Długi
weekend majowy w tym roku niestety nie rozpieszczał nas pogodą. Jednak ku mojej
wielkiej radości, w sobotę, kiedy to zaplanowałem wypad do ogrodu
dendrologicznego w Przelewicach, była całkiem przyzwoita pogoda. Jedyne co
wzbudzało mój niepokój, to nieco zbyt silny wiatr. Owady nie przepadają za
mocnymi podmuchami. No i robienie zdjęć makro, też nie jest łatwe gdy wszystko
wciąż się rusza. Najważniejsze jest jednak pozytywne nastawienie. Przecież w
Przelewicach zawsze coś ciekawego da się sfotografować.
Pakuję
więc swój plecak Lowepro Pro Runner 350 AW. Całkiem spora waliza, na lotniskach
bywają z nim problemy, a jednak muszę starannie zaplanować co ze sobą zabiorę.
Jak co do czego, to i tak okazuje się za mały. W końcu mój Nikon 300 D się w
plecaku nie mieści i muszę go zawiesić na szyi. Średnia przyjemność. Biorę ze
sobą kilka obiektywów, ale główną rolę ma odgrywać Nikkor AF-S Micro 60, wszak
nastawiam się na owady (?) i kwiaty.
Będąc w
Przelewicach kolejny już raz, mam ustaloną kolejność oglądania. Ruszam w lewo
od wejścia i rozpoczynam od Alei Drzew
Polskich. Piękna parkowa aleja, gdzie spotykamy drzewa i krzewy dobrze nam
znane z wielu innych miejsc. Ale to jest takie miejsce gdzie najłatwiej znaleźć
ciszę i spokój. Ludzie jednak biegną do tych bardziej egzotycznych i
efektowniejszych miejsc, nie zwracając uwagi na dyskretny urok tej części
ogrodu.
Choć i tu nie brakuje niezwykle efektownych o tej porze roku
rododendronów, które potrafią oczarować każdego. Niestety, moje obawy, związane
ze zbyt silnym wiatrem okazały się uzasadnione. W tych warunkach każdy owad,
nawet najbardziej pospolity, wydawał się być wielką atrakcją. W pewnym
momencie, chcąc sfotografować jakieś pięknie kwitnące drzewo, wychodzę na
otwartą przestrzeń rozpościerającą się przed pałacem i wychodzę niemal na
wprost popasającego bociana. Bociek nie reaguje na moje pojawienie się.
Spokojnie zdejmuję plecak i wyciągam nieco większe szkło, Sigmę APO DG 70-200
Macro HSM. A ptak, jakby na to czekał. Gdy
byłem gotowy, zaczął pozować. Ustawiał się i en face i z profila i z pół
profila. Dokończyłem sesję i zająłem się pakowaniem do plecaka Sigmy. Jak
skończyłem, podniosłem głowę do góry i … boćka już nie było.
Kolejny etap,
to trzy stawy. Jakże inne środowisko, inne rośliny. A przy pięknej słonecznej
pogodzie, po prostu kolejny uroczy zakątek Parku Dendrologicznego w
Przelewicach. Trafiamy tam na parę łabędzi. Pani łabędzica siedzi „ukryta” na
gnieździe, a pan łabędź atakuje każdego intruza, który ośmieli się podejść zbyt
blisko wody. Niektórzy próbują przekupić go czymś do jedzenia, ale nie przynosi
to spodziewanego efektu. Podarunek, owszem zostaje przyjęty, ale o żadnej
poufałości mowy być nie może. W sprawie ochrony gniazda, pan łabędź nie uznaje
kompromisów.
Ogród w
Przelewicach jest na tyle duży, że za każdym razem dokonuję w nim kolejnych
odkryć. Jest to tym łatwiejsze, że jestem kompletnym laikiem, jeśli chodzi o
znajomość świata roślin. Moje kryterium oceny jest bardzo proste: albo mi się
coś podoba albo nie, albo coś mnie zauroczy, albo nie. Nie ma znaczenia, czy
mam do czynienia z jakimś niezwykle rzadkim egzemplarzem, czy wręcz przeciwnie,
zupełnie pospolitym, bo zwyczajnie się na tym nie znam. Tym razem też
przytrafiły mi się takie odkrycia. Pierwsze z nich pojawiło się właśnie w
drodze od trzech stawów do pałacu, gdy postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na
małe co nieco. To była ściana zapachu. Początkowo nie mogliśmy się zorientować
gdzie jest jego źródło. Nie było to żadne z drzew, ani żaden krzew, znajdujące
się w bezpośrednim sąsiedztwie. Jakieś dziwne zawirowanie powietrza przyniosło
ze sobą ten zniewalający zapach. Jednak, po kilku metrach, odnajdujemy
„winowajcę”, to kalina koreańska, niepozorny krzew z dużymi kulistymi
kwiatostanami.
