Marina Kremik |
I znowu
wyruszamy na żagle do Chorwacji. W pewnym sensie rozpoczynamy naszą podróż tam,
gdzie kończyliśmy ubiegłoroczną, w Grazu. Nazwa wzięła się od słoweńskiego
słowa gradec oznaczającego mały zamek. A właśnie Graz powstał na terenie starej
słowiańskiej osady. Ten sam przytulny
hotel Strasser, choć otoczenie w trakcie poważnych zmian. Wieczorny spacer po
mieście. Most z przypiętymi do barierki kłódkami, eleganckie ulice ze specyficzną
atmosferą, kolejna fajna knajpka z pysznym jedzeniem i wspinaczka na górę
Schlossberg dominującą nad miastem (475 m), na szczycie której są ruiny zamku,
będącego kiedyś częścią niezdobytej twierdzy. Ależ dużo tych schodów. To już jest taka wysokość, że świat w dole
wydaje się jakby odrealniony. Jakby dwa światy równoległe, ten nasz na górze,
tchnący spokojem i ten w dole, taki dziwny, tętniący życiem. Z zaciekawieniem
przyglądam się tym na dole. Gdzie oni wszyscy tak się śpieszą? Dlaczego są w ciągłym
ruchu? Jak te mrówki, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Hej tam, ludzie,
już wieczór, stańcie na chwilę, usiądźcie. Przecież te kręcenie się w kółko nie
ma sensu. Ee, chyba mnie nie słyszą. W takim razie zejdę tam do nich.
Graz - magiczne miejsce na trasie do Chorwacji |
W zasadzie,
to nie schodzimy, tylko zjeżdżamy. Zjeżdżamy niesamowitą windą, jak w jakimś futurystycznym
wieżowcu. Winda jest oczywiście płatna, ale automat sprzedający bilety na górze
jest uszkodzony. Kupuję więc bilety dla naszej czwórki na dole. W tym czasie
Kamil, nie wiadomo jak i nie wiadomo kiedy, przeszedł na drugą stronę bramki.
Gdy skierowałem się w tamtą stronę, już widziałem jak w kierunku Kamila podąża
pan z obsługi, ze strasznie groźną miną. Sytuacja została natychmiast opanowana
gdy machnąłem biletami.
Gdy zaparkowaliśmy auto przy hotelu,
okazało się, że Kamil nie ma ze sobą żadnych dokumentów. Na szczęście (?) w
recepcji nie zażądano od nas jakichkolwiek papierów, gdyż mieli mnie już
zarejestrowanego po zeszłorocznym pobycie. Dało to nam złudne poczucie spokoju.
Jesteśmy w Europie. Przemieszczamy się bez problemu z kraju do kraju. Nikt o
nic nas nie pyta. Niestety rano spotyka nas bolesne przebudzenie już na
początku podróży, a dokładniej na pobliskiej granicy słoweńsko-chorwackiej.
Chorwacja nie jest sygnatariuszem układu z Schengen!!! Wszyscy podróżni proszeni są o okazanie
dokumentów tożsamości. Nie ma szans na przekroczenie granicy. Żadne czary nie
pomagają. Może to i dobrze, bo jak się później okazało, Chorwaci również
sprawdzają wszystkim podróżnym dokumenty.
Wracamy do
najbliższego miasta w Słowenii, do Ptuj. W czasie powrotu dzwonią koledzy,
którzy już dotarli do mariny Kremik, gdzie mamy zacząć nasz rejs. No tak, my
się wycofujemy, nie wiedząc jeszcze co dalej będziemy robić, a tam już sześciu
ludzi na nas czeka i się niecierpliwi. Napięcie zaczyna rosnąć. Postanawiam
wysłać Kamila jakimś środkiem transportu do Lubljany, aby tam załatwił dokumenty
tymczasowe i dołączył do nas w Dubrowniku, a my pojedziemy jak najszybciej do
Kremika. W Ptuj odnajdujemy dworzec autobusowy. Mimo, że jest jeszcze
stosunkowo wczesna pora, okazuje się, że w sobotę, autobusem w żaden sposób do
Lubljany nie da się dojechać. Idziemy na pobliski dworzec kolejowy. Może pociąg? Jest!
Za piętnaście minut. Biegiem z powrotem do samochodu. Wyposażamy naszego
pechowca w niezbędne rzeczy i czekamy na pociąg. Pociąg … nie przyjeżdża.
Wpatruję się w rozkład jazdy z takim wysiłkiem i natężeniem, że papier o mało
się nie zapalił. A i tak nic nie rozumiem, dlaczego nie ma tego pociągu? Na
całej stacji jest tylko jedna kobieta, klimat jak tuż przed pojedynkiem w „W
samo południe”. Próbujemy jakoś nawiązać kontakt z tą kobietą. Ciężko to idzie,
niby nasze języki są bardzo podobne, a jednak bardzo inne. Pani wykazuje
mnóstwo dobrej woli, dzięki temu udaje nam się zrozumieć, że ten rozkład jazdy
już dawno jest nieaktualny. Pani pokazuje nam swego rodzaju informację
kolejową. Wciskamy stosowny przycisk i łączymy się z centralną informacją
kolejową. To co usłyszeliśmy przez słuchawkę było tak zniechęcające, najbliższy
pociąg za ok 6 godzin, że nie chciałem w to uwierzyć. Wróciłem do tego
nieszczęsnego rozkładu jazdy i znowu się w niego wpatrywałem. Niczego to jednak
nie zmieniło, a sympatyczna Słowenka nie pozostawiała najmniejszych złudzeń. No i co? Tylko ja mogę
poprowadzić ten rejs. Chłopaki już tam czekają. Jeżeli pojedziemy do Lubljany
to pewnie zakończymy załatwianie formalności w poniedziałek. Wszyscy czujemy
spory dyskomfort, pozostawiamy jednak Kamila w Ptuj, a sami ruszmy, co konie mechaniczne
wyskoczą, do Kremika.
Dalsza część
drogi mija nam już bez przeszkód. Naszych szanownych kolegów odnajdujemy
wylegujących się w namiocie dającym odrobinę osłony przed słońcem. Ponieważ ich
oczekiwanie trwało ładnych parę godzin, to aby jakoś dotrwać do naszego
przyjazdu musieli nieco się wzmocnić specyfikami przywiezionymi z kraju. Trzeba
przyznać, że przywitali nas w całkiem dobrej formie jak na tak długie
oczekiwanie..
No, ale
szkoda czasu na gadanie. Trzeba jak najszybciej załatwić przyjęcie jachtu i
ruszać w morze. Po części formalnej, pora na łódkę. Przyszedł do nas dżentelmen
o imieniu Pavle, menager bazy firmy Yacht202. Od razu był na nas wkurzony, bo
zgłosiłem, że brakuje nam jednego odbijacza i jest bardzo mało gazu w butli.
Okazało się, że jednak odbijacz był, ale dostaliśmy jeszcze dwa dodatkowe. Co
do gazu nie doszliśmy jednak do porozumienia. Pavle upierał się, że podłączona
butla jest maksymalnie wypełniona, a my porównując wagę tej butli z wagą innej
nie mieliśmy wątpliwości, że tego gazu jednak, nie ma tam zbyt wiele. Ale to
chyba jednak nie był problem. Problemem raczej było to, że Pavle po prostu nie
znosi swojej pracy, nie znosi żeglarzy których musi obsługiwać i chyba w ogóle
nie lubi ludzi. Nawet tak przyjaznemu i pogodnemu człowiekowi jak Romek coś tam
się dostało od wściekłego menagera bazy. Choć nikt nie ma pojęcia czym Romek mu
się naraził. Szkoda, że akurat nam ktoś taki się trafił, ale niech tam. Nie
będziemy się zbyt długo nim zajmować, bo szkoda naszego urlopu.
