zapytania.
       Organizator regat się zmienił, tym razem całością zawiaduje Piotr Stelmarczyk, ale uroczystość otwarcia niczym nie różniła się od poprzednich. Schemat dokładnie ten sam od lat, bo i czego można by wymagać. Tylko jakoś tłoczniej. Magia jubileuszu zrobiła swoje, w momencie rozpoczęcia ceremonii otwarcia regat, organizatorzy mogli pochwalić się 98 zapisanymi jednostkami. Najbardziej nas interesująca grupa III KWR zgromadziła 10 jednostek będzie więc fajna zabawa.


       Z reguły wyścigi z Trzebieży do Świnoujścia nie mają zbyt ciekawej historii. Trasa, zawsze ta sama, jest bardzo prosta, a i wiatry niezbyt komplikują sytuację. Tym razem było podobnie, choć nie dało się przelecieć całego etapu jednym halsem jak to często bywało. No i zaczęliśmy regaty od poszukiwania własnej drogi. Niestety, ta metoda w ostatnich latach nam nie służy i jakimś dziwnym trafem, na metę przypływają szybciej od nas dryfujące śmiecie. Nie inaczej było i tym razem. Z wielkim trudem udało nam się dopłynąć do mety na 5 miejscu. Musieliśmy uznać wyższość nie tylko faworytów naszej grupy ale również Sowy Piotra Sosnowskiego i Ermy Kuby Wilczyńskiego. Kiedy w końcu dotarliśmy do Świnoujścia, miejsce do zacumowania znaleźliśmy tylko dzięki koleżeństwu z Trzeciego. Marina była pełniusieńka. Choć trzeba przyznać, że marina w Świnoujściu jest całkiem spora i zupełnie przyzwoita, to jednak w środku sezonu, gdy do innych żeglarzy dołączy setka jachtów biorących udział w regatach, to i ona nie wytrzymuje i pęka w szwach. Jeszcze później przypłynął Camelot, jacht komisji sędziowskiej, długo jeszcze zbierający spóźnione, regatowe niedobitki. Od kiedy biorę udział w ERT nie przypominam sobie tak efektownego statku komisji regatowej. Camelot to zbudowany w 1982 na Florydzie jacht typu nautical 56. Prezentuje się bardzo stylowo a przy tym, w stosunku do płaskodennych jachtów motorowych, najczęściej pełniących do tej pory rolę jednostki komisji, zdecydowanie lepiej znosi silniejsze falowanie. 

         
       Pierwszy dzień pobytu w Świnoujściu wyglądał, jakby to nie były największe w regionie , a może i nie tylko, regaty amatorskie. Zupełnie nikogo nie interesowało, że pojawiła się tak liczna flotylla jachtów. Nikt nie pomyślał aby zarezerwować miejsce dla Camelota, który wylądował w rezultacie na końcu zachodniej kei, czyli na końcu świata. Dla tych co nie mieli ze sobą rowerów, czyli chyba dla wszystkich uczestników regat, oznaczało to wielką wyprawę w celu sprawdzenia wyników etapu. Ponieważ nam udało się zacumować na końcu wschodniej  strony basenu portowego, należeliśmy do tych szczęśliwców, którzy wprawę do Camelota musieli rozkładać na dwa dni, bo w jeden dzień przebycie drogi tam i z powrotem było niewykonalne. Nawet wyprawa do sanitariatów to duże wyzwanie. Czy naprawdę nie można ustawić kilku toi-toi przy końcu mariny, aby nie trzeba było za każdym razem pokonywać tych kilometrów? Organizator regat oraz władze miasta zadbały o to by rozczarowanie żeglarzy w pierwszym dniu było jak najpełniejsze i nawet przysłowiowej kiełbasy z grilla nie było. Choć może to i lepiej, bo akurat w Świnoujściu w ubiegłym roku ta kiełbasa była najgorsza jaką kiedykolwiek jadłem. Być może więc stało się tak z troski o nasze podniebienia.  


       Drugi dzień 50 ERT to  wyścig o Błękitną Wstęgę Zatoki Pomorskiej. Rano, po zapoznaniu się z prognozą pogody brać żeglarska była nieco zaniepokojona. Prognoza obiecuje 6 B. Zapowiada się niezła zabawa. Na początek, przed wyjściem z mariny, wszyscy refują żagle. Wypływamy za główki i cóż za niespodzianka. Fale i owszem są, ale wiatru aby, aby. Wszyscy do żagli, trzeba się natychmiast rozrefować, bo na tych kawałkach szmatek nie da się płynąć.


       Sam wyścig o Błękitną Wstęgę  został ustawiony jak należy. Natura też swoje zrobiła. W rezultacie bok trójkąta wzdłuż brzegu, a zatem i wzdłuż plaży, okazał się bokiem prawie spinakerowym, więc ludziska opalający się na plaży mieli ładne widowisko. Wiatr nawet nieco stężał, ale nie na tyle co w prognozie. Odbył się więc ciekawy i szybki wyścig. Dwa razy trójkąt, trochę walki ze spinakerami i genakerami, bo chodzące od czasu do czasu mocniejsze szkwały sterowały niektórymi jachtami wedle własnego uznania. Drugi wyścig i drugie zwycięstwo, w naszej klasie Krzyśka Dąbrowskiego na Trzecim. Zgodnie z przewidywaniami Trzeci pewnie zmierza po zwycięstwo. Nam wydawało się, że płyniemy całkiem przyzwoicie, też zgodnie z planem na trzecim miejscu. Jakież było nasze zdziwienie wieczorem, gdy na tablicy wyników zobaczyliśmy, że drugie miejsce zajął Fragles. Na mecie byliśmy co prawda przed nim, podobnie jak Whisky, ale okazało się, że nasza przewaga była zdecydowanie za mała i dzięki niezwykle korzystnemu współczynnikowi, to właśnie on jest drugi! Trochę nam miny zrzedły, trochę powietrze uszło. W czasie powrotu wiatr już wzmógł się na dobre.


       Pierwszy dzień w Świnoujściu minął raczej smętnie. Liczyliśmy jednak, że skoro to jubileuszowe ERT, to drugi dzień przyniesie coś ekstra. No cóż … Jakby to ująć aby nikogo nie urazić? Najlepiej wypadł pan prezydent Janusz Żmurkiewicz, elegancki, bardzo sympatyczny pan. Do  tego zapowiedział dalsze inwestycje w marinie, co spotkało się z uznaniem żeglarzy. Tym bardziej, że najważniejszą z inwestycji jest drugi budynek socjalny, po zachodniej stronie basenu portowego. Pan prezydent zauważył również, że wczasowicze mieli ładny spektakl i poprosił aby któraś z załóg w przyszłym roku dokooptowała go do załogi. I na tyle by było w kwestii jubileuszowych fajerwerków. Nie zaglądałem kolegom do miseczek, ale to co ja dostałem, a co miało być zupą gulaszową, w niczym, no może poza kolorem, nie przypominało tego smakowitego dania. Jeszcze w trakcie wydawani posiłku rozpoczął swój koncert duet o nazwie Shanties Team. Nie wiem, czy ci ludzie byli bardzo zmęczeni, czy po prostu nie w formie, ale wypadli wprost żałośnie. Do tego jeszcze te kiczowate stroje. Tragedia! Trudno powiedzieć co było gorsze, zupa gulaszowa czy Shanties Team, ale ogólnie czarna rozpacz, jak ta chmura, która nadciągnęła nad Świnoujście.       

       Wiatr rozhulał się na dobre. Następnego dnia zamiast wyścigu do Dziwnowa, mieliśmy przymusowy postój w Świnoujściu. Sędzia nie zdecydował się na puszczenie wyścigu przy zapowiadanym 6-7 B z NE. I chyba słusznie zrobił. Na wtorek za to zapowiedział nietypowy wyścig do Wolina.  Niestety konsekwencją odwołania wyścigu do Dziwnowa była istotna zmiana w programie całych regat, z pominięciem Kamienia Pom. włącznie. Sądząc po rozmowach na kei i na jachtach, gdzie odbywały się liczne spotkania, właśnie wizyty w Kamieniu wszyscy najbardziej żałowali. Piękna marina, wyjątkowo przychylni żeglarzom włodarze miasta i kapitalna atmosfera. No cóż, trzeba będzie poczekać do następnego roku.    

     
       No i co mają robić biedni żeglarze przez cały dzień bez pływania? Nie wiadomo co z sobą zrobić. Co chwilę spojrzenie na zegarek. Spowolnione ruchy, by każda czynność zajęła jak najwięcej czasu, by w końcu ten dzień się skończył. Spacer do miasta. Może zajrzymy do jakiejś knajpy? Neptun? Dobrze brzmi, wygląda … tak sobie, bez specjalnego charakteru, ale schludnie, trochę jak w jadłodajni w elektrowni, nic przytulności. Do tego zbyt głośna muzyka. W porównaniu jednak do poprzednio mijanych lokali, ten mimo wszystko zrobił na nas najlepsze wrażenie. Nie miałem tego dnia specjalnych preferencji, więc zdecydowałem się na to co poleca szef kuchni czyli szaszłyk. Powiedzmy, że był dosyć poprawny, tak na trzy z plusem. Deser lodowy z mixem owocowym, zaledwie na podobnym poziomie. Kilka wizyt w lodziarniach Castellari w Szczecinie sprawiło, że moje oczekiwania w stosunku do lodów są jednak zdecydowanie wyższe. Jeżeli do tego dodać słabiutką, znudzoną kelnerkę, to ocena lokalu wypada tak sobie. Typowy nadmorski lokal, nastawiony na jednorazowego klienta, który i tak tu raczej nie wróci, bo za kilka dni wróci do swojej rodzinnej miejscowości. Być może ten brak troski o klientów wynika z dużej ilości gości zza zachodniej granicy, dla których ten lokal w porównaniu do różnych bud i innych tymczasowych obiektów, jawi się jako niezwykle porządny.   
       Powoli ten strasznie długi dzień dobiegał końca. Jednak im bliżej wieczora tym robiło się zimniej. Wieczorem siedząc skulony w kokpicie Rudzika, ubrany w T-shirt, polarową koszulę i puchową kamizelkę zdałem sobie sprawę dlaczego tak lubię żeglowanie po Morzu Śródziemnym. Zdecydowanie jestem stworzeniem ciepłolubnym. Nie lubię kiedy zęby dzwonią mi o zęby. Ale dobra wiadomość była taka, że ten gnuśny dzień dobiegał końca.


       Czwarty dzień regat przywitał nas chłodem i gęstą mgłą. Prognoza pogody zapowiadała wiatry N-NE, więc niektórzy już od rana zacierali ręce na szybki i gładki przelot do Wolina. Jeden z kolegów nawet określił to mianem królewskiego przelotu. I faktycznie, gdy płynęliśmy Kanałem Piastowskim, mieliśmy bardzo sprzyjający i niezbyt mocny wiatr. Jednak coś zaczęło się łamać jeszcze przed startem. Duża część uczestników zdecydowanie zaspała i spóźniła się na start. Komisja sędziowska okazała się bardzo wyrozumiała i odroczyła o godzinę rozpoczęcie wyścigu, za co z resztą później usłyszała dużo cierpkich słów. Ja co prawda nic nie mówiłem, ale faktycznie, co prawda nikt nikomu nie broni biesiadowania do białego rana, ale na start wypadałoby stawić się punktualnie, tym bardziej, że warunki były sprzyjające. Były sprzyjające, ale to zaczęło się szybko zmieniać. Zmienił się i kierunek wiatru i jego siła. Trasa wyścigu, jak na ERT ustawiona ciekawie, trochę w dół Zalewu, trochę w górę i znowu w dół. Trochę pełnym wiatrem, trochę pod wiatr. A ten skubaniec rozkręcał się i rozkręcał. A my jak zwykle na pełnych żaglach. Jak się bawić to się bawić. Na pełniaku jazda jak na górskiej kolejce, pod wiatr ostry taniec z talią grota. Wypuszczanie i wybieranie. Już, już nas przygniata i chce obrócić, luzuję. Wstajemy i płyniemy, wybieram, ale tylko na moment. I tak raz za razem. Na pełniaku zyskiwaliśmy, na ostrych traciliśmy. No cóż, brak sprytnego refpatentu jeszcze raz dał znać o sobie. Pod każdym względem to był chyba najciekawszy etap 50 ERT. Nieźle się umęczyłem, ale to było coś. Na mecie okazało się, że zajęliśmy w naszej grupie trzecie miejsce, co pozwoliło nam przesunąć się też na trzecie w grupie w generalce. Tradycyjnie pierwszy był s/y Trzeci, a drugi s/y Whisky. Nudy!  No, chyba, że to my bylibyśmy tymi ciągłymi zwycięzcami. To zupełnie co innego.   


       W końcu docieramy do Wolina, a tam spore zmiany. Powstał nowy basen jachtowy, marina się rozrosła. Niestety nie został dokończony domek klubowy, jednak Wolinianie zrobili co można aby postój w ich marinie nie był zbytnio uciążliwy. Można powiedzieć, że byliśmy w marinie z widokiem na przyszłość, choć przyszłość bliżej nieokreśloną. Na tablicy budowlanej termin zakończenia prac to 31.05.2014, a tu już końcówka lipca tegoż 2014. Mimo wszystko widać, że miasto się zmienia. Nie tylko marina ale też budują się nowe kamieniczki, uporządkowano plac przy kościele p.w. św. Mikołaja, powstało nowe targowisko. Robi się coraz przyjemniej.   


       Czy trudno jest zupełnie nic nie robić? Gdzieś słyszałem, że bardzo trudno. A mi to nie sprawia trudności, przynajmniej w pewnym zakresie. Ale jak by to było na dłuższym dystansie? Rozmyślałem tak sobie leżąc w kokpicie, w czasie kolejnego niewyścigowego dnia. Zmiana trasy regat sprawiła, że w Wolinie mieliśmy kolejny dzień pasjonującego wyczekiwania na lepsze jutro. Była więc wizyta na targu, był spacer po mieście, była wizyta w kościele p.w. św. Mikołaja, który jak się okazuje ma długą i ciekawą historię. Najpierw pod patronatem zakonu Cysterek (od 1288 roku), od 1535 roku kościół został przejęty przez protestantów, po II wojnie światowej, zniszczony w 80 %, znowu powrócił do kościoła rzymsko-katolickiego.


       Drugie popołudnie w Wolinie to wreszcie powrót do pierwotnego programu regat, choć z miłym uzupełnieniem ze strony burmistrza Wolina, pana Eugeniusza Jasiewicza. W czasie popołudniowego spotkania z panem burmistrzem, okazało się, że gospodarz miasta wykazał się refleksem i w związku z tym, że ostatni etap kończył się w Wolinie, ufundował puchar za 50 miejsce na etapie do Wolina i dwie nagrody dla samotników. Bardzo to sympatyczne i z poczuciem humoru, tym bardziej, że nagrodzonymi okazali się dwaj nieco starsi dżentelmeni. Jeden z Polski, drugie z Niemiec.  Do tego, jak zwykle w Wolinie pyszna zupa, świetny chleb ze smalcem i kiszone ogórki. I tylko ten zespół ludowo-lokalny. Sympatyczni ludzie, doskonale bawiący się tym co robią, ale nie na tą imprezę. Były próby poderwania braci żeglarskiej do wspólnej zabawy, niestety bez powodzenia.


       Po części oficjalnej, tradycyjnie zaczęły się zajęcia w podgrupach. Koleżeństwo z Whisky zaproponowało grilla, co spotkało się z bardzo przychylnym przyjęciem zaproszonych załóg. Początkowo grill miał być ustawiony przy kei, w pobliżu naszych jachtów. Ktoś jednak wpadł na pomysł, że znacznie wygodniej będzie nam biesiadować przy stołach rozstawionych przy namiastce domku klubowego. Szybko więc zajęliśmy miejsca i znieśliśmy najróżniejsze smakowite wiktuały. Początkowe zadowolenie z niezwykłej zmyślności szybko jednak zaczęło ustępować, gdy wokół nas szybko zaczęło się zagęszczać. Okazało się, że organizatorzy właśnie w tym miejscu zaplanowali pogadankę o trymowaniu żagli a później koncert na skrzypcach w wykonaniu Henia Widery. Nastrój prysł jak bańka mydlana. Nasze miny zmieniły się jak u sześciolatka, który znajduje pod choinką zamiast wymarzonego smartfona, jakże praktyczne o tej porze roku, wełniane skarpetki.    
       W czwartek rano odbyła się jak zwykle odprawa. Niespodziankę była natomiast wizyta pana burmistrza, który przybył, aby jeszcze raz życzyć żeglarzom pomyślności i zaprosić ich do odwiedzania Wolina. Ładny gest.


       Sam wyścig z Wolina do nowego Warpna nie był specjalnie pasjonujący. Co prawda wiatr był dosyć silny, ale cały czas praktycznie jednym halsem. Najpierw poniosło nas gdzieś zbyt blisko południowego brzegu, co okazało się dużą pomyłką. Później, na ostatnim odcinku, nie chciało się nam stawiać spinakera, bo za krótki odcinek, w rezultacie klapa na mecie, siódme miejsce. Hippo przeliczył nas o dwie sekundy! Jeszcze większą porażkę w tym wyścigu poniósł „Trzeci”, który został sklasyfikowany na 9 miejscu. Wyścig wygrał Fragles przed Ermą. Chociaż na moment podniosło to temperaturę rywalizacji w naszej grupie.


      Kawalkada ok. stu jachtów bardzo dokładnie zapełniła marinę w Nowym Warpnie. Upychanie jachtów we wszystkie możliwe i niemożliwe sposoby przypominało deptanie kapusty. Wzdłuż, wszerz, w poprzek. Jak się komu udało. Ale to już taka tradycja w Nowym Warpnie. No a same miasto coraz piękniejsze. Zawsze należało do moich ulubionych na trasie Etapowych Regat Turystycznych, ale teraz jeszcze bardziej. Do tego można dodać miłe powitanie miejscowych włodarzy i fajny poczęstunek. Jednak, co najważniejsze, zmienia się i sama przystań za sprawą nowych dzierżawców. Raczej nigdy nie będzie to wielki port jachtowy, tym niemniej może to bardzo przytulna, z fajną atmosferą, marina dla tych co uciekają od zgiełku. Ludzie, odwiedzajcie Nowe Warpno!


       Klapa w wyścigu z Wolina do Nowego Warpna spowodowała, że do kolejnego etapu, kończącego się w Stepnicy, przygotowaliśmy się nieco staranniej. A wyścig był niesamowity. Początkowo wydawał się łatwy. Wiatr był słaby. Nic nie zapowiadało końcowych emocji. Tym czasem dobrze przemyślany i konsekwentnie realizowany plan, sprawił, że płynęliśmy bardzo dobrze. Kiedy przyszło do zmiany halsu, okazało się, że zrobiliśmy to w bardzo dobrym momencie. Wiatr zaczął wyraźnie się wzmagać. Duże jachty zdecydowanie przyśpieszyły. Mimo to w przejściu przy Chełminku byliśmy bardzo wysoko w klasyfikacji. Wiatr zaczął utrudniać mniejszym jachtom przejście na Roztokę. Nam udało się to zrobić bardzo sprawnie. Niestety warunki stawały się coraz bardziej sprzyjające dla wielkich. Zaczęli wyprzedzać nas jeden po drugim . Znowu zaczęło się ujeżdżanie Rudzika. Jak strasznie, ten niedługi przecież, dystans zaczął mi się dłużyć. Gdzie ta cholerna meta?! Wyprzedził nas Trzeci i kilka jachtów z innych grup. Wreszcie meta i niecierpliwe oczekiwanie na wyniki. Tym razem wyjątkowo długie, bo jachty rozpłynęły się po całym zalewie. Jak się później okazało, niektórzy zrezygnowali ze względu na warunki pogodowe,  z przepychania się między Chełminkiem i Wyspą Refulacyjną i od razu popłynęli do Trzebieży.   

   
       Czekając na wyniki, jednocześnie pakowałem się, gdyż dla mnie przedostatni etap regat był ostatnim. Ze Stepnicy odebrała mnie żonka. Krótka wizyta w domu. Przepakowanie torby i w drogę do Chorwacji. Następnego dnia miałem przejąć jacht w Splicie. Ale to już zupełnie inna historia.
       W końcu,  już byłem w Niemczech, przyszło potwierdzenie wyników etapu.  Wygraliśmy w naszej grupie! Trzeci co prawda wyprzedził nas przed metą, ale miał zbyt małą przewagę i zdołaliśmy go przeliczyć. Dzięki temu umocniliśmy się w generalce na trzecim miejscu.
       Bardzo żałowałem, że nie mogłem uczestniczyć w ostatnim etapie regat. No cóż, czasami tak bywa. Mimo, że byłem bardzo rozczarowany oprawą 50 ERT, to ja po prostu bardzo lubię tę imprezę. A oprawa? Była po prostu nędzna, absolutnie nie na miarę takiego jubileuszu. Choćby w porównaniu z ubiegłym rokiem, gdzie m.in. były trzy bardzo dobre koncerty: Quftry, Andrzej Korycki, Stary Szmugler. A w tym roku? Bez komentarza. Natomiast duże słowa uznania można wyrazić pod adresem głównego sędziego, Tomasza Paterkowskiego, który mimo różnych przeciwności losu, całkiem sprawnie to wszystko przeprowadził.    

       Znowu trzeba czekać cały rok na następne ERT. No dobra, poczekam i z wielką przyjemnością wezmę w nich udział. Byle tylko nie było kolizji terminów najważniejszych w naszym rejonie regat, bo z tym różnie bywa. A bardzo bym tego nie chciał, bo mam już zaproszenie na inną, bardzo ciekawą imprezę …. 

A Nowe Warpno wciąż piękniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...