Płynąc do Trzebieży na start 48
Etapowych Regat Turystycznych głównie myślałem o pogodzie, która w poprzednich
latach, raczej nas nie rozpieszczała. A już ostatni rok to były po prostu
męczarnie. Ale początek jest całkiem obiecujący. Nie pada! Wiatr bardzo
przyjemny. No może w nocy nieco za chłodno, ale prognozy są całkiem obiecujące.
Niby, zgodnie z nazwą regaty mają
charakter turystyczny, ale trudno nie zauważyć, że jednak większość uczestników
odczuwa gorączkę przedstartową. Dopływają kolejne jachty. Ludzie cieszą się ze
spotkania, jest gwarno i radośnie. ERT mają swoich wiernych „wyznawców”, którzy
biorą w nich udział od wielu lat, i którzy wzajemnie się już dobrze znają.
Niestety warunki sanitarne, zarówno w
COŻ jak i w porcie rybackim w Trzebieży nie zmieniają się od lat. Są po prostu
fatalne. Do tego zarastająca przystań żeglarska. Jakieś to wszystko smutne.
Wydaje się, że to miejsce ma potencjał. Przypływają tu nie tylko nasi żeglarze,
ale także z Niemiec. Coś mogłoby się kręcić, a jednak się nie kręci.
W sobotę rano uroczyste otwarcie.
Organizatorzy proponują stworzenie „nowej” tradycji, robienia wspólnych zdjęć.
Przezabawne! Pan Paweł, który jest odpowiedzialny za wszystko i stara się z
tego zadania wywiązać jak najlepiej, już w piątek wieczorek na odprawie mówił o
tym zdjęciu, a mimo to jest rzeczą prawie niemożliwą zebranie uczestników w
jednym miejscu i unieruchomienie ich na kilka sekund. Jak te kurczaki na
wybiegu rozłażą się po wszystkich kątach. Jak zagarnia się je z jednej strony,
rozchodzą się z drugiej. Strasznie niesforne towarzystwo.
W końcu udaje się przeprowadzić
uroczyste rozpoczęcie regat. Załogi szybko rozchodzą się do jachtów i szykują
do pierwszego startu. Pogoda jest wciąż bardzo dobra. Pada sygnał do startu i
schodzi z nas przedstartowe napięcie. Teraz jest super. Żeglujemy, jak kto
potrafi najlepiej i na ile pozwalają możliwości sprzętu. Tradycyjnie już,
wyścigi w ramach ERT nie są specjalnie skomplikowane, więc w dużej mierze decyduje
sprzęt. Od kilku lat nie ustawia się nawet boi rozprowadzającej. Może to i
dobrze, skoro to ma być przede wszystkim zabawa.
W Świnoujściu podziwiamy rozbudowę
mariny. Powstał obiekt imponujących rozmiarów, a prace wciąż jeszcze trwają.
Ponieważ dopływamy jako jedni z ostatnich, cumujemy w dalszej części mariny,
przez co do sanitariatów mamy całkiem spory kawałek. Jednak na same sanitariaty
nie ma powodów narzekać. W wieczorem rozdanie nagród z udziałem pana
Żmurkiewicza, prezydenta Świnoujścia. Drobny poczęstunek i koncert w wykonaniu
zespołów Sztorm i Quftry.
Bardzo miły wieczór. Co ciekawe na jachtach panuje
ożywienie do późnego wieczora i to nie tylko dla tego, że odbywają się
spotkania towarzyskie. Po pierwszym etapie jest okazja do poprawienia tego i
owego na jachcie. Niektórzy płyną pierwszy raz na swoim nowym jachcie i dopiero
się go uczą. Inni mają jakieś nowe elementy osprzętu i muszą go dopasować. A
jeszcze inni mają nie całkiem dobrze dobraną załogę. Okazuje się, że nawet na
takiej rekreacyjnej imprezie, gdzie pływania nie ma za wiele, jeżeli znajdzie
się osoba niepotrafiąca się wkomponować w załogę lub kompletnie nie rozumiejąca
żeglarstwa, to może bardzo skutecznie psuć nerwy pozostałym członkom załogi.
Przed niedzielnym wyścigiem o Błękitną
Wstęgę Zatoki Pomorskiej wszyscy w szampańskich nastrojach, kipiący energia.