Według słów,
wyżej wspomnianego Pavle, nasz jacht, Kaneja – Sun Odyssey 43, to jacht już
nieco wiekowy, ale bardzo dobry. Manewry w porcie trzeba wykonywać bardzo
wolno, zasilanie windy kotwicznej trzeba wyłączać gdy winda nie jest używana bo
korozja niszczy styki, pompy wody pitnej raczej zbyt wiele nie należy używać, a
GPS nie służy do nawigacji a jedynie do określania pozycji. Czy ten dzień
wreszcie się skończy? Póki co, kończymy rozlokowywanie się na łodzi i ruszamy. Marina
Kremik położona jest w osłoniętej zatocze w północnej części zatoki Peles. Daje
to niezłe schronienie od wiatru, ale wyjście chwilę trwa. Gdy wyszliśmy na
morze, wiatr zaczął nieco tężeć. Spojrzałem na wskaźnik siły wiatru i
stwierdziłem, że … wskaźnik nie działa, w związku z tym pozostało tylko ucho i
nos. Rzut oka na log. Też nie działa. Na szczęcie sonda działa, mam
przynajmniej informację o głębokości. Wieje całkiem przyjemnie, co najmniej 4-5
B. Stawiamy żagle i obieramy zaplanowany kurs. Koło południa następnego dnia,
jak dobrze pójdzie, powinniśmy być w Korczuli. Mogę oddać ster i zejść pod pokład aby
zweryfikować dane na GPS-ie. Patrzę, patrzę i jeszcze bardziej patrzę, a im
bardziej patrzę, tym bardziej nie widzę naszej pozycji. Tylko w lewym górnym
rogu NO FIX. A na UKF-ce „brak
sygnału GPS”. Resetuję urządzenie raz po razie i nic. Jasna cholera! Za bulajem
już zupełnie ciemno. Wracać? Co to da? Czy wymienią nam od ręki jacht? Czy w
ogóle o tej porze będzie z kim rozmawiać? A poza tym, czy nawigowanie bez
przyrządów tak blisko brzegu, po ciemku, to dobry pomysł? Może tych pytań
powinno być więcej, może powinny być inne odpowiedzi. Pomyślałem jednak, że
biorąc pod uwagę to jaką trasą i jakim kursem mamy płynąć, bezpieczniej będzie
jednak nie wracać. Wręcz przeciwnie, ponieważ nie znałem w tym momencie
dokładnej pozycji, lepiej będzie jeszcze przez godzinę płynąć w morze a później
obrać już właściwy kurs i spokojnie żeglować w obranym kierunku po otwartym
morzu. Wachty już wcześniej wyznaczone, trzeba żeglować. Oczywiście ze wzmożoną
uwagą ale spokojnie. Po jakimś czasie stwierdziłem, że nie zgadzają mi się
światła. Niestety założyłem, że to wina bardzo starych i dawno nie
aktualizowanych map. Skoro nic nie działa, to i mapy są do kitu. Na kursie
żadnych zagrożeń, odległości od świateł bezpieczne. W końcu nastaje świt.
Przynajmniej widzimy co mamy przed dziobem. Ale nic się nie zgadza, zupełnie
nic, a GPS milczy jak kamień.
A po nocy, przychodzi dzień. |
O poranku
znowu bardzo ładnie wieje, koło południa jednak wiatr siada. Kolejny telefon od
Kamila. Wreszcie wszystko załatwione. Tyle, że nie ma połączenie do Dubrownika
a ma do Splitu. No i dobrze, trochę zmienimy kurs i po południu powinniśmy być
w dobrze znanym Splicie. Jest już popołudnie. Dalej coś mi się nie zgadza.
Płynąc do Splitu z daleka widać duże miasto, mnóstwo świateł, a tu dalej nic
się nie zgadza. Odkąd zbliżyliśmy się do brzegu cały czas stoję przy sterze. W
końcu młodzieży udaje się uruchomić GPS na telefonie. Jakość beznadziejna, ale
zarysy konturów lądów jakoś daje się zidentyfikować. Tomek porównuje to z mapą.
W końcu wiemy gdzie jesteśmy. Przeżywam prawdziwy szok. Okazuje się, że
całonocny i całodzienny kurs trzymaliśmy idealnie. Wprost niewiarygodne, jak po
sznurku. Tyle, że odejście w morze było
znacznie większe niż się spodziewałem. Rezultat? To nie okolice Splitu.
Jesteśmy dużo dalej. Jesteśmy przy południowo-wschodnim krańcu wyspy …
KORCZULA. Za moment widzimy światła
Lumbardy.
A oto i ona - Korczula |
Tak, chciałem dopłynąć do Korczuli, ale miała być zmiana planu,
mieliśmy zawinąć do Splitu. No dobra. Niech będzie Korczula. Jest już ciemno
gdy cumujemy w marinie. Co za 24 godziny! Uff. Jeszcze tylko telefon do Kamila,
będącego w drodze do Splitu. Jak tam dotrze, niech rozejrzy się w połączeniach
promowych na Korczulę.
