środa, 18 września 2013

Chorwacja 2013 - Jak dziecko we mgle.

Marina Kremik
       I znowu wyruszamy na żagle do Chorwacji. W pewnym sensie rozpoczynamy naszą podróż tam, gdzie kończyliśmy ubiegłoroczną, w Grazu. Nazwa wzięła się od słoweńskiego słowa gradec oznaczającego mały zamek. A właśnie Graz powstał na terenie starej słowiańskiej osady.  Ten sam przytulny hotel Strasser, choć otoczenie w trakcie poważnych zmian. Wieczorny spacer po mieście. Most z przypiętymi do barierki kłódkami, eleganckie ulice ze specyficzną atmosferą, kolejna fajna knajpka z pysznym jedzeniem i wspinaczka na górę Schlossberg dominującą nad miastem (475 m), na szczycie której są ruiny zamku, będącego kiedyś częścią niezdobytej twierdzy. Ależ dużo tych schodów.  To już jest taka wysokość, że świat w dole wydaje się jakby odrealniony. Jakby dwa światy równoległe, ten nasz na górze, tchnący spokojem i ten w dole, taki dziwny, tętniący życiem. Z zaciekawieniem przyglądam się tym na dole. Gdzie oni wszyscy tak się śpieszą? Dlaczego są w ciągłym ruchu? Jak te mrówki, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Hej tam, ludzie, już wieczór, stańcie na chwilę, usiądźcie. Przecież te kręcenie się w kółko nie ma sensu. Ee, chyba mnie nie słyszą. W takim razie zejdę tam do nich.

