Nawigacja w
żeglarstwie to bardzo ważna rzecz. Można by rzec, jedna z najważniejszych. Co
prawda słyszy się zewsząd, że od upowszechnienia się nawigacji satelitarnej,
sztuka ta mocno podupadła, to jednak jej rola pozostała bez zmian. Zmieniły się
tylko narzędzia. Mimo pewnych braków jakoś sobie radzę w tej kwestii. Nie
odbywam przecież wielkich oceanicznych wypraw. Tym niemniej przed każdym
kolejnym etapem żeglugi, na wszelki wypadek przyglądam się zwykłej, papierowej
mapie.
W jeździe
samochodem kilka razy zdarzyło się, że urządzenie GPS zawiodło. Jak chociaż w
podróży do Toskanii, że nawigacja zakończyła swoją pracę na moście wśród pól i
lasów, proponując nam nocleg pod mostem. Były też inne ciekawe przypadki i w
rezultacie przykazałem sobie, aby jednak każdą trasę przygotować sobie w sposób
tradycyjny, a elektronikę traktować jako coś pomocniczego i ułatwiającego
życie. Niekiedy jednak miewam problemy z samodyscypliną i jakoś nie udaje mi
się odpowiednio przygotować do podróży i jadę całkowicie zawierzając GPS-owi. I
przeważnie to są te przypadki, kiedy życie postanawia zweryfikować jakość
przygotowania do drogi, mrucząc sobie pod nosem: „no, chłopie, jakżeś taki
mądry to zaraz cię sprawdzę”. No i dostaję mokrą ścierą z prawa, z lewa ...
Tym razem na nocleg pośredni w drodze do
Chorwacji wybraliśmy sobie, a właściwie wybrał Wojtek, hotel Amarilis
znajdujący się w Netretić, przy ul. Vinski Vrh 68c, czyli niedalako Karlovaca.
No cóż Wojtek jechał z Ustronia i miał jakieś 500 km mniej do przejechania niż
my. Dla nas było to 1300 km, czyli zdecydowanie więcej niż zwykle planujemy
sami. Początkowo jechałem korzystając z normalnej nawigacji samochodowej Mio.
Już był późny wieczór gdy zadzwonił Wojtek z pytaniem jak daleko jeszcze mamy
do celu. Wg naszej nawigacji było to już tylko 12 km. Wreszcie doprowadziła nas do jakiejś wioski i gdy owa
się już skończyła, poinformowała nas, że dotarliśmy do celu. Niestety nigdzie
nie dostrzegłem ani hotelu Amarilis ani żadnej informacji na jego temat. Ponieważ
miejsce wydawało mi się cokolwiek dziwne uruchomiłem zainstalowaną w telefonie
nawigację NaviEkspert. Ta była uprzejma
poinformować mnie, że do Netretiċ mamy 58 kilometrów. Dochodziła właśnie
północ. Nie pozostało nam nic innego jak zawrócić w kierunku Karlovacza. Pusta,
choć dosyć kręta droga, późna pora, więc jechałem sobie dosyć swobodnie. Nawet
nie przekraczałem specjalnie dozwolonej prędkości. Co najwyżej 10-20 km/h. A tu
za kolejnym zakrętem policja. Oczywiście zostaliśmy zatrzymani do kontroli.
Zdaje się, że moja zmęczona twarz i papier z adresem poszukiwanego hotelu
sprawiły, że panowie poprzestali na odnotowaniu kontroli. Mogliśmy jechać
dalej. Byliśmy już niemal u celu jak znowu okazało się, że nawigacja prowadzi
nas nie całkiem precyzyjnie. Musieliśmy znowu się nieco cofać aby znaleźć
drogę, która miała nas doprowadzić do celu. Ale droga niepokojąco zaczęła
zmieniać swój charakter, by w końcu zamienić się w leśny dukt. Wokół nas dziki
las, opuszczone, rozpadające się nieliczne zabudowania i coraz węższa leśna
droga. Ale i ona niebawem się skończyła. Rad, nierad, wycofuję się. Po chwili
łapię lewą stroną rozmokłe gliniaste pobocze. Stoimy. Bieżnik opon szybko zabił
się gliną i tyle było z jazdy. Zaczęłem znosić z okolicznych ruin kawałki desek
aby stworzyć jakiś podkład. W tzw międzyczasie
zadzwoniliśmy do Wojtka aby przyjechała nam pomóc. Ponieważ dwie
dotychczasowe nawigacje wyprowadziły nas na manowce, uruchomiłem nawigację
Google. Zrobiłem zdjęcie dojazdu z hotelu Amarilis do miejsca, w którym się
znajdowaliśmy i wysłałem je Wojtkowi aby mógł nas odnaleźć. Okazało się, że i
ta nawigacja jakoś słabo radzi sobie z tym miejscem i Wojtek miał problem,
będąc bardzo blisko, aby nas odnaleźć. W końcu zaczął trąbić i moja dzielna
żoneczka wyszła mu naprzeciw. Ja w tym czasie walczyłem ze stopniowym
lewarowaniem. Trzeba było choćby odrobinę unieść samochód aby podłożyć pod
lewarek jakąś solidną podstawę, bo inaczej podnośnik po prostu zapadał się w
ziemi. Wojtkowi udało się dotrzeć do nas. Pod lewarkiem znalazł się spory
kawałek dechy. Można było na tyle unieść Jumpusia, że dało się podłożyć deski
pod koło. Zabity gliną bieżnik, mokre deski, nie było łatwo ruszyć z miejsca.