Poranek w
Korczuli przepiękny. Pogoda wprost wymarzona do zwiedzania, plażowania,
relaksu. Rewelacja. Tyle się nasłuchałem i naczytałem o tym mieście i tej
wyspie, że bardzo chciałem tu dotrzeć. To wręcz legendarne miejsce. Dla tego
zaraz po śniadaniu wyruszamy na „podbój” miasta. Rozpoczynamy od niewielkiego
targowiska tuż obok XIII-wiecznych murów obronnych. Kilkanaście
straganów ze standardowym zestawem pamiątek. A i tak zawsze znajdzie się ktoś
chętny aby coś tu kupić. Trudno w to uwierzyć, ale tak się dzieje. Wszystko to
wygląda bardzo tandetnie, a do tego, jak mawiają bywali w świecie ludzie: „nie
ważnie gdzie pojedziesz na urlop, pamiątkę i tak przywieziesz z Chin”. Obok
kilka straganów z owocami i warzywami. Tam widzimy jakieś poruszenie. Z placyku
ze straganami wyproszeni zostają kupujący. Po paru chwilach handel odbywa się
już tylko na dwóch straganach. Oho, chyba nie całkiem legalnie coś robili.
Ale warzywa i owoce kupimy w drodze powrotnej.
Marina w Korczuli |
Przekraczamy
bramę miejską i wkraczamy w magiczny świat. Plątanina wąziutkich uliczek. Perełka
na perełce. Mamy co prawda kilka godzin, ale okazuje się, że to bardzo niewiele
czasu. Wchodzimy do katedry Św. Marka. O rety!
Wnętrze zapiera dech swoim wyglądem. Fragment po fragmencie, można by delektować
się godzinami. A gdyby tak jeszcze obok przysiadł jakiś ekstra fachowiec i
zaczął o tym wszystkim opowiadać. Zaglądam do jakiegoś maleńkiego kościółka.
Nawet nie sprawdziłem jakiego. Jakże inaczej. Wnętrze wręcz ascetyczne, jednak
tchnie jakąś niezwykłą atmosferą. Wchodzimy na wieżę przy katedrze. Co za
widoki. Choćby tylko dla nich warto było tu przypłynąć. Korczula to faktycznie
piękne miejsce. Schodzimy na dół i ponownie zagłębiamy się w korczulańskie
uliczki. Trafiamy na sklepik ze świecami. Nie wiem czy to faktycznie ręczny
wyrób, ale są ładne, przyjemnie pachną i mogą być przyjemnym upominkiem. W
końcu zasiadamy na nadmorskim bulwarze w lodziarni przy pysznym deserze. Jakie
życie może być piękne.
Widoki z wieży - bezcenne |
Wracając na
jacht zrobiliśmy zakupy owocowo-warzywne. Niestety ceny na targu są wyższe niż
w normalnym sklepie, ale produkty tam oferowane są wyśmienite. Dałem się też
namówić panu na zakup wina. Tym razem było to normalne, butelkowane wino. Ceny
mocno wygórowane, ale jakie to przyjemne, kupić chorwackie wino w Chorwacji i
móc je wypić po powrocie do kraju wspominając piękne wakacje. Przy okazji tych zakupów zadziwiła nas jednak
pani z drugiego straganu. Miała własnego wyrobu, wyśmienity, pięknie pachnącą
oliwę z oliwek. Niestety za litr zażyczyła sobie 150 kun. Nie sama cena jednak
była najbardziej zdumiewająca. W końcu każdy może oczekiwać za swoje wyroby
tyle, ile uzna za stosowne. Jeśli jednak chce ten towar sprzedać, to chyba
jednak trzeba się trochę dostosować do realiów rynkowych. Tym czasem, ta pani
ani myślała obniżyć cenę choćby symbolicznie i tylko powtarzała pytanie: Ale dobra
jest? No dobra, ale nie aż tak. Oliwy nie kupujemy.
Jeden z wielu uroczych zakątków Korczuli |
Jeszcze
przed śniadaniem okazało się, że Kamil ma prom ze Splitu na Korczulę. Niestety
nie do Korczuli a do Vela Luka, portu położonego na zachodnim krańcu wyspy. Ale
ta dodatkowa godzina nie ma już żadnego znaczenia. Dalej popłyniemy już w
komplecie.
Chwila przerwy na lody |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz