czwartek, 19 lipca 2018

KORNATY I OKOLICE





       Nawigacja w żeglarstwie to bardzo ważna rzecz. Można by rzec, jedna z najważniejszych. Co prawda słyszy się zewsząd, że od upowszechnienia się nawigacji satelitarnej, sztuka ta mocno podupadła, to jednak jej rola pozostała bez zmian. Zmieniły się tylko narzędzia. Mimo pewnych braków jakoś sobie radzę w tej kwestii. Nie odbywam przecież wielkich oceanicznych wypraw. Tym niemniej przed każdym kolejnym etapem żeglugi, na wszelki wypadek przyglądam się zwykłej, papierowej mapie. 
       W jeździe samochodem kilka razy zdarzyło się, że urządzenie GPS zawiodło. Jak chociaż w podróży do Toskanii, że nawigacja zakończyła swoją pracę na moście wśród pól i lasów, proponując nam nocleg pod mostem. Były też inne ciekawe przypadki i w rezultacie przykazałem sobie, aby jednak każdą trasę przygotować sobie w sposób tradycyjny, a elektronikę traktować jako coś pomocniczego i ułatwiającego życie. Niekiedy jednak miewam problemy z samodyscypliną i jakoś nie udaje mi się odpowiednio przygotować do podróży i jadę całkowicie zawierzając GPS-owi. I przeważnie to są te przypadki, kiedy życie postanawia zweryfikować jakość przygotowania do drogi, mrucząc sobie pod nosem: „no, chłopie, jakżeś taki mądry to zaraz cię sprawdzę”. No i dostaję mokrą ścierą z prawa, z lewa ...
       Tym razem na nocleg pośredni w drodze do Chorwacji wybraliśmy sobie, a właściwie wybrał Wojtek, hotel Amarilis znajdujący się w Netretić, przy ul. Vinski Vrh 68c, czyli niedalako Karlovaca. No cóż Wojtek jechał z Ustronia i miał jakieś 500 km mniej do przejechania niż my. Dla nas było to 1300 km, czyli zdecydowanie więcej niż zwykle planujemy sami. Początkowo jechałem korzystając z normalnej nawigacji samochodowej Mio. Już był późny wieczór gdy zadzwonił Wojtek z pytaniem jak daleko jeszcze mamy do celu. Wg naszej nawigacji było to już tylko 12 km. Wreszcie  doprowadziła nas do jakiejś wioski i gdy owa się już skończyła, poinformowała nas, że dotarliśmy do celu. Niestety nigdzie nie dostrzegłem ani hotelu Amarilis ani żadnej informacji na jego temat. Ponieważ miejsce wydawało mi się cokolwiek dziwne uruchomiłem zainstalowaną w telefonie nawigację NaviEkspert.  Ta była uprzejma poinformować mnie, że do Netretiċ mamy 58 kilometrów. Dochodziła właśnie północ. Nie pozostało nam nic innego jak zawrócić w kierunku Karlovacza. Pusta, choć dosyć kręta droga, późna pora, więc jechałem sobie dosyć swobodnie. Nawet nie przekraczałem specjalnie dozwolonej prędkości. Co najwyżej 10-20 km/h. A tu za kolejnym zakrętem policja. Oczywiście zostaliśmy zatrzymani do kontroli. Zdaje się, że moja zmęczona twarz i papier z adresem poszukiwanego hotelu sprawiły, że panowie poprzestali na odnotowaniu kontroli. Mogliśmy jechać dalej. Byliśmy już niemal u celu jak znowu okazało się, że nawigacja prowadzi nas nie całkiem precyzyjnie. Musieliśmy znowu się nieco cofać aby znaleźć drogę, która miała nas doprowadzić do celu. Ale droga niepokojąco zaczęła zmieniać swój charakter, by w końcu zamienić się w leśny dukt. Wokół nas dziki las, opuszczone, rozpadające się nieliczne zabudowania i coraz węższa leśna droga. Ale i ona niebawem się skończyła. Rad, nierad, wycofuję się. Po chwili łapię lewą stroną rozmokłe gliniaste pobocze. Stoimy. Bieżnik opon szybko zabił się gliną i tyle było z jazdy. Zaczęłem znosić z okolicznych ruin kawałki desek aby stworzyć jakiś podkład. W tzw międzyczasie  zadzwoniliśmy do Wojtka aby przyjechała nam pomóc. Ponieważ dwie dotychczasowe nawigacje wyprowadziły nas na manowce, uruchomiłem nawigację Google. Zrobiłem zdjęcie dojazdu z hotelu Amarilis do miejsca, w którym się znajdowaliśmy i wysłałem je Wojtkowi aby mógł nas odnaleźć. Okazało się, że i ta nawigacja jakoś słabo radzi sobie z tym miejscem i Wojtek miał problem, będąc bardzo blisko, aby nas odnaleźć. W końcu zaczął trąbić i moja dzielna żoneczka wyszła mu naprzeciw. Ja w tym czasie walczyłem ze stopniowym lewarowaniem. Trzeba było choćby odrobinę unieść samochód aby podłożyć pod lewarek jakąś solidną podstawę, bo inaczej podnośnik po prostu zapadał się w ziemi. Wojtkowi udało się dotrzeć do nas. Pod lewarkiem znalazł się spory kawałek dechy. Można było na tyle unieść Jumpusia, że dało się podłożyć deski pod koło. Zabity gliną bieżnik, mokre deski, nie było łatwo ruszyć z miejsca. Wojtek i Ula dzielnie wspomagali silnik i jakoś poszło. Jeszcze tylko trzeba nawrócić. Z pomocą dwojga uważnych par oczu, mimo ciemności udało mi się drugi raz nie wpakować w błoto i mogliśmy jechać za Wojtkiem do hotelu. Dochodziła 3 w nocy.  A nawigacja, ta trzecia, co chwila: „zawróć jeśli to możliwe”, „skręć w lewo” (w pole), itd. Aż do samego Amarilisa.
       Późna pora przyjazdu i wczesna pora wyjazdu sprawiły, że niewiele mogę powiedzieć o hotelu i jego otoczeniu. Pokoje były o.k., nawet przyjemne. Sala restauracyjna ładna. Śniadanie przyzwoite. Cena za pokój dwuosobowy za noc 395 kun. Niestety nie chcieli nam obniżyć ceny z tytułu przespania jedynie 3 godzin. (oczywiście żart – będąc tam, nawet nie przyszło mi do głowy pytać o coś takiego).



       Niewątpliwym pozytywem tego, że w sobotę przebyliśmy taki kawał drogi, było to, że w miarę wcześnie byliśmy w ACI Marina Trogir. Jakież to przyjemne uczucie, kiedy wreszcie stanie się na parkingu przy marinie i można zanurzyć się w ten żeglarski nieśpieszny rytm życia. Trudy podróży znikają. Już tylko radość z tego co przed nami. Co prawda załoga trochę nieobyta ze zwyczajami w firmach charterowych już by chciała objąć we władanie przeznaczony dla nas jacht i nieco się niecierpliwi. A to trzeba po prostu wyluzować. Załatwić sprawy w biurze, w tym oczywiście wszelkie opłaty, tzw charter pack 250 euro, taksa turystyczna 1,15 euro za osobę, za dzień. No cóż, jak się chce żeglować na tak dużym jachcie, to trzeba się liczyć, że wszystko będzie nieco więcej kosztowało. Później trzeba poczekać na kogoś z firmy czarterowej, tym razem jest to Waypoint. Okazuje się, że jedna z trzech ubikacji jest zapchana. Jedna butla gazowa jest pusta. Trzeba poczekać aż wszystko będzie jak należy. Wtedy można się wnosić. Na powitanie butelka wina od Waypoint. Jedna na dziesięć osób?
       Mamy do dyspozycji Bavarię 50 Cruiser o imieniu Danica. Akurat na 10-cio osobową załogę. Jacht jest dosyć stary, z 2005 roku, co widać gołym okiem. Ma pięć kabin, trzy toalety i obszerną messę. Rolowana genua i grot. Ster strumieniowy. Chartploter niestety tylko w kabinie. Zamówione kamizelki w dziecięcych rozmiarach dostarczone. Jest nawet ogrzewanie Webasto, liczę jednak na to, że nie będzie potrzebne. Wszystko mimo swego wieku działa jak należy. Dzięki doświadczeniu Uli i bardzo sprawnej pracy reszty załogi, nieprzebrane zapasy prowiantu i pozostały bagaż szybko znajdują swoje właściwe miejsce.



       Krótka odprawa przedrejsowa. Rzut oka na prognozę pogody i możemy opuścić 
marinę. Trogir co prawda należy do najładniejszych miast w Chorwacji, ale jego zwiedzanie zostawimy sobie na koniec. Teraz chcemy jak najszybciej opuścić miasto i znaleźć się na łonie przyrody. Jest już 1730 więc daleko nie dopłyniemy. Nie o to wszak chodzi aby dopłynąć na koniec świata. Na razie zależy mi aby spędzić wieczór w kameralnej i relaksowej atmosferze. Prognoza pogody daje nadzieję na spokojny nocleg w Uvala Krknjas przy wyspie Drvenik Veli. Bardzo lubię to miejsce. Może ta zatoka nie jest najlepiej osłonięta, ale w warunkach zapowiadanych na najbliższe 12 godzin nie ma to specjalnego znaczenia. Gdy tam docieramy, jest już parę jachtów. Wszystkie jednak w bezpiecznej odległości, nikt nikomu nie będzie zaglądał do kokpitu. Natomiast woda mieniąca się różnymi odcieniami błękitów, szmaragdów i lazuru jest po prostu obezwładniająca. Część załogi natychmiast po zakotwiczeniu wskakują do wody. Inni z pewnym ociąganiem. Nie jest zbyt ciepło. Jakby zawiła nad nami ogromna, lodowata ośmiornica, która objęła nas swoimi mackami. Tym niemniej radości jest co niemiara. Pozostaję na jachcie aby obserwować jak ustawi się jacht i jak będzie pracować kotwica. Po chwili nasza Danica rozpoczyna myszkowanie na kotwicy w rytmie zgodnym z innymi jachtami. Rufą ustawia się do wysepki Krknjas Veli a dziobem patrzy w morze. Pozwalam sobie zrzucić ponton na wodę i z moim dzielnym Nikonem wyruszam na fotograficzne łowy. Jest pięknie. W końcu wszyscy kończą harce w wodzie lub na wodzie i rozpoczynamy biesiadę. Cisza, spokój, piękne widoki, cudny nastrój. Wyznaczam wachty kotwiczne. Pojawia się jacht o tajemniczej nazwie Mystic. Kilkakrotnie próbuje rzucić kotwicę i za każdym razem robi to tak jakby chciał doprowadzić do zwarcia z innym jachtem, jak rasowy bokser. Jakoś jednak szczęśliwie nikogo nie udało mu się trafić. W nocy wiatr się obrócił o 180 stopni, a razem z nim, jak na komendę obróciły się wszystkie kotwiczące jachty. Zatem oddaliliśmy się od brzegu o ok 30 m. Jak to mawiają, co się odwlecze to nie uciecze. Akurat miałem wachtę od czwartej do szóstej, gdy gdzieś koło piątej zauważyłem ruch na Mysticu. Ocho, szykują się do odejścia. Sternik był tak zaaferowany tym co robi człowiek wybierający kotwicę, że nie zauważył nawet jak ich jacht cichutko skrada się rufą do najbliżej stojącej innej jednostki, rozłożystego katamarana. I buuum! Jest, trafiony. Mała panika. Mocno w przód. Odpłynęli, jednak po chwili zawrócili i zrobili kółko wokół trafionego jacht. Zdaje się, że dziury w kadłubie nie było, przynajmniej widocznej z daleka, więc sobie popłynęli. A swoją drogą, to niezła impreza musiała być na tym upolowanym jachcie, że nikt się nie pojawił na pokładzie.