Pogoda jak marzenie. A jednak wkradł się pewien niepokój. Na tablicy w bosmance
prognoza mówiąca o wietrze do 7 B. Niby wiele osób ma prognozy pogody ze swoich
źródeł, które mówią coś zupełnie innego. Nawet na statku komisji sędziowskiej
wywieszono inną prognozę niż ta na bosmance mariny, a jednak ziarno niepokoju
zostało zasiane. Oczywiście okazało się, że ta prognoza wzięta była nie wiadomo
skąd. Pogoda był świetna, pływało się znakomicie. Zastanawiam się jednak nad
niefrasobliwością gospodarzy mariny w Świnoujściu. Czy uznali, że skoro tak
wiele osób ma dostęp do prognoz pogody, to oni już nie muszą nic w tej sprawie
robić? Żeglarstwo musi być przed wszystkim bezpieczne, a prognoza pogody w tej
kwestii odgrywa niebagatelną rolę. Myślę, że byłoby dobrze, aby ludzie z mariny
w Świnoujściu pamiętali o tym i nie zaniedbywali swoich obowiązków.
Gdy wypływaliśmy z mariny na zatokę,
miało miejsce jeszcze jedno niezwykłe wydarzenie. Straż Graniczna w raz z
policją zatrzymała do kontroli dwa jachty. W jednym przypadku wszystko było w
porządku, a drugim stwierdzono u prowadzącego jacht 0,3 promila alkoholu.
Kolega twierdził, że to wspomnienie wieczornej imprezy. Rano podobno już nic
nie pił. No i zaczęło się. Przetrzymano
ich na tyle długo, że już nie było mowy, aby ten jacht wziął udział w wyścigu.
Ponowne badanie po dwóch godzinach wykazało 00. To jednak nie koniec. Kolega
został zobowiązany do zgłoszenia się na policję następnego dnia o 9 rano.
Wyścig do Dziwnowa od razu można było spisać na straty. No i mamy problem.
Prowadzenie pojazdów mechanicznych zarówno na lądzie jak i na wodzie, pod
wpływem alkoholu jest naganne . Czy można jednak przykładać tę samą miarę do
prowadzenie małego jachtu? Jakie szkody
może wyrządzić skiper siedmiometrowej łódki, który wypił jedno czy dwa piwa? Czy
nie popadamy ze skrajności w skrajność? Zacząłem szybko przypominać sobie ilu
moich kolegów żeglarzy w ogóle nie pije alkoholu. Okazało się, że jest takich bardzo niewielu.
Jest czymś normalnym, że w czasie kilkugodzinnego pływania, a tym bardziej
wielodniowego, sięgnie się po piwo lub, szczególnie na południu Europy, białe
wino. Chorwaci i Grecy nie robią z tego najmniejszego problemu. Przecież każdy
ponosi pełną odpowiedzialność za to co robi. Podejrzewam, że większość
uczestników regat zbadana alkomatem, miałaby problemy. Nas nie zatrzymano. Mogę
z resztą uczciwie powiedzieć, że byłem w dobrej formie. Poprzedniego wieczora
było umiarkowanie, a rano zero. Ale to przypadek. Czasami wieczorne imprezy są
bardzo wesołe. Wydaje mi się, że znowu ktoś przedobrzył. Nie można ustalać
nieostrych granic, bo to byłoby jeszcze gorsze. Ale też takie same traktowanie
kierowcy samochodu i skipera jachtu, to jednak nieporozumienie.
Pogoda w czasie wyścigu do Dziwnowa była
niczym w środku sezonu na Adriatyku. Bardzo ciepło, minimalny wiatr, wiejący
niemal prosto z rufy. Nic więc dziwnego, że wszyscy, którzy posiadali,
postawili spinakery. I tak od startu do mety. Każdy gnał, jak to mawiają, ile
fabryka dała. Doskonale było widać, kto ma szybszy jacht, kto ma lepsze żagle. Marek
pracuje na spinakerze najlepiej jak potrafi, ustawia go najprecyzyjniej jak to
tylko możliwe. Carina jednak w tym towarzystwie nie ma żadnych szans. Jest za
mała, za stare żagle, przyszedł czas nowocześniejszych konstrukcji. Ale
żeglowanie w tych warunkach było bardzo przyjemne i wybitnie relaksacyjne.
Dopływamy do Dziwnowa. Bida z nędzą i
brak konkretnych perspektyw. Keja miejska coraz krótsza. O sanitariatach szkoda
mówić. Czy my naprawdę jesteśmy w jednym z najpopularniejszych kurortów naszego
wybrzeża? Sądząc po tłumie ludzi spacerujących po nabrzeżu, chyba tak, patrząc
na zaplecze sanitarne, a właściwie jego brak, mam wrażenie, że przeniosłem się
w czasie i przestrzeni, do zagubionej między bagnami wioski na wschodnich
krańcach naszego kraju, jakieś trzydzieści lat temu. I tylko burmistrza zrobiło
mi się żal, bo przed jego wystąpieniem rozdano bony na żurek i wszyscy rzucili
się do kolejki po przydział. A pan burmistrz mówił sam do siebie. Trzeba
przyznać, że wykazał się refleksem i poczuciem humory. Było to chyba najkrótsze
wystąpienie publiczne, jakie kiedykolwiek słyszałem.
Tradycyjnie już, po zakończeniu części
oficjalnej, większość jachtów zrezygnowała z dalszego pobyt w Dziwnowie i
przeniosła się do Kamienia Pomorskiego.
No i zaczęły się ochy i achy. Piękna,
nowa marina. Co najważniejsze wykończona. Eleganckie domki klubowe, oczywiście
z sanitariatami na odpowiednim poziomie. Rewelacja! Byle tylko udało się ją w
takim stanie utrzymać jak najdłużej. A może będzie jeszcze lepiej? I pewien
drobiazg. Zarówno wyścig na Zalewie Kamieńskim, jak i imprezy towarzyszące w
kamieńskiej marinie były zaplanowane na dzień następny. A jednak w marinie na
nas czekali. Ludzie na pontonie wskazywali gdzie można zacumować. W żadnej
innej marinie w naszym regionie tak się nie dzieje, nawet w Świnoujściu. Mało
tego, wieczorem odwiedził, prywatnie, zastępca burmistrza. Chciał po prostu
przywitać kawalkadę ERT. Nie musiał tego robić, przecież mieliśmy przypłynąć do
Kamienia dopiero następnego dnia. Bardzo to sympatyczne z jego strony.
Co robią żeglarze wieczorami na takich
imprezach? No, oczywiście, że się integrują!
Nasza załoga i parę innych, odwiedziła tym razem Dobrawę, jedną z dwóch,
obok naszej, carinę w stawce III gr KWR. Niestety był też i alkohol. Mało tego,
próbowaliśmy nawet absyntu. Ja, pierwszy raz w życiu. Podobno miały być po tym
jakieś wizje. Czekałem na nie, czekałem, i się nie doczekałem. Było już późno w
nocy, biesiadowaliśmy sobie wesoło, gdy nagle usłyszeliśmy, niektórzy kontem
oka zauważyli, jak ktoś wpada do wody, jakieś 10-15 metrów od nas. Nikogo
więcej w pobliżu nie było. W ciągu sekundy, trzech ludzi z naszego towarzystwa
znalazło się przy tym pechowcu i zanim się zorientował złapali go za ramiona i
wyciągnęli na keję. Jak widać odrobina płynów rozweselających nie osłabia ani
czujności, ani refleksu żeglarzy.
Wyścig na Zalewie Kamieńskim jest jednym
z ładniejszych, ze względu na akwen. Niestety, tym razem sędzia zdecydował, że
popłyniemy tylko jeden trójkąt, a nie dwa jak w poprzednich latach. Coraz mniej
pływania, coraz prostsze trasy. Szkoda, bo to nieco nas oddala od rywalizacji
sportowej. Zaliczyć etap i odbyć część oficjalną po wyścigu. Wyścig na Zalewie
Kamieńskim rozpoczynał się zdecydowanie później, niż pozostałe. Spacerujemy
więc po marinie i okolicy. Tymczasem na jachcie Truxa ożywienie. W końcu
wywieszają baner, który wszystko wyjaśnia: 30 lat Ani i Sławka i 40 lat Truxy.
Szykuje się na wieczór kolejne przyjęcie. Żeglarze natychmiast się organizują,
nie wypada przecież na taką imprezę iść z gołymi rękoma, są kwiaty, drobny
upominek i małe co nieco. Nic więc dziwnego, że popołudnie i wieczór w Kamieniu
Pomorskim znowu były niezwykłe. To już tradycja w tym mieście. Gospodarze
przygotowali część oficjalną z pucharami i podium. Był też przyzwoity
poczęstunek. Później okazało się, że ten poczęstunek był organizowany w trybie
awaryjnym, bo wcześniej zaplanowany nie dojechał. Czapki z głów. Ania i Sławek
dołożyli swoją uroczystość. Przygotowali tyle szampanów ile było jachtów
uczestniczących w regatach i dwa wielkie torty, podobno ok. 25 kg. Później
party na stojąco na kei z orzechówką i whisky. Jak by tego było mało, był wśród
nas solenizant: Krzysiek z Triché. Szybka akcja, drobne przyozdobienie jego
jachtu i fikuśny upominek, a w nocy latające lampiony. Co za szalony wieczór!
Jak tu nie kochać Etapowych Regat Turystycznych.
Najsłabszym punktem ERT jest
przepłynięcie z Kamienia Pomorskiego do Wolina. Mieliśmy sporo szczęścia.
Zaplątaliśmy się tuż przed Wolinem w zielsko, którym zarasta Dziwna. Do nieszczęsnego mostu w Wolinie dotarliśmy akurat na jego otwarcie. Organizatorom ERT
udało się nawet załatwić dodatkowe otwarcie mostu. Tak czy owak, ten most,
otwierany dwa razy w ciągu dnia jest sporym utrudnieniem w żegludze do Kamienia
lub z Kamienia na Zalew Szczeciński.
Poczęstunek w Wolinie jak zwykle pyszny.
Tym razem gulaszowa, tradycyjnie chleb z pysznym smalcem i kwaszone ogórki. W
przeciwieństwie jednak do minionych lat, poza dyskoteką, nic ciekawego tym
razem gospodarze nie przygotowali.
Kolejny wyścig, to wyścig na trasie
Wolin - Nowe Warpno. Na początek awaria silnika. Czyżby to jakiś znak? Pomocną
dłoń, a w zasadzie linę, podał nam Maciek z Whisky. Wielkie dzięki! Z Wolina do
linii startu jest całkiem spory kawałek, a wiatr specjalnie sprzyjający to nie
był. Tym razem szukaliśmy własnej drogi i niestety jej nie znaleźliśmy. Mam
wrażenie, że zabłądziliśmy na Zalewie Szczecińskim. W końcu to nic trudnego.
Wszystkie fale wyglądają tak samo, łatwo się pomylić. Kiedy wreszcie dotarliśmy
do mety, okazało się, że większość kolegów już tam była.
Nowe Warpno to dziwne miejsce. Moje
ulubione, obok Kamienia Pomorskiego w tej części Polski. Malutkie miasteczko na
końcu świata, z niezwykłym klimatem. Burmistrz Nowego Warpna, pan Władysław
Kiraga zawsze przyjmuje żeglarzy bardzo ciepło. Ufundował puchary dla zwycięzców
wszystkich klas. A jednak w marinie wciąż nie dzieje się dobrze. Kiedy
poprzedni dzierżawca się wprowadził, zaczął bardzo obiecująco, od stworzenia
nowych sanitariatów. Były maleńkie, ale wydawały się zwiastunem zmian na
lepsze. To jest tak kolejność. Okazało się jednak, że na tym się skończył. Jest
od tego roku nowy gospodarz mariny. Na razie jedyna zmiana, którą można było
zauważyć to zmniejszenie wielkości sanitariatów o połowę. Teraz mamy
koedukacyjną łazienkę z dwoma natryskami i dwoma kabinami szczęścia.
Wyobrażacie sobie, co się działo jak przypłynęło ok. 60 jachtów, na pokładach
których było ponad 200 osób? Nie znam szczegółów sprawy, ale z mojego punktu
widzenia istotny jest efekt finalny, a ten jest tragiczny.
Wieczorem, znowu kwitło życie
towarzyskie. Kolegom z Exoceta spodobało się to co zrobiono dwa dni wcześniej
na Truxie. Pojawił się baner „30 lat Exoceta”. Było piwo dla uczestników regat
i zabawa do białego rana. W tak dużym gronie szybko tworzą się „podstoliki”. W
jednym z nich i ja brałem udział. Grono było nieco poszerzone w stosunku do
naszego tradycyjnego. Dyskusja rozwijała się bardzo dynamicznie. Jakoś, po
15-20 minutach, wyłączyłem się i słuchałem z coraz większym zdziwieniem
dyskusji w naszym podstoliku. Ludzie nadawali coraz głośniej, jakby nawzajem
się nakręcali. Trudno było momentami przebić się ze swoim głosem w dyskusji,
więc słuchałem. Nie tylko jednak głośno było, ale też bardzo wulgarnie. Nie
wszystkich uczestników biesiady znam, ale paru i owszem. Jednak od tej strony
ich nie znałem. O co chodzi? Czy po lekkim zakropieniu alkoholem wychodzi z
ludzi ich prawdziwa natura? A może chcą
w tym szczególnym towarzystwie pokazać się jako prawdziwi twardziele, a jak
wiadomo prawdziwy twardziel, ciężkim słowem rzuca gęsto. Może po prostu chcą
coś odreagować? Może coś w ten sposób maskują? Nie wiem, dlaczego tak się dzieje,
ale dzięki temu wcześniej wróciłem na naszego Rudzika. Dopóki było w miarę
jasno poczytałem sobie „Cmentarz w Pradze” i o bardzo grzecznej porze ułożyłem
się do snu.
Wyścig z Nowego Warpna do Stepnicy był
wyjątkowo miły, no może, momentami wiało nieco za słabo, trzeba więc było
bardzo ostrożnie poruszać się po jachcie i delikatnie operować żaglami. Poza
pierwszym odcinkiem, który płynęliśmy ostro, całą resztę wyścigu przejechaliśmy
na spinakerach. Umocniliśmy się na piątej pozycji. Kto miał być przed nami, to
był, odparliśmy atak Triche i Dobrawy i odjechaliśmy pozostałym. Trudno być
zadowolonym z takich wyników, ale nie byliśmy w stanie nic więcej zdziałać.
Marina w Stepnicy mocno rozczarowała. W
zasadzie od ubiegłego roku, kiedy to z wielką pompą otwierano niedokończoną
marinę, nic się nie zmieniło. Nie dokończone nabrzeża, brak prądu na dalszych
stanowiskach, no i katastrofa w sprawie sanitariatów. Dostawiono co prawda
jeden mały kontener, ale to wszystko jest z innej epoki. To taka komunistyczna
Polska, gdzie sprawy sanitarne po prostu nie istniały i nikt temu się nie
dziwił. Dopiero jak się wyjeżdżało na zgniły zachód, człowiek doznawał szoku w
kontakcie z tamtejszymi toaletami, że czysto, że pachnie, że jest woda i mydło.
Marina w Stepnicy zatrzymała się w pół drogi, choć potencjał ma fantastyczny.
Żeglarzom, biorącym udział w Etapowych
Regatach Turystycznych, Stepnica kojarzy się jednak przede wszystkim z fajnymi
festynami. Wójt gminy Stepnica, pan Andrzej Wyganowski zawsze dokłada wszelkich
starań by był to atrakcyjny wieczór zarówno dla żeglarzy jak i mieszkańców
gminy. Tym razem gośćmi festynu, na którym wręczano nagrody zwycięzcom etapu,
był Jurek Porębski i zespół Quftry. Jedyne, drobne niedociągnięcie, dla mnie
ważne, że Jurek Porębski rozpoczynał koncert o 16, podczas gdy my kończyliśmy
wyścig o 15 55, a wcale tym razem nie byliśmy w ogonie stawki. Chyba zabrakło
komunikacji między organizatorami festynu i organizatorami regat. Wielka
szkoda.
Dobra pogoda towarzyszyła nam do końca
regat. Również w czasie ostatniego etapu ze Stepnicy do Trzebieży. Do samego
końca rywalizowali w naszej grupie Nefertiti i Scooby Doo. Kibicowałem temu
drugiemu, jednak ostatecznie całe regaty wygrał w III klasie KWR Nefertiti. My
swoje miejsce potwierdziliśmy już wczoraj, więc płynęliśmy już tylko dla
sportu. Byli też tacy, co zrezygnowali z udziału w wyścigu, zabrakło im
motywacji. To już taka specyfika ostatniego etapu. Na pocieszenie tradycyjnie w
Trzebieży neptunalia, czyli wielka impreza dla wszystkich. My jednak
spędziliśmy wieczór w kameralnym gronie, na Admirale. To był bardzo ciekawy i
pouczający wieczór. Czasami warto więcej słuchać i mniej mówić.
Największą niespodzianką 48 ERT była
fantastyczna pogoda. Od kilku lat, to znaczy od kiedy biorę udział w tych
regatach, nigdy jeszcze nie było takiej fajnej pogody. Deszcz spadł, w
niedzielę, jak szliśmy na zakończenie regat. Prawdziwa ulewa. Zwykle otwarcia i
zakończenia odbywają się na placyku pod masztem, tym razem w trybie awaryjnym
przeniesiono całą uroczystość do tawerny. Jak powiedział burmistrz Polic, pan
Władysław Diakun, przyjaciel żeglarzy i w ogóle sportu, to niebo się rozpłakało
z powodu zakończenia takiej fajnej imprezy.
Bardzo lubię Etapowe Regaty Turystyczne.
Zawsze chętnie biorę w nich udział ze względu na atmosferę jaka na nich panuje.
Zdarzają się odosobnione przypadku ludzi niepasujących do towarzystwa, ale na
nich nie zwracam uwagi. Dziękuję moim przyjaciołom z Dobrawy, Triche, Whisky i
wszystkim pozostałym za wspólną zabawę. Warto też podziękować panu Pawłowi
Kryzanowi, który robił co mógł, aby wszystko było jak należy.
Do zobaczenia za rok!!!