Graz - magiczne miejsce na trasie do Chorwacji
       W zasadzie, to nie schodzimy, tylko zjeżdżamy. Zjeżdżamy niesamowitą windą, jak w jakimś futurystycznym wieżowcu. Winda jest oczywiście płatna, ale automat sprzedający bilety na górze jest uszkodzony. Kupuję więc bilety dla naszej czwórki na dole. W tym czasie Kamil, nie wiadomo jak i nie wiadomo kiedy, przeszedł na drugą stronę bramki. Gdy skierowałem się w tamtą stronę, już widziałem jak w kierunku Kamila podąża pan z obsługi, ze strasznie groźną miną. Sytuacja została natychmiast opanowana gdy machnąłem biletami.
       Gdy zaparkowaliśmy auto przy hotelu, okazało się, że Kamil nie ma ze sobą żadnych dokumentów. Na szczęście (?) w recepcji nie zażądano od nas jakichkolwiek papierów, gdyż mieli mnie już zarejestrowanego po zeszłorocznym pobycie. Dało to nam złudne poczucie spokoju. Jesteśmy w Europie. Przemieszczamy się bez problemu z kraju do kraju. Nikt o nic nas nie pyta. Niestety rano spotyka nas bolesne przebudzenie już na początku podróży, a dokładniej na pobliskiej granicy słoweńsko-chorwackiej. Chorwacja nie jest sygnatariuszem układu z Schengen!!!  Wszyscy podróżni proszeni są o okazanie dokumentów tożsamości. Nie ma szans na przekroczenie granicy. Żadne czary nie pomagają. Może to i dobrze, bo jak się później okazało, Chorwaci również sprawdzają wszystkim podróżnym dokumenty.
       Wracamy do najbliższego miasta w Słowenii, do Ptuj. W czasie powrotu dzwonią koledzy, którzy już dotarli do mariny Kremik, gdzie mamy zacząć nasz rejs. No tak, my się wycofujemy, nie wiedząc jeszcze co dalej będziemy robić, a tam już sześciu ludzi na nas czeka i się niecierpliwi. Napięcie zaczyna rosnąć. Postanawiam wysłać Kamila jakimś środkiem transportu do Lubljany, aby tam załatwił dokumenty tymczasowe i dołączył do nas w Dubrowniku, a my pojedziemy jak najszybciej do Kremika. W Ptuj odnajdujemy dworzec autobusowy. Mimo, że jest jeszcze stosunkowo wczesna pora, okazuje się, że w sobotę, autobusem w żaden sposób do Lubljany nie da się dojechać. Idziemy na pobliski dworzec kolejowy. Może pociąg? Jest! Za piętnaście minut. Biegiem z powrotem do samochodu. Wyposażamy naszego pechowca w niezbędne rzeczy i czekamy na pociąg. Pociąg … nie przyjeżdża. Wpatruję się w rozkład jazdy z takim wysiłkiem i natężeniem, że papier o mało się nie zapalił. A i tak nic nie rozumiem, dlaczego nie ma tego pociągu? Na całej stacji jest tylko jedna kobieta, klimat jak tuż przed pojedynkiem w „W samo południe”. Próbujemy jakoś nawiązać kontakt z tą kobietą. Ciężko to idzie, niby nasze języki są bardzo podobne, a jednak bardzo inne. Pani wykazuje mnóstwo dobrej woli, dzięki temu udaje nam się zrozumieć, że ten rozkład jazdy już dawno jest nieaktualny. Pani pokazuje nam swego rodzaju informację kolejową. Wciskamy stosowny przycisk i łączymy się z centralną informacją kolejową. To co usłyszeliśmy przez słuchawkę było tak zniechęcające, najbliższy pociąg za ok 6 godzin, że nie chciałem w to uwierzyć. Wróciłem do tego nieszczęsnego rozkładu jazdy i znowu się w niego wpatrywałem. Niczego to jednak nie zmieniło, a sympatyczna Słowenka nie pozostawiała  najmniejszych złudzeń. No i co? Tylko ja mogę poprowadzić ten rejs. Chłopaki już tam czekają. Jeżeli pojedziemy do Lubljany to pewnie zakończymy załatwianie formalności w poniedziałek. Wszyscy czujemy spory dyskomfort, pozostawiamy jednak Kamila w Ptuj, a sami ruszmy, co konie mechaniczne wyskoczą, do Kremika.
       Dalsza część drogi mija nam już bez przeszkód. Naszych szanownych kolegów odnajdujemy wylegujących się w namiocie dającym odrobinę osłony przed słońcem. Ponieważ ich oczekiwanie trwało ładnych parę godzin, to aby jakoś dotrwać do naszego przyjazdu musieli nieco się wzmocnić specyfikami przywiezionymi z kraju. Trzeba przyznać, że przywitali nas w całkiem dobrej formie jak na tak długie oczekiwanie..
       No, ale szkoda czasu na gadanie. Trzeba jak najszybciej załatwić przyjęcie jachtu i ruszać w morze. Po części formalnej, pora na łódkę. Przyszedł do nas dżentelmen o imieniu Pavle, menager bazy firmy Yacht202. Od razu był na nas wkurzony, bo zgłosiłem, że brakuje nam jednego odbijacza i jest bardzo mało gazu w butli. Okazało się, że jednak odbijacz był, ale dostaliśmy jeszcze dwa dodatkowe. Co do gazu nie doszliśmy jednak do porozumienia. Pavle upierał się, że podłączona butla jest maksymalnie wypełniona, a my porównując wagę tej butli z wagą innej nie mieliśmy wątpliwości, że tego gazu jednak, nie ma tam zbyt wiele. Ale to chyba jednak nie był problem. Problemem raczej było to, że Pavle po prostu nie znosi swojej pracy, nie znosi żeglarzy których musi obsługiwać i chyba w ogóle nie lubi ludzi. Nawet tak przyjaznemu i pogodnemu człowiekowi jak Romek coś tam się dostało od wściekłego menagera bazy. Choć nikt nie ma pojęcia czym Romek mu się naraził. Szkoda, że akurat nam ktoś taki się trafił, ale niech tam. Nie będziemy się zbyt długo nim zajmować, bo szkoda naszego urlopu.
       Według słów, wyżej wspomnianego Pavle, nasz jacht, Kaneja – Sun Odyssey 43, to jacht już nieco wiekowy, ale bardzo dobry. Manewry w porcie trzeba wykonywać bardzo wolno, zasilanie windy kotwicznej trzeba wyłączać gdy winda nie jest używana bo korozja niszczy styki, pompy wody pitnej raczej zbyt wiele nie należy używać, a GPS nie służy do nawigacji a jedynie do określania pozycji. Czy ten dzień wreszcie się skończy? Póki co, kończymy rozlokowywanie się na łodzi i ruszamy. Marina Kremik położona jest w osłoniętej zatocze w północnej części zatoki Peles. Daje to niezłe schronienie od wiatru, ale wyjście chwilę trwa. Gdy wyszliśmy na morze, wiatr zaczął nieco tężeć. Spojrzałem na wskaźnik siły wiatru i stwierdziłem, że … wskaźnik nie działa, w związku z tym pozostało tylko ucho i nos. Rzut oka na log. Też nie działa. Na szczęcie sonda działa, mam przynajmniej informację o głębokości. Wieje całkiem przyjemnie, co najmniej 4-5 B. Stawiamy żagle i obieramy zaplanowany kurs. Koło południa następnego dnia, jak dobrze pójdzie, powinniśmy być w Korczuli.  Mogę oddać ster i zejść pod pokład aby zweryfikować dane na GPS-ie. Patrzę, patrzę i jeszcze bardziej patrzę, a im bardziej patrzę, tym bardziej nie widzę naszej pozycji. Tylko w lewym górnym rogu NO FIX. A na UKF-ce „brak sygnału GPS”. Resetuję urządzenie raz po razie i nic. Jasna cholera! Za bulajem już zupełnie ciemno. Wracać? Co to da? Czy wymienią nam od ręki jacht? Czy w ogóle o tej porze będzie z kim rozmawiać? A poza tym, czy nawigowanie bez przyrządów tak blisko brzegu, po ciemku, to dobry pomysł? Może tych pytań powinno być więcej, może powinny być inne odpowiedzi. Pomyślałem jednak, że biorąc pod uwagę to jaką trasą i jakim kursem mamy płynąć, bezpieczniej będzie jednak nie wracać. Wręcz przeciwnie, ponieważ nie znałem w tym momencie dokładnej pozycji, lepiej będzie jeszcze przez godzinę płynąć w morze a później obrać już właściwy kurs i spokojnie żeglować w obranym kierunku po otwartym morzu. Wachty już wcześniej wyznaczone, trzeba żeglować. Oczywiście ze wzmożoną uwagą ale spokojnie. Po jakimś czasie stwierdziłem, że nie zgadzają mi się światła. Niestety założyłem, że to wina bardzo starych i dawno nie aktualizowanych map. Skoro nic nie działa, to i mapy są do kitu. Na kursie żadnych zagrożeń, odległości od świateł bezpieczne. W końcu nastaje świt. Przynajmniej widzimy co mamy przed dziobem. Ale nic się nie zgadza, zupełnie nic, a GPS milczy jak kamień.

A po nocy, przychodzi dzień.
       O poranku znowu bardzo ładnie wieje, koło południa jednak wiatr siada. Kolejny telefon od Kamila. Wreszcie wszystko załatwione. Tyle, że nie ma połączenie do Dubrownika a ma do Splitu. No i dobrze, trochę zmienimy kurs i po południu powinniśmy być w dobrze znanym Splicie. Jest już popołudnie. Dalej coś mi się nie zgadza. Płynąc do Splitu z daleka widać duże miasto, mnóstwo świateł, a tu dalej nic się nie zgadza. Odkąd zbliżyliśmy się do brzegu cały czas stoję przy sterze. W końcu młodzieży udaje się uruchomić GPS na telefonie. Jakość beznadziejna, ale zarysy konturów lądów jakoś daje się zidentyfikować. Tomek porównuje to z mapą. W końcu wiemy gdzie jesteśmy. Przeżywam prawdziwy szok. Okazuje się, że całonocny i całodzienny kurs trzymaliśmy idealnie. Wprost niewiarygodne, jak po sznurku.  Tyle, że odejście w morze było znacznie większe niż się spodziewałem. Rezultat? To nie okolice Splitu. Jesteśmy dużo dalej. Jesteśmy przy południowo-wschodnim krańcu wyspy … KORCZULA.  Za moment widzimy światła Lumbardy. 

A oto i ona - Korczula
       Tak, chciałem dopłynąć do Korczuli, ale miała być zmiana planu, mieliśmy zawinąć do Splitu. No dobra. Niech będzie Korczula. Jest już ciemno gdy cumujemy w marinie. Co za 24 godziny! Uff. Jeszcze tylko telefon do Kamila, będącego w drodze do Splitu. Jak tam dotrze, niech rozejrzy się w połączeniach promowych na Korczulę.
       Poranek w Korczuli przepiękny. Pogoda wprost wymarzona do zwiedzania, plażowania, relaksu. Rewelacja. Tyle się nasłuchałem i naczytałem o tym mieście i tej wyspie, że bardzo chciałem tu dotrzeć. To wręcz legendarne miejsce. Dla tego zaraz po śniadaniu wyruszamy na „podbój” miasta. Rozpoczynamy od niewielkiego targowiska tuż obok XIII-wiecznych murów obronnych.   Kilkanaście straganów ze standardowym zestawem pamiątek. A i tak zawsze znajdzie się ktoś chętny aby coś tu kupić. Trudno w to uwierzyć, ale tak się dzieje. Wszystko to wygląda bardzo tandetnie, a do tego, jak mawiają bywali w świecie ludzie: „nie ważnie gdzie pojedziesz na urlop, pamiątkę i tak przywieziesz z Chin”. Obok kilka straganów z owocami i warzywami. Tam widzimy jakieś poruszenie. Z placyku ze straganami wyproszeni zostają kupujący. Po paru chwilach handel odbywa się już tylko na dwóch straganach. Oho, chyba nie całkiem legalnie coś robili. Ale warzywa i owoce kupimy w drodze powrotnej.

Marina w Korczuli
       Przekraczamy bramę miejską i wkraczamy w magiczny świat. Plątanina wąziutkich uliczek. Perełka na perełce. Mamy co prawda kilka godzin, ale okazuje się, że to bardzo niewiele czasu. Wchodzimy do katedry Św. Marka. O rety!  Wnętrze zapiera dech swoim wyglądem. Fragment po fragmencie, można by delektować się godzinami. A gdyby tak jeszcze obok przysiadł jakiś ekstra fachowiec i zaczął o tym wszystkim opowiadać. Zaglądam do jakiegoś maleńkiego kościółka. Nawet nie sprawdziłem jakiego. Jakże inaczej. Wnętrze wręcz ascetyczne, jednak tchnie jakąś niezwykłą atmosferą. Wchodzimy na wieżę przy katedrze. Co za widoki. Choćby tylko dla nich warto było tu przypłynąć. Korczula to faktycznie piękne miejsce. Schodzimy na dół i ponownie zagłębiamy się w korczulańskie uliczki. Trafiamy na sklepik ze świecami. Nie wiem czy to faktycznie ręczny wyrób, ale są ładne, przyjemnie pachną i mogą być przyjemnym upominkiem. W końcu zasiadamy na nadmorskim bulwarze w lodziarni przy pysznym deserze. Jakie życie może być piękne.

Widoki z wieży - bezcenne
       Wracając na jacht zrobiliśmy zakupy owocowo-warzywne. Niestety ceny na targu są wyższe niż w normalnym sklepie, ale produkty tam oferowane są wyśmienite. Dałem się też namówić panu na zakup wina. Tym razem było to normalne, butelkowane wino. Ceny mocno wygórowane, ale jakie to przyjemne, kupić chorwackie wino w Chorwacji i móc je wypić po powrocie do kraju wspominając piękne wakacje.  Przy okazji tych zakupów zadziwiła nas jednak pani z drugiego straganu. Miała własnego wyrobu, wyśmienity, pięknie pachnącą oliwę z oliwek. Niestety za litr zażyczyła sobie 150 kun. Nie sama cena jednak była najbardziej zdumiewająca. W końcu każdy może oczekiwać za swoje wyroby tyle, ile uzna za stosowne. Jeśli jednak chce ten towar sprzedać, to chyba jednak trzeba się trochę dostosować do realiów rynkowych. Tym czasem, ta pani ani myślała obniżyć cenę choćby symbolicznie i tylko powtarzała pytanie: Ale dobra jest? No dobra, ale nie aż tak. Oliwy nie kupujemy.

Jeden z wielu uroczych zakątków Korczuli 
       Jeszcze przed śniadaniem okazało się, że Kamil ma prom ze Splitu na Korczulę. Niestety nie do Korczuli a do Vela Luka, portu położonego na zachodnim krańcu wyspy. Ale ta dodatkowa godzina nie ma już żadnego znaczenia. Dalej popłyniemy już w komplecie.    

Chwila przerwy na lody

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...