Wojtek i Ula dzielnie wspomagali silnik i jakoś poszło. Jeszcze tylko trzeba nawrócić.
Z pomocą dwojga uważnych par oczu, mimo ciemności udało mi się drugi raz nie
wpakować w błoto i mogliśmy jechać za Wojtkiem do hotelu. Dochodziła 3 w
nocy. A nawigacja, ta trzecia, co
chwila: „zawróć jeśli to możliwe”, „skręć w lewo” (w pole), itd. Aż do samego
Amarilisa.
Późna pora
przyjazdu i wczesna pora wyjazdu sprawiły, że niewiele mogę powiedzieć o hotelu
i jego otoczeniu. Pokoje były o.k., nawet przyjemne. Sala restauracyjna ładna.
Śniadanie przyzwoite. Cena za pokój dwuosobowy za noc 395 kun. Niestety nie
chcieli nam obniżyć ceny z tytułu przespania jedynie 3 godzin. (oczywiście żart
– będąc tam, nawet nie przyszło mi do głowy pytać o coś takiego).
Niewątpliwym
pozytywem tego, że w sobotę przebyliśmy taki kawał drogi, było to, że w miarę
wcześnie byliśmy w ACI Marina Trogir. Jakież to przyjemne uczucie, kiedy
wreszcie stanie się na parkingu przy marinie i można zanurzyć się w ten
żeglarski nieśpieszny rytm życia. Trudy podróży znikają. Już tylko radość z
tego co przed nami. Co prawda załoga trochę nieobyta ze zwyczajami w firmach
charterowych już by chciała objąć we władanie przeznaczony dla nas jacht i
nieco się niecierpliwi. A to trzeba po prostu wyluzować. Załatwić sprawy w
biurze, w tym oczywiście wszelkie opłaty, tzw charter pack 250 euro, taksa
turystyczna 1,15 euro za osobę, za dzień. No cóż, jak się chce żeglować na tak
dużym jachcie, to trzeba się liczyć, że wszystko będzie nieco więcej
kosztowało. Później trzeba poczekać na kogoś z firmy czarterowej, tym razem
jest to Waypoint. Okazuje się, że jedna z trzech ubikacji jest zapchana. Jedna
butla gazowa jest pusta. Trzeba poczekać aż wszystko będzie jak należy. Wtedy
można się wnosić. Na powitanie butelka wina od Waypoint. Jedna na dziesięć
osób?
Mamy do
dyspozycji Bavarię 50 Cruiser o imieniu Danica. Akurat na 10-cio osobową
załogę. Jacht jest dosyć stary, z 2005 roku, co widać gołym okiem. Ma pięć
kabin, trzy toalety i obszerną messę. Rolowana genua i grot. Ster strumieniowy.
Chartploter niestety tylko w kabinie. Zamówione kamizelki w dziecięcych
rozmiarach dostarczone. Jest nawet ogrzewanie Webasto, liczę jednak na to, że
nie będzie potrzebne. Wszystko mimo swego wieku działa jak należy. Dzięki doświadczeniu
Uli i bardzo sprawnej pracy reszty załogi, nieprzebrane zapasy prowiantu i
pozostały bagaż szybko znajdują swoje właściwe miejsce.
