Pogoda
za oknami naszego Volkswagena Tourana szara i gęsta jak krupnik. Prognozy na
następne dni też nie są specjalnie obiecujące. A my i tak się cieszymy na
najbliższe kilka dni, które mamy spędzić w Karpaczu. To miasto ma atmosferę,
którą określiłbym „niezobowiązującą”. W powietrzu czuć pełen luz. Choć od
ostatniego pobytu coś się zmieniło. Wyłoniło się coś wielkiego, co wywiera
wpływ na całą okolicę i, niestety, atmosferę, nieco ją usztywniając. Mowa o
gigancie hotelowym, Hotelu Gołębiewski. Widać go niemal z każdego miejsca w
mieście oraz ze szlaków. Jakże odległe są od siebie moja ulubiona Samotnia i
ten kombinat turystyczny. Znak czasów, nie ma odwrotu. W końcu ja sam, też już
niezbyt mam ochotę na jakieś zupełnie prymitywne warunki odpoczywania. Owszem,
jeden, dwa dni, od czasu do czasu może być, ale tak na co dzień jednak pewne
minimum komfortu musi być. No z jednym wyjątkiem. Na żaglach nie szukam
luksusów, tam cieszę się radością żeglowania.
W myśl
zasady małe jest piękne, na nasze lokum wybieramy sobie Hotel PROMYK,
mieszczący się przy ulicy o mało kurortowo brzmiącej nazwie Obrońców Pokoju. Dojazd do niego nie
nastręcza żadnych problemów. Z ulicy Konstytucji 3 Maja skręcamy w lewo w ulicę
Obrońców Pokoju. Zaraz na początku, po lewej mijamy Gospodę Karpacką i dalej
cały czas pod górkę. Mijamy jeszcze po drodze okazałe kompleksy Sandra Spa i
Mercure i na końcu ulicy, po lewej stronie jest właśnie hotel Promyk. Trochę
daleko od centrum, a tym bardziej od górnego Karpacza, ale, np. przez ulicę
Wilczą, blisko do kilku szlaków.
Pierwsze
wrażenia po dotarciu na miejsce bardzo pozytywne. Z zewnątrz budynek prezentuje
się sympatycznie. Wygodny parking dla gości też dodaje punktów. Wzdłuż budynku
i parkingu płynie z głośnym szumem Płomnica. Główne wejście … Eee, a gdzie
właściwie jest to wejście? Tam, gdzie wydawać by się mogło, że właśnie ono
jest, widnieje napis: „Restauracja”. Do tego restauracja Thai. Jako ludzie
grzeczni i posłuszni szukamy drogi do recepcji. Kiedy już jesteśmy na tyłach, z
budynku wyłania się jakiś dżentelmen, który pyta się czego szukamy. I kieruje
nas z powrotem do tego co wydawało nam się głównym wejściem. Szybko się
meldujemy i … ciekawostka. Już nie pamiętam kiedy ostatni raz żądano ode mnie w
jakimś hotelu zapłaty z góry i to za cały okres pobytu. Widocznie to taki
tutejszy folklor.
Budynek jest
niewielki, ma tylko jedne piętro, zatem szybko dochodzimy do naszego pokoju.
Jest bardzo przytulny, dobrze wyposażony, z bardzo przyzwoitą łazienką i
szumiącym strumieniem za oknem. Bardzo nam się podoba.
Jako tako się ogarnęliśmy. Pora coś przekąsić.
Schodzimy na dół, do restauracji Thai. Trochę dziwne zestawienie: Karkonosze i
restauracja tajska. Ponieważ jednak jesteśmy, prawie, pozbawieni uprzedzeń
postanawiamy przetestować ten lokal. No i była to dobra decyzja. Przystawka:
wiosenne rulki, czyli sajgonki, są smakowitym otwarciem. Zupa słodko-kwaśna,
makarony, a przede wszystkim pierożki dają powód do prawdziwej przyjemności z
biesiadowania. Teraz już w pełni odczuwamy urlopowy błogostan. To nic, że ten urlop
będzie trwał zaledwie trzy dni, jest pięknie.
Wyruszamy na
wieczorny spacer. Początkowo idziemy ulicą Obrońców Pokoju, później przy Muzeum
Sportu skręcamy w lewo, w ulicę Kopernika i docieramy do miejsca, które wg mnie
powinno być już centrum. Jeszcze raz skręcamy w lewo i idziemy główną ulicą,
ale jakoś niczego nie poznaję. Ależ ten Karpacz się zmienił przez ostatnie
kilkanaście lat. Pojawia się jakiś tunel. Przemykamy się przez teren letniego
toru saneczkowego, grzęznąc na jego obrzeżach w błocie. Im dalej kroczymy, tym
bardziej robi się nieznajomo. Przedwieczorna pora potęguje nastrój
tajemniczości. Dochodzimy do Chaty Karkonoskiej. Cały czas coś się nie zgadza.
Schodzimy na dół inną drogą i docieramy do amfiteatru. No tak!!! Teraz już wszystko
jasne. Dochodząc do centrum, skręciliśmy w lewo o jedną ulicę za wcześnie i
zamiast wejść na deptak, weszliśmy na ulicę Parkową, której zupełnie nie znam,
więc nic dziwnego, że niczego nie mogłem poznać.
Karpacz, jak
wszystkie polskie miasta nasycony jest ponad miarę w różne hiper-, super- i
turbomarkety. Nie ma więc najmniejszych problemów ze zrobieniem późnonocnych
zakupów.
Pierwszy
dzień naszego krótkiego pobytu w Karpaczu rozpoczynamy bardzo nieśpiesznie.
Nie, nie jesteśmy prawdziwymi turystami, nie zrywamy się o piątej rano, aby o
siódmej być już w połowie szlaku na Śnieżkę. Powoli, wręcz bardzo powoli jemy
śniadanie. Delektujemy się każdą chwilą,
swoim towarzystwem, szumiącym za okiem strumieniem, kompletnym nicniemuszeniem.
Robimy to na co mamy ochotę i w tempie jakie nam odpowiada. Jakież to wspaniałe
uczucie. Do tego jeszcze pani z recepcji informuje nas, że za każde opłacone
dwa noclegi przysługuje nam jedno darmowe wejście do spa. Cztery noclegi – dwa.
Super, na pewno po powrocie ze „szlaku” skorzystamy.
W końcu, z
wielkim trudem, udaje nam się wyjść z Promyka. Na pierwszy dzień plany nie
szczególnie ambitne. Pochodzimy po mieście, zobaczymy co się zmieniło,
pójdziemy do świątyni Wang i wrócimy.
Spacerujemy
więc po mieście i przyglądamy się zmianom. Jest jakby ładniej, bardziej
kolorowo i mimo wszystko czyściej. Gołym okiem widać różnicę w wyglądzie domów
wczasowych FWP a współczesnymi prywatnymi pensjonatami. Miasto szeroko otwiera
ramiona do turystów. Tylko jedna zmiana zdecydowanie mi się nie podoba. W
sposób wprost nieprawdopodobny zwiększyła się ilość reklam. Wprowadzają,
zupełnie niepotrzebnie, wrażenie chaosu. Niszczą atmosferę spokoju. O.K., wiem,
że marudzę. Namolne reklamy, jak kraj długi i szeroki, napadają nas na każdym
kroku, w najmniej stosownym miejscu i okoliczności. Niestety, mam wrażenie, że
nic już z tym nie da się zrobić. Krąg reklam coraz bardziej będzie się wokół
nas zaciskać, każda ściana, każdy mur,
czy jakakolwiek płaszczyzna zamienią się w tablicę reklamową, aż w końcu każdy
z nas zostanie owinięty w jakiś baner reklamowy zamiast odzieży.
Z centrum
skierowaliśmy się do zapory na Łomnicy. Doskonały wybór! Mimo, że trafiliśmy na
jakąś wycieczkę szkolną. Najpierw sesja fotograficzna przy wodospadzie. To nic,
że wodospad sztuczny. Woda zawsze oddziałuje na mnie w szczególny sposób.
Klimat zadumy i spokoju przy wodach śródlądowych, zauroczenie wodospadami, podziw dla potęgi natury gdy patrzę na wzburzone
morze. Zawsze muszę przystanąć i choć przez chwilę poobserwować. Nawet jeśli
nie ma z tego ciekawych zdjęć, jak tym razem, to fotografowanie wody sprawia mi
niezwykłą przyjemność. Stałka NIKKOR 50 mm 1,4 G w każdych warunkach daje
szansę na wykreowanie portretu z miłym nastrojem, a jeżeli w tle znajdzie się
spadająca z dużej wysokości spieniona woda to już jest pięknie.
Na chwilę
przysiadamy w Restauracji nad Zaporą by nacieszyć oczy widokiem z tarasu na
zbiornik Łomnica. Jeszcze sezon się nie rozpoczął, pogoda też umiarkowanie
piękna, nie ma więc tłumu turystów. Można spokojnie posiedzieć i pomilczeć na
różne tematy. Słowa wypowiadane od czasu do czasu, są nieśpieszne i stanowią
uzupełnienie myśli snujących się po głowie i okolicy. To miejsce jest wprost
stworzone dla miłośników kontemplacji, dla doceniających piękno natury, a nie
goniących za błyszczącą i hałaśliwą ułudą.
Idziemy w
górę Łomnicy. Szkoda, że tylko niewielki kawałek drogi prowadzi wzdłuż potoku.
Wchodzimy niebawem na główną drogę i kierujemy się do Świątyni Wang. Idziemy
ulicą Karkonoską. Czasami trafia się jakiś niewielki skrót. Mijamy koszmar
budowlany, niedokończoną, rozpadającą się budowlą przy skrzyżowaniu z ulicą
Strażacką. Niewiarygodne, że coś takiego może istnieć. Symbol niemocy państwa
czy wręcz przeciwnie, symbol, szczególnego rodzaju, państwa prawa? Być może ta
ruina ma związek z jakąś ludzką tragedią, ale z całą pewnością w tym miejscu
ona nie pasuje.
O tym, że
zbliżamy się do celu naszej wycieczki niezawodnie świadczyła gwałtownie
wzrastająca ilość bud z pamiątkami. Ciupagi, wyroby ze skóry, pluszaki, szkło
grawerowane na miejscu no i moje ukochane oscypki z grilla z żurawiną. Ciekawe
ile z tych wyrobów pamiątkarskich pochodzi z Azji. Moje sumienie zostaje
zagłuszone konsumpcją ulubionego przysmaku. Najpierw kupuję sobie trzy sztuki,
ale nie zdążyłem jeszcze dojść do następnego stoiska z serami, a już nawet
śladu po tych trzech nie było. No cóż, musiałem dokupić jeszcze kilka. Na
dłuższą chwilę zatrzymujemy się przy szkle, rozglądamy się za wazonem w którym
dobrze prezentowałyby się frezje. Jest trochę ciekawych wzorów, ale żaden z
nich nie pasowałby nam do naszych wnętrz.
Oscypki są
pyszne, szkło jest interesujące, ale przecież celem naszego dzisiejszego
spaceru jest Świątynia Wang. Od pierwszej wizyty w tym miejscu, która miała
miejsce wiele, wiele lat temu nazwa świątyni nieodmiennie kojarzy mi się z
Azją, i to tą bardzo daleką. To nic, że doskonale pamiętam, że przewodnik
opowiadał, że przywieziony został do Karpacza w 1842 z Norwegii, z miejscowości
Wang nad jeziorem Wang. Pierwsze skojarzenie pozostaje te same. Co ciekawe, po
rozbiórce, kościół, a w zasadzie jego elementy, najpierw trafił do Szczecina.
Później , za sprawą hrabiny Fryderyki von Reden z Bukowca, zaprzyjaźnionej z
królem Fryderykiem Wilhelmem IV, przez Berlin trafił ostatecznie do Karpacza.
28 lipca 1844 roku świątynia Wang, a właściwie Kościół Górski Naszego
Zbawiciela, stała się kościołem miejscowej parafii ewangelickiej i tak
pozostało do dnia dzisiejszego. Oczywiście jest dużą przesadą mówienie, że jest
to ten sam kościół, który zbudowano w Norwegii na przełomie XII i XIII wieku. Z
zapisów z 1844 roku wynika, że z Norwegii przewieziono tylko jedną piętnastą
fragmentów kościoła. Brakujące części dorabiano na miejscu. Dobudowano także
krużganki, wieżę oraz wykonano okna w krużgankach i w ścianach wewnętrznych.
Oryginalne pozostały, umieszczone pośrodku kościoła cztery drewniane kolumny
oraz bogato rzeźbione portale. Konstrukcja kościoła wykonana jest bez użycia
gwoździ. Połączenia zostały wykonane przy pomocy drewnianych złączy
ciesielskich. Jest to absolutnie niezwykła budowla. Z jednej strony skromna,
niepozorna, z drugiej urzekająca swoim pięknem, kryjąca wiele niezwykłych
detali. Nic dziwnego, że przyciąga tak wielu turystów. Przy kościele znajduje się też niewielki
cmentarz. Jest on ilustracją historii tego miejsca i okolic, ale też
świadectwem, jakie wrażenie wywiera kościół Wang na wielu ludziach. Nie można
nie przystanąć przy najświeższej z mogił, zmarłego 24.04.2014 Tadeusza
Różewicza, którego pochowano tu 29.04.2014. To takie miejsce gdzie człowiek się
wycisza, nawet nie myśląc o tym.
Kolejny raz
z przyjemnością obejrzałem świątynię Wang, zadumałem się na przyległym do niej
cmentarzu, zrobiłem kilka zdjęć, pora wracać. Nawet nie zauważyłem jak szybko
minął czas. Zachciało mi się jeść. Schodziliśmy właśnie ulicą Karkonoską, gdy
naszą uwagę przykuła restauracja Żydowska Odessa. Z zewnątrz obiekt raczej
skromny. W ogródku słychać nienachalne dźwięki muzyki żydowskiej.
Przystanęliśmy przy menu wywieszonym na zewnątrz. Ponieważ wyglądało bardzo
zachęcająco weszliśmy do środka. Wnętrze lokalu urządzone wedle starych
wzorców. Na ścianach wiele historycznych fotografii. Dosyć surowo, ale
przyjemnie. Jeszcze raz spojrzeliśmy do karty, ale prawdę mówiąc, już byliśmy zdecydowani czego chcemy
spróbować. Żonka wybrała kugiel ziemniaczany (rodzaj placka), a ja opiekane
pierogi z kaszą gryczaną i wątróbką. Do tego białe wino Mogen David. Oboje
byliśmy bardzo zadowoleni. Wyśmienite dania, i to całkiem słusznych rozmiarów.
Najbardziej nas jednak zaskoczyła pasta, którą otrzymaliśmy jako dodatek. Przez
chwilę zastanawialiśmy się z czego została ona zrobiona. Ponieważ jednak nie
udawało nam się dojść do rozwikłania tej zagadki po prostu zapytaliśmy panią.
Okazało się, że była ona zrobiona z jabłka, imbiru i musztardy. I znowu świat
stał się trochę bardziej różowy. Na deser póki co już nie mieliśmy
miejsca.
W
przeciwieństwie do poprzedniego dnia, bez trudu rozpoznawałem wiele miejsc,
mimo istotnych zmian jakie zaszły od ostatniego pobytu. Nie miałem też problemu
z przypomnieniem sobie Cukierni Spokojnej, w której razem z naszymi
przyjaciółmi zjedliśmy niejeden smakowity deser. Od obiadu parę chwil już
minęło, więc czemu nie? Co prawda upału nie było, ale mimo wszystko
zdecydowałem się na deser lodowy Advocat i kawę. Żonka zamówiła sobie tort
bezowy. Pani ciachnęła wielkim nożem tak od serca. Czy to aby naprawdę porcja
dla jednej osoby?
Byliśmy już
na deptaku. Pogoda coraz bardziej się rozkręcała. Do naszych uszu dotarły słowa
jakiegoś człowieka, który ustawił sobie sprzęt nagłaśniający na ulicy i
przemawiał. Okazało się, że jest to wystąpienie o charakterze religijnym. Nie
rozpoznałem do jakiego kościoła człowiek mógł należeć. W każdym bądź razie
mówił o tym jak sam wrócił na właściwą drogę i zachęcał innych do godziwego
życia. Do tej pory takie rzeczy widziałem tylko na amerykańskich filmach, a tu
proszę bardzo, na deptaku w Karpaczu, na żywo. Z resztą sposób wypowiedzi tego
dżentelmena też był niczym z amerykańskich książek motywacyjnych. Wielkie
zmiany zaszły, nie tylko w Karpaczu. Słońce dalej pięknie świeciło, gdy nagle
spadła rzęsista ulewa. Cóż za niesamowity widok. Nad górami zrobiło się ciemno,
a nad nami jaskrawo świecące Słońce i ulewa. A uliczny misjonarz opowiadał o
naukach płynących z dziesięciu przykazań.
Wracamy do
naszego Promyka przyglądając się z zaciekawieniem jak się zmienił Karpacz i
nasza infrastruktura turystyczna. Hotele i pensjonaty są coraz ładniejsze.
Lokalne władze i różni biznesmeni starają się zapewnić turystom jak najwięcej
atrakcji a oferta gastronomiczna jest wprost przebogata. Ale wydaje się, że
wyróżnikiem naszych czasów jest to, że każdy hotel, choćby najmniejszy,
przyjmuje za punkt honoru posiadanie własnego spa. Jeszcze parę lat temu mało
kto o czymś takim słyszał, a jeszcze mniej osób wiedziało co ten skrót oznacza.
A teraz , proszę bardzo, każdy kurnik ma spa. Choć wcale nie jestem pewien, czy
każdy kogut wie o łacińskim rodowodzie tak modnego obecnie słowa spa – sanitas
per aquam.
No cóż,
prawdziwymi turystami to my nie jesteśmy. Nie zrywamy się w środku nocy by o
świcie być już na szlaku. Musimy się wyspać. Musimy pobiesiadować przy
śniadaniu. Dopiero wtedy możemy wyruszyć na szlak. Nie inaczej było i tym
razem. Udaje się wyruszyć o 09.50. Idziemy przez Sowią Przełęcz na Śnieżkę i
wracamy Doliną Łomniczki. Przemierzając Sowią Dolinę szybko dostarczamy sobie
jeszcze jeden dowód, że żadni z nas wędrowcy. Dojście do Sowiej Przełęczy
zamiast 1h 20 min, zajmuje nam 1h 50min. Co prawda zatrzymywaliśmy się aby
zrobić kilka zdjęć, ale i tak, nawet gdybyśmy chcieli iść szybciej, i tak byśmy
nie dali rady. Sam szlak Sowią Przełęczą nie jest specjalnie atrakcyjny.
Wiedzie leśną drogą. Na szczęście jest urozmaicenie w postaci Płomnicy. Ale
niewątpliwym atutem tego szlaku jest bardzo mała ilość turystów. Ludzi
pracujących przy modernizacji ścieżki było tym razem więcej niż włóczykijów. Z
dużym uznaniem patrzyłem na mężczyzn układających większe i mniejsze kamulce.
Ze mnie pot się lał tylko dla tego, że szedłem pod górę z plecakiem wypełnionym
sprzętem fotograficznym. A oni z kilofami i młotami, mozolnie, kamień po
kamieniu wspinali się do góry.
W pewnym
momencie las się przerzedza i po chwili jesteśmy przy Sowiej Przełęczy.
Wchodzimy na czerwony szlak, na którym jest już zdecydowanie więcej ludzi.
Towarzystwo międzynarodowe, najwięcej Czechów, Niemców no i naszych rodaków. To
jedno z tych miejsc, gdzie doskonale widać gołym okiem jakie zmiany zaszły w
Europie w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Gdy robiłem kolejne ujęcie minęła nas
grupka niemieckich turystów. W pewnej odległości za nimi szedł samotny
mężczyzna. Jak się okazało tez z tamtej grupy, tyle, że o nieco słabszej kondycji.
Jakoś wywiązała się między nami rozmowa. Oczywiście o podróżach. Pan jak
większość Niemców dużo podróżuje. To niesamowite jacy oni są mobilni. Po ok 20
minutach docieramy do horskiej boudy – Jelenka. Akurat trafiliśmy na króciutki
moment, kiedy przy kontuarze była tylko jedna osoba.Za chwilę znowu ustawiła
się potężna kolejka. A pan barman ze stoickim spokojem, z półgębkowym uśmiechem
uwijał się jak fryga, jakby jechał na dopalaczach. Niesamowity facet.
Po wypiciu
herbatki z dodatkami w Jelence idziemy dalej czerwonym szlakiem na Czarną Kopę
(1407 m npm). Szlak prowadzi ścieżką wśród „świerków o pokroju dywanowym”, jak
to ładnie nazwali przyrodnicy. Dalej Czarnym Grzbietem, ciągnącym się 2,5
kilometrowej długości ramieniem od Czarnej Kopy do Śnieżki. Jest to jedno z
nielicznych miejsc w Karkonoszach, które ma charakter tundrowy. Miejsce jest
intrygujące nie tylko z przyrodniczego punktu widzenia. Z jednej strony mamy rozległą panoramę
terenów po Polskiej stronie, z drugiej po Czeskiej. Jesteśmy na wysokości
raptem 1400 m npm. Ale okazało się to wystarczająco dużo by stworzyć barierę
rozdzielającą dwa narody. Jakże inaczej potoczyły się dzieje ludzi po obu
stronach, jak różną kulturę stworzyły oba narody, które żyły i żyją w swoim
bezpośrednim sąsiedztwie.
Około
czternastej, po blisko czterech godzinach od wyjścia z hotelu meldujemy się na
Śnieżce. Tu to dopiero kłębią się tłumy. Wejście od strony Przełęczy pod
Śnieżką, choć zdecydowanie trudniejsze od wejścia Czarnym Grzbietem, ciszy się
wielokrotnie większym powodzeniem. Do tego kolej gondolowa od strony czeskiej,
z której co chwilę wysypuję się kolejne zastępy turystów spragnionych górskich
przeżyć. Panie w bucikach na wysokim obcasie, mamusie z dziećmi w wózkach,
panowie z brzuchami o pojemności półtora kega. Do tego zapach świeżych gofrów.
Nad głowami latają szybowce. Krótko mówiąc atmosfera odpustu. Nie zrażeni
zachodzimy do knajpki w budynku obserwatorium meteorologicznego. Tłok jak w
sobotni wieczór w modnej dyskotece. Ale i tu coś się zmieniło. Już nie wszystko
jest sprzedawane w jednym miejscu. Posiłki obiadowe osobno, słodkości osobno,
„drinkbar” osobno. I wszystko idzie całkiem sprawnie.
Po
półgodzinnym odpoczynku i zjedzeniu małego conieco schodzimy w stronę Przełęczy
pod Śnieżką. Tym razem nie wchodzimy do Domu Śląskiego. Od razu kierujemy się w
Dolinę Łomniczki. Kręta ścieżka prowadzi obok symbolicznego cmentarzyka „Ofiar Gór”, przy którym prawie
każdy się zatrzymuje. Różne myśli kłębią się w głowie. I ta najbardziej niepokojąca:
ilu z tych ludzi zginęło w sposób niepotrzebny, bezsensowny? Ilu ratowników
było ofiarami głupoty turystów? Podziwiamy widoki przed nami i myślimy o tych,
dla których góry stały się grobem.
Na szczęście
szybko dochodzimy do Kotła Łomniczki, gdzie możemy podziwiać Kaskady Łomniczki.
Jakże inny nastrój. Tutaj można się zwyczajnie napawać pięknem natury. Każda
pora roku ma swój urok. Późna wiosna to przede wszystkim świeża, soczysta
zieleń. Na tej wysokości jest niezwykła mieszanina roślin z wyższych partii gór
i tych bardziej znanych z nizin, jak choćby brzoza. Do tego krzaki jagodowe.
Niektóre zielone inne jeszcze bezlistne. Dochodzimy do schroniska Nad
Łomniczką, za którym schodzimy z czerwonego szlaku na żółty. Niestety, przez
Betonowy Most nie ma przejścia i trzeba okrążyć Stację Ekologiczną Uniwersytetu
Wrocławskiego i wyjść przy Centrum Informacyjnym Karkonoskiego Parku
Narodowego. Trochę już jesteśmy zmęczeni. Niestety oznakowanie szlaku za
centrum nie jest najlepsze i w rezultacie zamiast wyjść na ulicę Wilczą, skąd
mielibyśmy już tylko żabi skok do Promyka, wychodzimy na ulicę Obrońców Pokoju
przy siedzibie policji, a więc kawałek dalej niż byśmy chcieli. W końcu jednak
docieramy do portu.
Strasznie
dawno już nie chodziliśmy po górach, co bardzo mocno odczuliśmy każdym, nawet
najmniejszym mięśniem naszego ciała. Ale rano, przed wyjściem na szlak
dowiedzieliśmy się, że przy opłaceniu czterech noclegów przysługują nam w cenie
pobytu dwie wizyty w hotelowym spa. Nie omieszkaliśmy więc zamówić sobie na
popołudnie, co okazało się wyśmienitym pomysłem. Trzeba było co prawda dopłacić
po 50 zł za wypożyczenie szlafroków, ale cóż to znaczy wobec rozkoszy pobytu w
spa po tak wyczerpującym dniu w górach. A przyznać wypada, że spa w Promyku
choć niewielkie, to naprawdę godne polecenia. Zrobione bardzo ładnie i ta
weranda z leżankami z widokiem na strumień. Ach! Wyśmienity relaks.
Skoro udało
się odzyskać siły, to trzeba by gdzieś wyjść i co nieco przekąsić. Naszą uwagę
zwrócił, leżący niemal naprzeciwko Promyka, Dwór Liczyrzepy. Budynek niemal
pachnie jeszcze nowością. Otoczenie jeszcze zupełnie surowe. A jednak ta
restauracja ma coś intrygującego w sobie. Dodatkowo ciekawość wzmaga wielkich
grill palący się na tarasie i rozsiewający smakowite zapachy. Wnętrze …
wywołuje tak zwane mieszane uczucia. Jest zaaranżowane na coś w rodzaju sporej
jaskini. Interesujące i z pomysłem. Ale to wnętrze jest olbrzymie, zupełnie jak
hangar lotniczy. Do tego zimne jak ów
hangar w mroźną styczniową noc. Miotałem się w swoich odczuciach gdy podeszła
kelnerka, ta na szczęcie była miła i ciepła. Po dłuższej dyskusji zamówiliśmy:
oscypek grillowany na plastrach jabłka (nie mógłbym przepuścić takiej okazji),
zupę ze świeżych pomidorów z lanymi kluskami, śmiejące się pierożki
podgórzyńskie i pyzdraki karkonoskie. Wszystko było bardzo smakowite, a mój
oscypek doskonały. A co do grilla, niestety nie był dla nas. Chwilę po nas
podjechał na parking wielki autokar z wycieczką niemieckich emerytów, dla
których przygotowano swoisty szwedzki stół z grillowanych mięsiw.
Pogoda
rankiem trzeciego dnia nie jest zbyt zachęcająca. Prognoza na dalszą część dnia
też nie obiecuje nic dobrego. Ponieważ jednak to już ostatni dzień naszego
pobytu w Karpaczu nie można go zmarnować na gnuśnienie. Tradycyjnie bez
zbytniego pośpiechu zbieramy się do wyjścia. Rezygnujemy z długiego spaceru do
świątyni Wang. Pogoda rodem z krainy deszczowców więc do Górnego Karpacza
podjeżdżamy taksówką. Przynajmniej unikniemy różnych pokus czyhających na
turystów w mieście. Około godziny 11.00 meldujemy się przy kasie KPN.
Początek
niebieskiego szlaku to leśna kamienna droga, nic ciekawego. Sporo ludzi.
Niektórzy rwą do przodu jak charty, inni po prostu sobie spacerują. Szlak jest
bardzo przyjazny, więc każdy na nim się odnajdzie. Gdy tylko pojawia się
możliwość zejścia z drogi na pomarańczową, bardziej dziką odnogę, oczywiście
korzystamy z tej opcji. Zawsze to przyjemniej iść leśną ścieżką niż kamienną
drogą. Na rozgałęzieniu szlaków trzymamy się ponownie niebieskiego. Przecinamy
Biały Potok. Las staje się coraz niższy, pojawiają się skały, robi się coraz
ładniej. Podobnie jak poprzedniego dnia wielością odcieni wiosennej zieleni. W
końcu wyłania się Samotnia, moje ulubione schronisko w Karkonoszach. Co prawda
to jeszcze nie pełnia sezonu, pogoda taka sobie, ale jest niedziela, więc na
intymność nie ma co liczyć. Wreszcie pojawia się Mały Staw. To jest dopiero
widok: jeziorko w górskim kotle a nad jego brzegiem piękne górskie schronisko.
Próbowałem robić zdjęcia, ale światło było nieciekawe. Nie potrafiłem znaleźć
ciekawego ujęcia, oddającego urodę togo co widzieliśmy.
Do Samotni
docieramy około 12.35. Robimy jednak wyjątek i nie zatrzymujemy się tam tylko
po krótkiej sesji fotograficznej idziemy dalej w kierunku Strzechy
Akademickiej. O ile w tym pierwszym schronisku było dużo ludzi, o tyle w tym
drugim już zdecydowanie mniej. Zdaje się, że pogoda nie sprzyjała dłuższym
spacerom. W Strzesze dominują już prawdziwe górołazy, choć i kilku spacerowiczów
również tu dotarło. Drugiego schroniska, to my już jednak nie odpuścimy, tym
bardziej, zrobiło się jeszcze zimniej i trzeba się trochę rozgrzać. Żonka
bierze gołąbki a ja dwie porcje pierogów z truskawkami. Nie wiem jak tam inni
miłośnicy górskich wędrówek, ale jak tak mam, że jedzenie w górskich
schroniskach zawsze mi smakuje. Czy to
za sprawą magii tych miejsc, czy też może członkowie klanu kucharzy schronisk
górskich po prostu tak wybornie kucharzą, ale nie zdarzył mi się taki przypadek
abym był niezadowolony ze schroniskowego jadła. Jedyny problem polega na tym,
że trudno później się podnieść i iść dalej. Posiedzenie w Strzesze zajęło nam
40 minut. No ale z drugiej strony, czy nam się gdzieś spieszy?
Ze Strzechy
Akademickiej do Domu Śląskiego droga zajęła nam godzinę. Łatwy szlak,
eleganckim kamiennym duktem. W zasadzie
można by nawet trochę pogrymasić na te kocie łby, gdyby nie widoki jakie można
z niej podziwiać. Choć to podziwianie jest nieco utrudnione wciąż pogarszającą
się pogodą. Na Rozdrożu koło Spalonej
Strażnicy (1430 m n.p.m.) nasz szlak łączy się z czerwonym szlakiem i dalej
Równią pod Śnieżką prościusieńko do Domu Śląskiego. Jest to jedno z pierwszych
schronisk, które służyły turystom zwiedzającym tereny wschodnich Karkonoszy.
Już w XVII wieku wybudowano tu budę służącą za schronienie pasterzom i drwalom.
Pierwszy budynek schroniska powstał w 1847 roku. Spłonął jednak w 1888.
Schronisko zostało odbudowane w 1904 r, a w latach 1921-1922 gruntownie je
przebudowano według projektu wrocławskiego architekta Erasa. Zwykle jest ono
niemiłosiernie zatłoczone, ale dzisiaj, chyba ze względu na pogodę jest raczej
pustawo. Zatrzymujemy się na coś
ciepłego licząc na to, że gdy za chwilę zaczniemy schodzić do Kotła Łomniczki,
przestanie wreszcie tak wiać. Zamawiamy żurek i barszcz. Bardzo dobrze się
sprawiają jako rozgrzewacze.
Gdy ścieżka
schodzi w głąb kotła faktycznie wiatr staje się coraz mniej dokuczliwy.
Wreszcie zagłębiamy się w las, gdzie jest już zupełnie spokojnie. Trochę
jesteśmy zmęczeni spacerem, swoje zrobił też wiatr. Chcemy jak najszybciej
znaleźć się w Promyku i skorzystać z dobrodziejstwa spa. Nie mamy ochoty
nadkładać drogi przy Stacji Ekologiczne Uniwersytetu Wrocławskiego. Jakimś
cudownym sposobem teleportujemy się nad betonowym mostem i niebawem jesteśmy na
ulicy Wilczej. Jeszcze parę minut i jesteśmy u celu. Jest prawie 17.30.
W hotelu
czeka nas mała niespodzianka. Okazało się, że ponieważ rezerwowaliśmy sobie
miejsce przez booking.com, to nie przysługuje nam darmowe spa. Co prawda
wczoraj mówiono nam inaczej. Ale, pal sześć, po dzisiejszym spacerze taka
odnowa w saunach i jacuzzi bardzo się nam przyda. Niech stracę (ale hotel
Promyk też nieco straci).
Grillowane jadło, którym poprzedniego dnia
raczyła się niemiecka wycieczka, wyglądało tak zachęcająco, że postanowiliśmy
jeszcze raz odwiedzić Dwór Liczyrzepy. Oczywiście na przystawkę zażyczyłem
sobie, podobnie jak przy pierwszej wizycie,
oscypek grillowany na plastrach jabłka. Zachęcony reklamą na stolikach
poprosiłem też o piwo walońskie ciemne naturalne z Browaru Gontyniec. Pierwsza
klasa, to chyba najlepsze polskie piwo jakie piłem! Pełne zaskoczenie. Ale
kulminacja nastąpiła dopiero gdy przyniesiono naszą deska specjałów grillowych.
Ho, ho, ho! Wyśmienite! Warto tu wrócić.
Pora
pożegnać się Karpaczem, który przyjemnie zaskoczył nas swoimi przemianami. Pora
pożegnać się hotelem Promyk, który ujął nas swoją przytulnością, choć nie obyło
się bez małego nieporozumienia. Chociaż koniecznie muszę dodać, że przy
rozliczeniu końcowym, nasze pobyty w spa zostały tak rozliczone, że
zapłaciliśmy tylko za jeden pobyt, w którego cenie znalazły się również
szlafroki. W sumie więc obsługa hotelu wybrnęła z całej sytuacji nie najgorzej.
Do Karpacza wrócimy pewnie jeszcze nie raz.
Piękne widoki :) Karkonosze to genialne miejsce do spędzania wolnego czasu z rodziną i dziećmi :)
OdpowiedzUsuń