Kiedy
wreszcie uwolniliśmy się z objęć magicznego zapachu kaliny koreańskiej,
dotarliśmy do Kawiarni Zamkowej, by nieco odsapnąć i podelektować się
miejscowymi smakołykami. A tam, jak zwykle, między stolikami ustawionymi na
zamkowym tarasie, przechadzały się pawie. Wśród kilku dorosłych pawic były też
trzy młodziaki. Ale jak pan paw rozłożył swój imponujący ogon, większość ludzi
rzuciła się w jego stronę, robiąc zdjęcia czym tylko się dało. Myślę, że nawet
Michał Wiśniewski nie wywołałby większej euforii. Nie rozumiem tylko, dlaczego
pan paw, nie wziął jakiegoś kapelusza i nie zrobił rundki, wśród gęstego
wianuszka zachwyconej publiczności.
Po nabraniu
sił ruszamy w kierunku ogrodu japońskiego. To zdecydowanie moje ulubione
miejsce w przelewickim ogrodzie. Co prawda, długi weekend majowy, to nie jest
najlepszy czas na kontemplowanie uroków tego miejsca, ale jednak to jest to. Tu
koniecznie trzeba na chwilę się zatrzymać i wyłączyć.
Później można iść dalej,
dla podtrzymania nastroju, najlepiej w kierunku mauzoleum. To drugi, owiany
nimbem tajemniczości zakątek ogrodu. Ze względu na nasłonecznienie,
najprzyjemniej jest tutaj wczesnym, lub nieco późniejszym, popołudniem.
Z zacisza
okolic mauzoleum wracamy do „cywilizacji”. Jeziorko, skalniak, a za nim, w
pewnym oddaleniu, plac zabaw dla dzieci. Ten ostatni, przynajmniej tym razem,
sobie darujemy. I w tej okolicy trafiam na moje kolejne odkrycia. Trzy
odkrycia, trzy różne rośliny, a jednak mające ze sobą coś wspólnego. To coś, to
niezwykła delikatność, wręcz subtelność, zachwycające.
Później
klon palmowy, drzewo rodem z Japonii i Korei Południowej. Jego liście cieszą oko
i swoim kolorem i zjawiskową zwiewnością.
I wreszcie czwarte „odkrycie” tego
dnia, floks szydlasty, malutka roślinka, tworząca niezwykłe kobierce,
pochodząca również, jak judaszowiec, z ameryki północnej. O tej porze roku większość roślin wygląda
jeszcze świeżo i delikatnie, ale ta trójka jest zupełnie niezwykła.
Kręcimy się
po ogrodzie, to tu, to tam. Co chwilę coś przykuwa naszą uwagę. Pełen,
wyśmienity relaks. Stajemy się jakby lżejsi, nieomal płyniemy nad ziemią.
Trochę mniej ludzi, ciszej, głosy jakby się oddalają. Piękne otoczenie,
doskonały nastrój, mięciutkie późnopopołudniowe światło, czyż można wymarzyć
sobie lepsze warunki do zrobienia kilku zdjęć portretowych? Sięgam do plecaka
po Nikkora AFS 50 f 1.4. Aparat
ustawiony na statywie i próbujemy. W jednym miejscu, w drugim, w trzecim. W
końcu jest ujęcie, które wydaje mi się całkiem udane. Nie tylko dobrze oddaje
nastrój chwili, ale też będzie świetnie się sprawdzało jako psychoterapia w
bardziej pochmurnych chwilach życia. To jest jedno z tych magicznych oblicz
fotografii, kiedy kawałek papieru z utrwalonym na nim obrazem, w jednej chwili
odmienia nastrój człowieka, atmosferę w domu. Na twarzy pojawia się uśmiech,
ożywienie czy zaduma.
Jeszcze
trochę kręcimy się po parku. Robię kilka kolejnych zdjęć. Nie mogę oprzeć się
urokowi młodych pędów paproci. Wiem, już milion pięćset tysięcy ludzi
fotografowało je przede mną. Nic na to nie poradzę. Musiałem to zrobić. Aż tu
nagle jeszcze jedna ciekawostka: kwiatostan, który z pewnej odległości wygląda
niczym wielka, włochata, barwna gąsienica. Z bliska okazuje się jeszcze
bardziej atrakcyjny. Niestety nie znalazłem w pobliżu tabliczki z informacjami
co to jest. Ot, taka sobie mała tajemnica. Może jak przyjadę tu następnym razem
uda się ją wyjaśnić?
Fachową ekspertyzę dendrologiczną i opis taksacyjny wykonali mi profesjonaliści z Dendrolog Warszawa, polecam.
OdpowiedzUsuńDziękuję.
OdpowiedzUsuń