Krótka odprawa
przedrejsowa. Rzut oka na prognozę pogody i możemy opuścić
marinę. Trogir co
prawda należy do najładniejszych miast w Chorwacji, ale jego zwiedzanie
zostawimy sobie na koniec. Teraz chcemy jak najszybciej opuścić miasto i
znaleźć się na łonie przyrody. Jest już 1730 więc daleko nie dopłyniemy. Nie o
to wszak chodzi aby dopłynąć na koniec świata. Na razie zależy mi aby spędzić
wieczór w kameralnej i relaksowej atmosferze. Prognoza pogody daje nadzieję na
spokojny nocleg w Uvala Krknjas przy wyspie Drvenik Veli. Bardzo lubię to
miejsce. Może ta zatoka nie jest najlepiej osłonięta, ale w warunkach
zapowiadanych na najbliższe 12 godzin nie ma to specjalnego znaczenia. Gdy tam
docieramy, jest już parę jachtów. Wszystkie jednak w bezpiecznej odległości,
nikt nikomu nie będzie zaglądał do kokpitu. Natomiast woda mieniąca się różnymi
odcieniami błękitów, szmaragdów i lazuru jest po prostu obezwładniająca. Część
załogi natychmiast po zakotwiczeniu wskakują do wody. Inni z pewnym ociąganiem.
Nie jest zbyt ciepło. Jakby zawiła nad nami ogromna, lodowata ośmiornica, która
objęła nas swoimi mackami. Tym niemniej radości jest co niemiara. Pozostaję na
jachcie aby obserwować jak ustawi się jacht i jak będzie pracować kotwica. Po
chwili nasza Danica rozpoczyna myszkowanie na kotwicy w rytmie zgodnym z innymi
jachtami. Rufą ustawia się do wysepki Krknjas Veli a dziobem patrzy w morze.
Pozwalam sobie zrzucić ponton na wodę i z moim dzielnym Nikonem wyruszam na
fotograficzne łowy. Jest pięknie. W końcu wszyscy kończą harce w wodzie lub na
wodzie i rozpoczynamy biesiadę. Cisza, spokój, piękne widoki, cudny nastrój. Wyznaczam
wachty kotwiczne. Pojawia się jacht o tajemniczej nazwie Mystic. Kilkakrotnie
próbuje rzucić kotwicę i za każdym razem robi to tak jakby chciał doprowadzić
do zwarcia z innym jachtem, jak rasowy bokser. Jakoś jednak szczęśliwie nikogo
nie udało mu się trafić. W nocy wiatr się obrócił o 180 stopni, a razem z nim,
jak na komendę obróciły się wszystkie kotwiczące jachty. Zatem oddaliliśmy się
od brzegu o ok 30 m. Jak to mawiają, co się odwlecze to nie uciecze. Akurat
miałem wachtę od czwartej do szóstej, gdy gdzieś koło piątej zauważyłem ruch na
Mysticu. Ocho, szykują się do odejścia. Sternik był tak zaaferowany tym co robi
człowiek wybierający kotwicę, że nie zauważył nawet jak ich jacht cichutko
skrada się rufą do najbliżej stojącej innej jednostki, rozłożystego katamarana.
I buuum! Jest, trafiony. Mała panika. Mocno w przód. Odpłynęli, jednak po
chwili zawrócili i zrobili kółko wokół trafionego jacht. Zdaje się, że dziury w
kadłubie nie było, przynajmniej widocznej z daleka, więc sobie popłynęli. A swoją
drogą, to niezła impreza musiała być na tym upolowanym jachcie, że nikt się nie
pojawił na pokładzie.
Na
wodzie wciąż jeszcze w miarę spokojnie, więc postanawiamy zjeść śniadanie w
trakcie płynięcia. Kotwicę podnosimy o 0730 i obieramy kierunek na wyspę
Murter. Do przepłynięcia nieco ponad 35 MM. Przed południem pojawia się wiatr.
Niestety wieje prosto w nos. Na razie nie stawiamy żagli, powoli oswajamy się z
morskimi warunkami. Planujemy także zrobienie przerwy w jakiejś miłej zatoce.
Skiper zamyka oczy i palcem trafia na mapie na wyspę Tijat i zatokęTijascica.
No może nie zupełnie tak było, ale faktycznie wpływamy w tę zatokę. Są tam
boje, przy których można bezpiecznie stanąć i miło spędzić czas. Ku mojemu
zaskoczeniu, mimo, że to jeszcze czerwiec, panuje w zatoce spory tłok. Udaje
nam się jednak znaleźć ostatnią wolną boję. Mamy skrócony o połowę bosak, więc
łapanie boi z dziobu jest mocno utrudnione. Podchodzę więc rufą. Chłopaki łapią
boję i klops. Boja ucieka im z ręki, bo jacht sunie do przodu. Bardzo wolno,
ale jednak. Tym razem to ja jednak sknociłem manewr. Chcąc przyhamować przed
boją dałem silnik wprzód. Jacht nie tylko wyhamował, ale nawet ruszył do
przodu. Bardzo, bardzo wolno, ale do przodu, a ja go nie przytrzymałem i boja
nam uciekła. Przy następnym podejściu się poprawiłem i już bez problemy
zacumowaliśmy. Na brzegu jest jakaś
knajpka, której naganiacze krążą między jachtami zachęcając do odwiedzenia ich
lokalu. My jednak nie mamy zamiaru z tego zaproszenia, bo załoga zaplanowała na
obiad prawdziwy rarytas – mięso z gilla. Na samą myśl o takiej pychocie
dostałem ślinotoku. Wojtek, Krzysiek i Darek zapakowali wszystko co trzeba do
pontonu i … chcieli popłynąć na brzeg aby ugrillować wyśmienite mięso. Tyle, że
po krótkiej chwili silnik przestał działać i ani myślał dalej współpracować. Mimo
usilnych starań Wojtka, sternika pneumatycznej jednostki pływającej, nic się
nie zmieniało. Wojtek zawrócił więc do jachtu aby znaleźć rozwiązanie problemu.
Na szczęście nie trzeba było długo szukać. Po prostu i ten silnik, jak
wszystkie inne silniki spalinowe, zdecydowanie lepiej pracuje jak ma otwarty
dopływ paliwa do silnika. Obserwowaliśmy z jachtu jak nasi koledzy znaleźli
sobie fajną półeczkę skalną nad brzegiem zatoki, gdzie rozstawili sprzęt do
grillowania. Było jednak na tyle daleko, że nie widzieliśmy co tam się dzieje.
Czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy …. Zaczęliśmy coś tam sobie podjadać, bo
wszyscy już fest zgłodnieli. W końcu po dwóch godzinach przypłynął Darek z pierwszą
porcją mięsiwa. Zdaje się, że jakoś te grillowanie naszym mistrzom ceremonii
nie szło zbyt dobrze. Nic tam, pierwsze porcje dla dzieci i kobiet. Panie były
nawet tak miłe, że i dla mnie znalazł się kawałek. Cóż za szczęście! Właśnie
wylegiwałem się w salonie, gdy usłyszałem dziwne odgłosy i okrzyki. To chłopaki
przywieźli drugą porcję mięsa, tyle że Darek wysiadając z pontonu, wpadł na
pomysł aby poczęstować przywiezionymi smakołykami Neptuna. A że Neptun wielki
jest, to porcję całą dostał, nawet razem z garnkiem. A co, nie będziemy żałować
Neptunowi. Kiedy dojedliśmy co było do
dojedzenia i zaczęliśmy szykować się do dalszej drogi zauważyłem, że
kotwicowisko wokół nas opustoszało. Zupełnie jak w restauracjach na stokach
narciarskich. Wpada szarańcza koło pierwszej, dziki tłum, gonitwa za miejscami,
a o trzeciej jest niemal zupełnie pusto. Znaczy się, żeglarze wpadli do zatoki
Tijascica na małe conieco i dalej jazda.
Neptun dobrze
nakarmiony przez Darka wziął się solidnie do roboty. Wiało między 22 a 27
knotów. Co prawda trochę Darek się nie dogadał z potężnym Olimpijczykiem i
wiało nam prosto w nos. Trochę nam się już śpieszyło do mariny Jezera, więc
pomykaliśmy na silniku. Tym niemniej dla nienawykłej do takich warunków załogi
to i tak była wystarczająca dawka emocji. Oczywiście z kulminacją w marinie
gdzie nie było łatwo manewrować naszą pięćdziesiątką mając przy podchodzeniu do
kei boczny wiatr. Ale załoga spisała się na medal. Z gracją i bardzo skutecznie
pracowała wolnymi obijaczami nie dopuszczając do choćby najmniejszego
zarysowania Danicy. Szczególnie Małgosia
wykonała doskonałą akcję chroniąc nasz jacht przed kotwicą sąsiada. Dzielniaki!
Jezera to
miejscowość licząca ok 1200 miszkańców, zdecydowanie nastawiona na turystykę. Stąd
nie dziwi obecność w tej miejscowości mariny chorwackiego potentata: ACI. A jak
ACI to można się spodziewać bardzo przyzwoitego poziomu i adekwatnie wysokich
cen. Za Danicę zapłaciliśmy 741 kun, czyli nieco ponad 100 euro. Marina jest
całkiem spora może pomieścić 190 jachtów. Mimo, że brak w niej przytulności
którą można znaleźć w niektórych innych marinach, to jest całkiem przyjemnie.
Drobną niedogodnością było to, że stojąc przy ostatnim pirsie mieliśmy dosyć
daleko do sanitariatów.
Nasz postój w
marinie ACI Jezera wypadł na niedzielę 24 czerwca. Tym, którzy choć trochę
interesują się piłką kopaną, nie trzeba przypominać, że był to czas mistrzostw
świata i dzień meczu Polska Kostaryka. Co prawda nie mieliśmy na jachcie
telewizora, ale uruchomiłem laptopa z polskim internetem, dzięki czemu mieliśmy
dostęp do TVP Sport. Koledzy przygotowali jak należy stół. Były przekąski i,
oczywiście napitki. I tak oto, pełni wiary i optymizmu, zasiedliśmy w saloniku
i rozpoczęliśmy oglądanie. Pierwszy wyparował optymizm. Później jakoś chyłkiem
umknęła wiara. I ostały się jeno trunki. (Jeśli ktoś nie pamięta, było 0 : 3).
Na szczęście w miłym towarzystwie, nie takie smutki można spokojnie ukoić. A z
resztą co miał powiedzieć Luigi, rodowity Włoch, którego drużyna odpadła w
eliminacjach?
Na
poniedziałek nie mieliśmy specjalnie ambitnych planów. Miejsce docelowe to Veli
Iż, czyli ok 32 NM do przepłynięcia. Nie
śpieszyliśmy się zatem rano nadmiernie. Wyruszyliśmy o 1000. Wiatr wiał z podobną siłą jak poprzedniego
dnia, tyle że nieco zmienił kierunek. Tak więc jak tylko wyszliśmy zza cypla
Rat Rat (to nie błąd). Ustawiliśmy żagle początkowo na motyla, później
przeszliśmy na prawy hals i zasuwaliśmy pięknym baksztagiem, nieco później
wiatr doszedł do połówki, w sumie więc można powiedzieć, że niemal całą drogę
pokonaliśmy jednym halsem i do tego z prędkością przekraczająca momentami 9
knotów. Żagle wreszcie solidnie wypełnione wiatrem. Dziób dosłownie rozcinał
fale. To była naprawdę super jazda. Całkiem spory jacht i taka prędkość. Czy to
przypadkiem nie była zasługa Darka, który obdarował Neptuna takimi
pysznościami? Do celu dotarliśmy o 1620.
Po emocjach
związanych z cudownym żeglowaniem, Veli Iż jawi się jak oaza spokoju. Bo i tak
faktycznie jest. Niewielkie miasteczko, ok 800 mieszkańców, na wyspie Iż. Doskonałe
miejsce do relaksu z bardzo długą historią. Niestety, poza pozostałościami
starożytnych osad, nie zachowały się świadectwa minionych lat. Jedyny
widoczny obiekt to kościół św. Marii z X
wieku. Ale za to są liczne konoby. Nie zwiedziłem ich wszystkich, więc trudno
mi się wypowiadać na temat tego, która jest najlepsza. Trzykrotnie za to
biesiadowałem w Lanternie i za każdym razem byłem ukontentowany. Tym razem
zdecydowałem się na jagnięcinę. Szkoda, że porcja nie była większa. A przecież
byłem po smakowitym spaghetti z owocami morza zebranymi na miejscu,
przygotowanym przez Luigiego. Marina,
raczej skromna, nie należy do tych wystrzałowych, ale ma wszystko co
przeciętnemu żeglarzowi potrzebne, a przy tym za niewygórowaną cenę. Za nasz, w
końcu nie najmniejszy jacht zapłaciliśmy 540 kun.
We wtorek,
mimo że nie było specjalnego pośpiechu, cumy oddaliśmy już o 0900. Mało tego,
zdążyliśmy jeszcze rano zrobić prawdziwą sesję fotograficzną w
okolicznościowych koszulkach. Wypłynęliśmy przy prawie bezwietrznej pogodzie.
Nawet sobie pomyślałem, że wszystko wraca do chorwackiej normy. A tu
niespodzianka! Dosłownie po kilku minutach zaczęło wiać. Nieco słabiej niż w
ciągu dwóch ostatnich dni, ale 12-17 knotów wystarczyło aby Danica
przemieszczała się całkiem żwawo. Do tego zmiany wiatru były dla nas bardzo
sprzyjające. Najpierw bardzo przyjemny baksztag, później pełny bajdewind, a po
opłynięciu wyspy Brscak i obraniu kursu 180 fordewind, dzięki któremu mogliśmy
pożeglować na motyla. Kolejny piękny dzień pod żaglami.
Około południa
dotarliśmy do zatoki Pantera. Trochę mieliśmy problemu ze złapaniem złośliwej,
uciekającej boi. Ale jakoś się udało ją złapać. To miejsce jest stworzone do
plażowania i biesiadowania. Zrzuciliśmy ponton, zamocowaliśmy silnik i zaczęła
się zabawa. Część załogi została przetransportowana na mierzeję oddzielającą
zatokę od otwartego morza. Część załogi wybrała się do wioski Veli Rat po
zakupy. Dotarli na miejsce 10 minut po czasie i tyle było z zakupów. Trzeba
było tę wyprawę ponowić później, po przerwie na sjestę. Niektórzy na mierzeję
popłynęli wpław. Wszedłem do wody w płetwach, ale nie wziąłem ze sobą żadnego
obuwia i po wyjściu na brzeg poruszałem się niczym bociek brodzący po bagnie,
bo chodzenie na boso nie wchodziło w grę. Okazało się, że po drugiej stronie
mierzei woda jest nawet cieplejsza. Do tego spore połacie płytkiej plaży z
piaszczystym dnem. Jak na Malediwach, Panie! A później pogaduchy przy cudownie
kolorowym zachodzie Słońca. I nawet to, że za postój na boi płaci się 340 kun
za dobę nie zmieni mojego bardzo pozytywnego nastawienia do tego miejsca.
W środę rano
opuszczamy niezwykłą Zatokę Pantery. Opływamy naszą lagunę od drugiej strony i
wypływamy na otwarte morze po zachodniej stronie wyspy Dugi Otok. Przepływamy w
pobliżu latarni, którą poprzedniego dnia oglądaliśmy od drugiej strony. I znowu
mamy piękny wiatr. Początkowo 24-26 kn, później 12-18, od tyłu. Mimo, że już
wyruszyliśmy, wciąż się zastanawiam, gdzie zrobić następny postój. Kusi mnie
Zatoka Mir i kotwicowisko przy wysepkach Donji Skolj i Burnji Skolj na
południowo-wschodnim krańcu Dugiego Otoku. Nie byłem tam jeszcze i bardzo bym
chciał sprawdzić jak tam jest. Ale z pewnością nie dotankujemy tam wody a
wskaźnik ilości wody na naszej Bavarce nie jest, najdelikatniej rzecz ujmując,
nie są specjalnie precyzyjne. A załogę mamy mieszaną, plus dwie małe
dziewczynki. Jako alternatywę rozważam marinę ACI Žut na wyspie Žut. Byłem już
tam. Z drugiej strony jest tam woda a … a miejsce jest po prostu magiczne.
Przepadam za nim. No więc Žut. Opływamy cały Dugi Otok od góry do dołu po
prawej burcie mając „wielką” wodę. Podziwiamy srogo wyglądające urwiste brzegi wyspy.
Przeciskamy się między Dugim Otokiem i Kornatem, no tak prawie. Bo tak naprawdę
po prawej burcie mamy najpierw małą wyspę o nazwie Aba Vela a później nieco
większą Katinę, za którymi to przyczajony jest Kornat. Całe to przejście jest
bardzo atrakcyjne dla oka. Kilka wysp, kulminacja zwężenia, czyli Prolaz
Proversa Mala i kolejnych kilka wysp.
W końcu okrążamy północno-zachodni
kraniec wyspy Žut, wpływamy do zatoki Žut i stajemy w marinie Žut. No!
Zaszaleli Chorwaci z tymi nazwami. Marina znajduje się na końcu dosyć dużej
zatoki, otoczonej wysokimi wzniesieniami. Jest niesamowicie przytulna.
Dodatkowo tajemniczości temu miejscu dodają napisy informujące w jakich
godzinach jest dostępny prąd oraz o tym, że można zatankować tylko 100 litrów
pitnej wody na jacht. Tego ostatniego nikt zresztą nie sprawdza. Ba, na
słupkach nie ma zainstalowanych wodomierzy. Na szczęście okazało się, że nie
potrzebujemy zbyt dużo wody dotankować, więc nie męczyły mnie wyrzuty sumienia.
Opłata za postój 50-cio stopowym jachtem 690 kun za dobę.
W marinie Zut
jest też Ristorante Žut. Nikt nie będzie miał wątpliwości gdzie owa ristorante
się znajduje. I tu pojawia się piasek między zębami. I wcale nie chodzi o ceny.
Trudno się spodziewać żeby w lokalu tak zlokalizowanym ceny były jak w
szczecińskim paszteciku. Samo dowożenie zaopatrzenia to spore wyzwanie
logistyczne. Ale obsługa … Pani naburmuszona i kompletnie niezainteresowana
klientami. Taka samotna czarna, gradowa chmura błąkająca się po błękitnym
niebie. I wcale nie byliśmy tam późnym popołudniem kiedy ludzi jest najwięcej.
Poszliśmy tam krótko po przypłynięciu, gdzieś ok 15-15.30. Na szczęście
jagnięcina, którą sobie zamówiłem była całkiem przyzwoita, co i tak nie zatarło
do końca nieprzyjemnego wrażenia z kontaktu z panią kelnerką.
Žut to też
bardzo przyjemne miejsce do kąpieli. W naszej ekipie największym miłośnikiem
kąpieli morskich okazał się Wojtek. Nawet dzieci nie mogły z nim w tej
kategorii konkurować. Nawet kupił sobie przed rejsem krótką piankę by móc w
jeszcze bardziej komfortowych warunkach oddawać się pławieniu w Adriatyku. Pewnie
fajnie mu się w niej pływało, tyle że przy skalistych chorwackich plażach
szybko pojawiły się na niej pierwsze skazy. Tak czy siak przyjemnie jest
spędzić nieco czasu w wodzie morskiej. W Žucie jest też druga atrakcja, która
jednak wymaga pewnego wysiłku. Otóż marina otoczona jest, jako się już rzekło,
dosyć wysokimi wzniesieniami. To najwyższe ma 161 metrów stromo wypiętrzone tuż
za mariną. Koniecznie trzeba na nie wejść i to koniecznie przed zachodem
Słońca. O.K. wiąże się to z ryzykiem, że serce wyskoczy nam przez gardło.
Trzeba co chwilę robić przystanki aby wyrównać oddech. Tym bardziej, że ścieżki
nie są zbyt starannie wytyczone i czasami, trzeba się chwilę zastanowić, czy
jeszcze idziemy ścieżką, czy już nie. Tym razem trafiła nam się dodatkowa
atrakcja w postaci tęczy rozpościerającej się ponad zatoką Žut. Ale jak już się
wejdzie na górę, to widok na rozrzucone
po morzu wyspy, wysepki i zatoki odbijające promienie zachodzącego Słońca jest
po prostu fantastyczny. Jedyna rzecz jaką należy wtedy zrobić, to sobie usiąść
i cieszyć się tym widokiem. Ja oczywiście tak zrobiłem, do tego jeszcze wciąż
łapałem kolejne ujęcia w nieprawdopodobnych barwach. Istne szaleństwo. Jak
przyszło do schodzenia, to się zorientowałem, że jest już ciemno. Jak przystało
na doświadczonego turystę, oczywiście nie miałem ze sobą żadnej latarki. Ścieżki
były już zupełnie niewidoczne, więc maszerowałem na „azymut”.
Czwartek
rozpoczął się nietypowo jak na nasze peregrynacje po Chorwacji. Nie wiem, czy
to Luigi, czy Krzysiek, ale ktoś wypatrzył ostrygi. Nasz niestrudzony „wodołaz”
Wojtek szybko znalazł się w wodzie i zaczął z mozołem odłupywać kolejne sztuki.
Kiedy już „połów” znalazł się na pokładzie okazało się, że nie ma zbyt wielu
chętnych do ich spożywania. Oczywiście Luigi zajadał się nimi ze smakiem. Mina
Werki gdy wciągnęła ostrygę – bezcenna. Niewiele brakowało, a połowa załogi
oddałaby śniadanie Neptunowi. No dobra, to tyle w temacie ostryg. Lepiej już
płyńmy do Tribunj.
I znowu mamy
wiatr. I znowu fordewind. Naprawdę Neptun musiał być zadowolony z darkowego
poczęstunku, bo jak pływam po Adriatyku od 2008 roku, to jeszcze nie miałem tak
wyśmienitych warunków wiatrowych. Wypłynęliśmy z Žutu 0 1000 a na miejscu
byliśmy o 1400. Okrążyliśmy grzecznie wyspę Logorum. Jakoś nie miałem ochoty
sprawdzać czy Danica przejdzie przesmykiem między Lukovnikiem i Logorum. I tak
nie było nam dane spokojnie zacumować.
Wiatr się wyraźnie wzmógł i wiał prostopadle do prawej burty. Przy
pierwszym podejściu wyraźnie znosiło nas na sąsiedni jacht, więc się wycofałem.
Drugie podejście było zdecydowanie lepsze, ale pojawiły się problemy z łapaniem
muringu. Ster strumieniowy miał problemy z przepchnięciem dziobu pod wiatr. Na
szczęście mieliśmy już złapany muring. I nagle trzask prask i mamy końcówkę
brzegową muringa na śrubie. Teraz dopiero rozpoczęły się zmagania. Kolejne
próby. Kolejny wysiłek. Dopiero założenie długiej liny na dziobie i
poprowadzenie jej pod możliwie dużym kontem na brzeg umożliwiło wyprostowanie
jachtu, tak by stał prostopadle do kei. No to teraz pora na ten nieszczęsny
muring. Nasz nieoceniony wodołaz Wojtek na ochotnika się zgłosił, że wyplącze
go ze śruby. Długo się biedaczysko męczył. Okazało się, że nawet mimo ucięcia
cienkiej końcówki nie było to takie proste. W końcu jednak byliśmy uwolnieni.
Niestety, jak się później okazało, Wojtek przypłacił to nieprzyjemnym
przeziębieniem. Spisał się jednak na medal.
Uff. Można
wreszcie usiąść, odsapnąć, popatrzyć na Tribunj i wypić szklaneczkę jakiegoś
pokrzepiacza. Staliśmy przy miejskiej kei, tuż przy ciągnących się wzdłuż
całego nabrzeża ogródkach gastronomicznych. Oczywiście nie ma tu takich
udogodnień jak w marinach z prawdziwego zdarzenia, ale prąd i woda są. I jest
fantastyczny klimat. Z jachtu dosłownie dwa kroki do stolika, przy którym można
się wygodnie rozsiąść i wysączyć piwko. Opłata za postój 450 kun. Kiedy już
wszyscy ochłonęli i odsapnęli stwierdziliśmy, że skoro jesteśmy w Chorwacji, to
najwyższa poro pójść na pizzę. Koledzy zrobili szybki rekonesans i wybór padł
na Cafe-Pizzeria Šuština. Okazało się, że był to bardzo dobry wybór. Na stole
wylądowało kilka rodzajów pizzy i wszystkie został spałaszowane ze smakiem.
Teraz można wybrać się na spacer po mieście. Najatrakcyjniejsza część, to ta na
maleńkiej wysepce połączonej ze stałym lądem kamiennym mostkiem. Chyba w żadnym
miejscu nie zjedliśmy tyle lodów co tutaj. Zaraz za mostkiem jest lodziarnia
prowadzona przez ojca i syna. Obaj bardzo pogodni, wręcz radośni. I za każdym
razem dają większą porcję niż się zamawia. Kolejne odwiedziny w Tribunj i
kolejne spotkanie z kapelą chodzącą od knajpy do knajpy i przygrywającą
biesiadnikom do kolacji. Robią to naprawdę fajnie. Bardzo miłe miejsce.
No i przyszedł
piątek. Ostatni dzień pływania. Wiatr towarzyszy nam do samego końca. Na
początku rejsu obiecałem nagrodę w postaci dużej porcji lodów dla tego kto
pierwszy wypatrzy delfiny. Minął już prawie tydzień a tu nic. Ani śladu po tych
sympatycznych ssakach. I oto, tego ostatniego dnia gapiąc się w morze z
nostalgią, spowodowaną myślami o końcu rejsu, spostrzegłem znajome sylwetki.
Gdy zwróciłem na nie uwagę załodze, na jachcie zapanowało wyraźne ożywienie,
wręcz radość. A nagroda? No dobra, w Trogirze kupię sobie lody.
Końcowe
manewry w Trogirze, przy stacji paliwowej i w marinie ACI przebiegły już bez
większych emocji. Co prawda przypłynęliśmy na tyle wcześnie, że chłopaki z
Waypoint nieco się spóźnili. Wysadziłem jednak spokojnie Krzyśka na keję i już.
Koniec rejsu!
Przekazanie
jachtu odbyło się równie przyjemnie i bezstresowo jak przyjęcie. Mogliśmy iść w
miasto. A warto, bo Trogir jest bardzo interesujący. Jak zwykle zaczęliśmy od
targowiska z produktami lokalnymi. Zakupy były na tyle ciężkie, że wróciłem z
nimi na jacht, aby móc swobodnie cieszyć się urokami tego zabytkowego miasta.
Przysiedliśmy na placu Jana Pawła II na drinka, później jeszcze jednego. I koniec. Do następnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz