wtorek, 13 maja 2014

MAJOWE PRZELEWICE



       Długi weekend majowy w tym roku niestety nie rozpieszczał nas pogodą. Jednak ku mojej wielkiej radości, w sobotę, kiedy to zaplanowałem wypad do ogrodu dendrologicznego w Przelewicach, była całkiem przyzwoita pogoda. Jedyne co wzbudzało mój niepokój, to nieco zbyt silny wiatr. Owady nie przepadają za mocnymi podmuchami. No i robienie zdjęć makro, też nie jest łatwe gdy wszystko wciąż się rusza. Najważniejsze jest jednak pozytywne nastawienie. Przecież w Przelewicach zawsze coś ciekawego da się sfotografować. 
         Pakuję więc swój plecak Lowepro Pro Runner 350 AW. Całkiem spora waliza, na lotniskach bywają z nim problemy, a jednak muszę starannie zaplanować co ze sobą zabiorę. Jak co do czego, to i tak okazuje się za mały. W końcu mój Nikon 300 D się w plecaku nie mieści i muszę go zawiesić na szyi. Średnia przyjemność. Biorę ze sobą kilka obiektywów, ale główną rolę ma odgrywać Nikkor AF-S Micro 60, wszak nastawiam się na owady (?) i kwiaty.


        Będąc w Przelewicach kolejny już raz, mam ustaloną kolejność oglądania. Ruszam w lewo od wejścia i rozpoczynam od  Alei Drzew Polskich. Piękna parkowa aleja, gdzie spotykamy drzewa i krzewy dobrze nam znane z wielu innych miejsc. Ale to jest takie miejsce gdzie najłatwiej znaleźć ciszę i spokój. Ludzie jednak biegną do tych bardziej egzotycznych i efektowniejszych miejsc, nie zwracając uwagi na dyskretny urok tej części ogrodu. 


       Choć i tu nie brakuje niezwykle efektownych o tej porze roku rododendronów, które potrafią oczarować każdego. Niestety, moje obawy, związane ze zbyt silnym wiatrem okazały się uzasadnione. W tych warunkach każdy owad, nawet najbardziej pospolity, wydawał się być wielką atrakcją. W pewnym momencie, chcąc sfotografować jakieś pięknie kwitnące drzewo, wychodzę na otwartą przestrzeń rozpościerającą się przed pałacem i wychodzę niemal na wprost popasającego bociana. Bociek nie reaguje na moje pojawienie się. Spokojnie zdejmuję plecak i wyciągam nieco większe szkło, Sigmę APO DG 70-200 Macro HSM. A ptak, jakby na to czekał. Gdy byłem gotowy, zaczął pozować. Ustawiał się i en face i z profila i z pół profila. Dokończyłem sesję i zająłem się pakowaniem do plecaka Sigmy. Jak skończyłem, podniosłem głowę do góry i … boćka już nie było.


       Kolejny etap, to trzy stawy. Jakże inne środowisko, inne rośliny. A przy pięknej słonecznej pogodzie, po prostu kolejny uroczy zakątek Parku Dendrologicznego w Przelewicach. Trafiamy tam na parę łabędzi. Pani łabędzica siedzi „ukryta” na gnieździe, a pan łabędź atakuje każdego intruza, który ośmieli się podejść zbyt blisko wody. Niektórzy próbują przekupić go czymś do jedzenia, ale nie przynosi to spodziewanego efektu. Podarunek, owszem zostaje przyjęty, ale o żadnej poufałości mowy być nie może. W sprawie ochrony gniazda, pan łabędź nie uznaje kompromisów.


       Ogród w Przelewicach jest na tyle duży, że za każdym razem dokonuję w nim kolejnych odkryć. Jest to tym łatwiejsze, że jestem kompletnym laikiem, jeśli chodzi o znajomość świata roślin. Moje kryterium oceny jest bardzo proste: albo mi się coś podoba albo nie, albo coś mnie zauroczy, albo nie. Nie ma znaczenia, czy mam do czynienia z jakimś niezwykle rzadkim egzemplarzem, czy wręcz przeciwnie, zupełnie pospolitym, bo zwyczajnie się na tym nie znam. Tym razem też przytrafiły mi się takie odkrycia. Pierwsze z nich pojawiło się właśnie w drodze od trzech stawów do pałacu, gdy postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na małe co nieco. To była ściana zapachu. Początkowo nie mogliśmy się zorientować gdzie jest jego źródło. Nie było to żadne z drzew, ani żaden krzew, znajdujące się w bezpośrednim sąsiedztwie. Jakieś dziwne zawirowanie powietrza przyniosło ze sobą ten zniewalający zapach. Jednak, po kilku metrach, odnajdujemy „winowajcę”, to kalina koreańska, niepozorny krzew z dużymi kulistymi kwiatostanami.


       Kiedy wreszcie uwolniliśmy się z objęć magicznego zapachu kaliny koreańskiej, dotarliśmy do Kawiarni Zamkowej, by nieco odsapnąć i podelektować się miejscowymi smakołykami. A tam, jak zwykle, między stolikami ustawionymi na zamkowym tarasie, przechadzały się pawie. Wśród kilku dorosłych pawic były też trzy młodziaki. Ale jak pan paw rozłożył swój imponujący ogon, większość ludzi rzuciła się w jego stronę, robiąc zdjęcia czym tylko się dało. Myślę, że nawet Michał Wiśniewski nie wywołałby większej euforii. Nie rozumiem tylko, dlaczego pan paw, nie wziął jakiegoś kapelusza i nie zrobił rundki, wśród gęstego wianuszka zachwyconej publiczności.


       Po nabraniu sił ruszamy w kierunku ogrodu japońskiego. To zdecydowanie moje ulubione miejsce w przelewickim ogrodzie. Co prawda, długi weekend majowy, to nie jest najlepszy czas na kontemplowanie uroków tego miejsca, ale jednak to jest to. Tu koniecznie trzeba na chwilę się zatrzymać i wyłączyć. 


       Później można iść dalej, dla podtrzymania nastroju, najlepiej w kierunku mauzoleum. To drugi, owiany nimbem tajemniczości zakątek ogrodu. Ze względu na nasłonecznienie, najprzyjemniej jest tutaj wczesnym, lub nieco późniejszym, popołudniem.


       Z zacisza okolic mauzoleum wracamy do „cywilizacji”. Jeziorko, skalniak, a za nim, w pewnym oddaleniu, plac zabaw dla dzieci. Ten ostatni, przynajmniej tym razem, sobie darujemy. I w tej okolicy trafiam na moje kolejne odkrycia. Trzy odkrycia, trzy różne rośliny, a jednak mające ze sobą coś wspólnego. To coś, to niezwykła delikatność, wręcz subtelność, zachwycające. 
       

       Najpierw judaszowiec kanadyjski, drzewo występujące w Ameryce Północnej. Te jego kwiaty!


       Później klon palmowy, drzewo rodem z Japonii i Korei Południowej. Jego liście cieszą oko i swoim kolorem i zjawiskową zwiewnością. 


       I wreszcie czwarte „odkrycie” tego dnia, floks szydlasty, malutka roślinka, tworząca niezwykłe kobierce, pochodząca również, jak judaszowiec, z ameryki północnej.  O tej porze roku większość roślin wygląda jeszcze świeżo i delikatnie, ale ta trójka jest zupełnie niezwykła.



       Kręcimy się po ogrodzie, to tu, to tam. Co chwilę coś przykuwa naszą uwagę. Pełen, wyśmienity relaks. Stajemy się jakby lżejsi, nieomal płyniemy nad ziemią. Trochę mniej ludzi, ciszej, głosy jakby się oddalają. Piękne otoczenie, doskonały nastrój, mięciutkie późnopopołudniowe światło, czyż można wymarzyć sobie lepsze warunki do zrobienia kilku zdjęć portretowych? Sięgam do plecaka po Nikkora AFS 50 f 1.4.  Aparat ustawiony na statywie i próbujemy. W jednym miejscu, w drugim, w trzecim. W końcu jest ujęcie, które wydaje mi się całkiem udane. Nie tylko dobrze oddaje nastrój chwili, ale też będzie świetnie się sprawdzało jako psychoterapia w bardziej pochmurnych chwilach życia. To jest jedno z tych magicznych oblicz fotografii, kiedy kawałek papieru z utrwalonym na nim obrazem, w jednej chwili odmienia nastrój człowieka, atmosferę w domu. Na twarzy pojawia się uśmiech, ożywienie czy zaduma.



       Jeszcze trochę kręcimy się po parku. Robię kilka kolejnych zdjęć. Nie mogę oprzeć się urokowi młodych pędów paproci. Wiem, już milion pięćset tysięcy ludzi fotografowało je przede mną. Nic na to nie poradzę. Musiałem to zrobić. Aż tu nagle jeszcze jedna ciekawostka: kwiatostan, który z pewnej odległości wygląda niczym wielka, włochata, barwna gąsienica. Z bliska okazuje się jeszcze bardziej atrakcyjny. Niestety nie znalazłem w pobliżu tabliczki z informacjami co to jest. Ot, taka sobie mała tajemnica. Może jak przyjadę tu następnym razem uda się ją wyjaśnić?


Postaw mi kawę na buycoffee.to

2 komentarze:

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...