Massa Marittima
Ostatni
dzień wyjazdu jest zawsze smutny, pewnie dla tego wiele osób na koniec urlopu robi
ostre imprezy, aby kompletnie się znieczulić. Czy to żal związany z
opuszczeniem pięknego miejsca, gdzie świetnie się czujemy czy rozpacz na myśl o
powrocie do pracy i do codziennych obowiązków, do szarej beznadziejności? Ja
nie należę do tych co na koniec się znieczulają, bo nie lubię żałować, że
przeżyłem wczorajszy dzień. Ale jakoś tak, zwalniam ruchy, chcąc zaczarować
czas, wydłużyć go w nieskończoność, ale
on jest odporny na moją magię, nic sobie z niej nie robi i płynie jak płynął.
Zaledwie
musnęliśmy powierzchnię niezwykłego oceanu możliwych doznań, wszystkiego mi
mało. Nie zagłębiliśmy się w ten świat. Przede wszystkim brak mi bliższych
kontaktów z ludźmi. Brak znajomości języków obcych jest poważną barierą w
uprawianiu takiej turystyki, jaka wydaje mi się najciekawsza. A może, nie tylko
brak znajomości języków obcych, bo, czy ja potrafię nawiązywać takie kontakty z
przygodnymi ludźmi? Żadnego punktu zaczepienia, żadnej nowej znajomości, może
tylko udział w pochodzie w Sienie był jakąś próbą zanurzenia choćby kostek w
tym wielobarwnym oceanie rozmaitości. Pustka, pustka, pustka. No może jeszcze
ten pierwszy wieczór w Roccastrada gdzie chowając się przed deszczem trafiliśmy
do nieturystycznej knajpki, gdzie jadły kolację włoskie rodziny, gdzie była
pijana pani, którą jak się zdaje, wszyscy tam znali i traktowali mocno
pobłażliwie, i gdzie było jakoś tak przytulnie.
Mimo takich,
czy innych rozterek, staramy się jak najlepiej wykorzystać również i ten
ostatni dzień pobytu w Toskanii. Rano jedziemy do Massa Marittima, miasta
będącego jedną z wizytówek tego regionu. Niespełna 9 tyś mieszkańców, ale
nagromadzenie zabytków niesamowite. Miasto składa się z trzech części: Citta
Vecchia – historyczne stare miasto, Borgo – pierwotnie dzielnica rzemieślników
oraz Citta Nuova – która powstała z dzielnicy zamieszkiwanej ongiś przez
górników (i niech nikogo nie zmyli słowo Nuova, bo ta część miasta też ma kilkaset
lat).
Zwiedzanie
rozpoczynamy od Piazza Garibaldi znajdującego się Citta Vecchia, jakby niżej
położonej części miasta. Naturalnie najbardziej w oczy rzuca się katedra –
Duomo, romańska budowla, rozbudowana w 1287 roku przez Giovanniego Pisano. Gdy
się wejdzie do środka nie można oprzeć się niezwykłemu wrażeniu jak wywiera jej
majestat. Ale jest też ciekawostka w postaci marmurowej płaskorzeźby
pochodzącej z rzymskiego sarkofagu z III wieku. Oczywiście nie jest to rzecz
zupełnie niespotykana, wręcz przeciwnie, ale ilekroć trafiam na takie
zagospodarowanie elementów z wcześniejszej epoki, bo było ładne, bo pasowało,
bo było przydatne, zawsze muszę się przy tym zatrzymać. Jest to szczególny
symbol ciągłości ludzkich dziejów. Choć niekiedy, paradoksalnie ta ciągłość
zawierała w sobie element niszczenia, to jednak nie można było odciąć się od
przeszłości w sposób zupełny. Jest też
w katedrze Madonna delle Grazie Duccia di Buoninsegni (1255-1318). Trudno tego
nie zauważyć, ze względu na to jak bardzo te dzieło różni się od późniejszych.
Matka Boska ma niewspółmiernie dużą głowa, jakby cała reszta się nie liczyło a dzieciątko
ma twarz starca, a przynajmniej bardzo dojrzałego mężczyzny. Oczywiście nie
tylko ten obraz tak wygląda. Inne dzieła z tego okresu prezentują się podobnie.
Raczej jest to świadectwo jak zmieniała się sztuka.
W Citta
Vecchia jest więcej zabytkowych budowli, np.: Palazzo del Podesta (siedziba
muzeum archeologicznego), Palazzo Comunale, Palazzo dei Conti di Biserno i
kilka innych, ale my po wyjściu z katedry robimy sobie przerwę na kawę i jakąś
małą słodkość.
Mimo ładnego, słonecznego dnia, w restauracji panuje prawie półmrok.
Kawa, niezmiennie wyśmienita. Sączymy ją powolutku. Czas zwalnia, snuje się jak
poranna mgła, świat staje piękniejszy. W kawiarni jest pustawo. Turystów prawie
nie ma, 2-3 Włochów popija kawę i przegląda gazety.
Pokrzepieni
fizycznie i duchowo wyruszamy do „górnego miasta”, do Citta nuova. Gdy
sieneńczycy podbili w 1337 roku Massa Marittima częściowo zniszczyli miejskie
fortyfikacje, zostały one jednak jeszcze w tym samym wieku odbudowane. Parę
budowli z tamtego okresu przetrwało do dzisiaj, m.in. część fortyfikacji, trzy
wieże: Porta San Rocco, Porta al. Salnitro i Porta alle Silici. W tej części
miasta jest też Muzeum Górnictwa (Museo della Miniere) oraz Muzeum Historii i
Górnictwa (Museo di Storia e Arte delle Miniere).
Nas jednak ciągnie do góry. Wieże, wieże,
wieże, tutaj w Toskanii jest mnóstwo. Idziemy do Torre del Candeliere. Kolejne
wejście na wieżę z poważną zadyszką i kolejne niezwykłe krajobrazy. Czy
faktycznie ludzie kiedyś tak chodzili po tych schodach w górę i w dół? To
niemożliwe. Ale gdy w końcu, pokonawszy własne słabości, udaje nam się dotrzeć
na szczyt, kolejny raz stwierdzamy, że warto. Niestety na murach nie ma
wygodnych foteli i choćby niewielkich stolików, przy których można by się
rozsiąść, z butelką białego schłodzonego wina i wpatrywać się w kolejne
wzniesienia ciągnące się po horyzont.
Pięknie, ale
mimo pewnego wahania, jedziemy jednak dalej. Trudna decyzja bo miejsce
atrakcyjne i jest co oglądać, z drugiej jednak strony ciekawość gna nas dalej,
bo przecież nie wiadomo co tam jeszcze ciekawego może nas spotkać.
Campiglia Marittima
Od tej
strony, z której przyjechaliśmy do Campiglia Marittima nie zauważyłem żadnego
parkingu i zupełnie nieoczekiwanie jechałem po krótkiej chwili ciasnymi
uliczkami średniowiecznego miasteczka. Przejazd przez środek miasta, ulicami
gdzie lusterka ocierają się o mury budynków, to lepsza zabawa niż wesołe
miasteczko. W końcu trafiamy na parking i ruszamy na zwiedzanie. I znowu
okazuje się, że trafiliśmy do jakiegoś górskiego kurortu. Tyle, że ten kurort
ma ponad tysiącletnią historię, co widać i czuć na każdym kroku. A przy tym
jest niewielu turystów, więc cieszymy się niezwykłymi widokami i atmosferom w
zupełnej ciszy. Coś absolutnie niezwykłego. Wydaje się, że słyszymy jak
przesuwają się cienie.
Przy głównym
placu miasta, Piazza della Repubblica, jest bardzo fajnie zlokalizowana
knajpka, z tarasem widokowym, na którym można bardzo przyjemnie spędzić dłuższą
chwilę. Jest jednak mały problem, przerwy obiadowe – gdy doszliśmy na miejsce, okazało się, że mamy
3,5 godziny do otwarcia lokalu. Poczuliśmy się nieco rozczarowani i mimo, że
bardzo nam się podobała atmosfera tego miasteczka, zdecydowaliśmy się ruszyć
dalej.
Zanim jednak
na dobra opuściliśmy Campilia marittima, jeszcze chwilę, pokręciliśmy się po
jej uliczkach. Niezwykłe zaułki pełne kwiatów w donicach, piękny dzień i ta
cisza. Co chwila naciskam spust migawki. Co ja robię. Przecież takie pstrykanie
nie ma sensu. Tylko jak nie dać się, tak bez reszty, zaczarować okolicznościom.
Jak to niesamowicie wciąga. Wszystko chciałbym mieć na zdjęcie. Tylko, kto
będzie chciał później oglądać pokaz złożony ze stu tysięcy zdjęć? Poza tym to ma niekorzystny wpływ na
fotografowanie. Zauroczony miejscem niezbyt dokładnie przyglądam się temu co
znajduje się w kadrze a później … ale fajne zdjęcie, byłoby, gdyby nie … A
przecież można by tego uniknąć, wziąć głęboki oddech, jeszcze raz spojrzeć w
wizjer. Może chwilę poczekać aż coś się zmieni, może samemu coś zmienić.
Admiralnie, nie śpieszyć się!!!
Castagnetto Carducci
A więc
ruszamy dalej. Bez pośpiechu ale jednak. To już finał, ostatni nasz przystanek
na bajecznym toskańskim szlaku, Castagnetto Carducci, niespełna
dziewięciotysięczne miasteczko. Jego udokumentowana historia sięga roku 754! Trzeba ten finał jakość uczcić. Szukamy jak
najbardziej klasycznej włoskiej pizzerii. Bez problemu taką znajdujemy. Wąska,
jak zwykle, uliczka, po jednej stronie knajpa po drugiej stoliki z widokiem na
piękny pejzaż i przeciskające się samochody. Młody sympatyczny kelner zjawia
się bardzo szybko. Mamy niejakie trudności z ustaleniem nazwy lokalu. Chłopak
pisze więc w moim notatniku: Bruschetteria Enoteca „Sapori Mediterranei”.
Trafiliśmy doskonale, pyszna pizza i
najlepsze domowe wino jakie kiedykolwiek piłem. Ja wiem, wąskie uliczki i przy
nich małe stoliki, tak się dzieje we Włoszech w bardzo wielu miejscach, ale w
takich miejscach czuję się jak w przeciągu; czy za chwilę jakaś owłosiona
wielka łapa z przejeżdżającego obok samochodu nie zabierze mojej pizzy, albo co
gorsza wina? Ale w tym miejscu, okazało się, że nawet, te dwa samochody, które
przejechały ulicą w czasie naszego pobytu, nie zepsuły atmosfery. Do tego widok
w drugą stronę …
To zabawne,
trzecie miasto tego dnia. W żadnym nie było mowy o tłumach turystów. A w każdym
z nich spotkaliśmy naszych rodaków. Fajnie.
Siedząc tak
przy kolejnym dzbanuszku tego wyśmienitego wina podsumowywałem swój pierwszy
pobyt w Toskanii. I stwierdziłem, że to wszystko działo się za szybko, dużo za
szybko. Nie było czasu na refleksję, próby zastanowienia się nad tym gdzie
jestem, co widzę, co czuję, to nie tak miało wyglądać. Muszę wrócić do Toskanii
i chłonąć ją w wolniejszym tempie. Przecież i tak nie ma szans, by przez
tydzień lub dwa dobrze ją poznać i dobrze się nią nacieszyć. To jak z wyspami
greckimi. Możną tam wracać wiele razy i zawsze będzie coś do odkrycia.
Wracamy
przez Norymbergę. Jakże inny świat, też wyjątkowo piękne miejsce, mnóstwo
niezwykłych zabytków. Ale ulice są szerokie, eleganckie, wszystko jak pod
sznurek. Ile różnych twarzy może mieć piękno? Warto podróżować i być co chwilę
zaskakiwanym różnorodnością otaczającego nas świata. Tylko hotelu A&O w
Norymberdze nie polecam.