                    Na wodzie wciąż jeszcze w miarę spokojnie, więc postanawiamy zjeść śniadanie w trakcie płynięcia. Kotwicę podnosimy o 0730 i obieramy kierunek na wyspę Murter. Do przepłynięcia nieco ponad 35 MM. Przed południem pojawia się wiatr. Niestety wieje prosto w nos. Na razie nie stawiamy żagli, powoli oswajamy się z morskimi warunkami. Planujemy także zrobienie przerwy w jakiejś miłej zatoce. Skiper zamyka oczy i palcem trafia na mapie na wyspę Tijat i zatokęTijascica. No może nie zupełnie tak było, ale faktycznie wpływamy w tę zatokę. Są tam boje, przy których można bezpiecznie stanąć i miło spędzić czas. Ku mojemu zaskoczeniu, mimo, że to jeszcze czerwiec, panuje w zatoce spory tłok. Udaje nam się jednak znaleźć ostatnią wolną boję. Mamy skrócony o połowę bosak, więc łapanie boi z dziobu jest mocno utrudnione. Podchodzę więc rufą. Chłopaki łapią boję i klops. Boja ucieka im z ręki, bo jacht sunie do przodu. Bardzo wolno, ale jednak. Tym razem to ja jednak sknociłem manewr. Chcąc przyhamować przed boją dałem silnik wprzód. Jacht nie tylko wyhamował, ale nawet ruszył do przodu. Bardzo, bardzo wolno, ale do przodu, a ja go nie przytrzymałem i boja nam uciekła. Przy następnym podejściu się poprawiłem i już bez problemy zacumowaliśmy.  Na brzegu jest jakaś knajpka, której naganiacze krążą między jachtami zachęcając do odwiedzenia ich lokalu. My jednak nie mamy zamiaru z tego zaproszenia, bo załoga zaplanowała na obiad prawdziwy rarytas – mięso z gilla. Na samą myśl o takiej pychocie dostałem ślinotoku. Wojtek, Krzysiek i Darek zapakowali wszystko co trzeba do pontonu i … chcieli popłynąć na brzeg aby ugrillować wyśmienite mięso. Tyle, że po krótkiej chwili silnik przestał działać i ani myślał dalej współpracować. Mimo usilnych starań Wojtka, sternika pneumatycznej jednostki pływającej, nic się nie zmieniało. Wojtek zawrócił więc do jachtu aby znaleźć rozwiązanie problemu. Na szczęście nie trzeba było długo szukać. Po prostu i ten silnik, jak wszystkie inne silniki spalinowe, zdecydowanie lepiej pracuje jak ma otwarty dopływ paliwa do silnika. Obserwowaliśmy z jachtu jak nasi koledzy znaleźli sobie fajną półeczkę skalną nad brzegiem zatoki, gdzie rozstawili sprzęt do grillowania. Było jednak na tyle daleko, że nie widzieliśmy co tam się dzieje. Czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy …. Zaczęliśmy coś tam sobie podjadać, bo wszyscy już fest zgłodnieli. W końcu po dwóch godzinach przypłynął Darek z pierwszą porcją mięsiwa. Zdaje się, że jakoś te grillowanie naszym mistrzom ceremonii nie szło zbyt dobrze. Nic tam, pierwsze porcje dla dzieci i kobiet. Panie były nawet tak miłe, że i dla mnie znalazł się kawałek. Cóż za szczęście! Właśnie wylegiwałem się w salonie, gdy usłyszałem dziwne odgłosy i okrzyki. To chłopaki przywieźli drugą porcję mięsa, tyle że Darek wysiadając z pontonu, wpadł na pomysł aby poczęstować przywiezionymi smakołykami Neptuna. A że Neptun wielki jest, to porcję całą dostał, nawet razem z garnkiem. A co, nie będziemy żałować Neptunowi.  Kiedy dojedliśmy co było do dojedzenia i zaczęliśmy szykować się do dalszej drogi zauważyłem, że kotwicowisko wokół nas opustoszało. Zupełnie jak w restauracjach na stokach narciarskich. Wpada szarańcza koło pierwszej, dziki tłum, gonitwa za miejscami, a o trzeciej jest niemal zupełnie pusto. Znaczy się, żeglarze wpadli do zatoki Tijascica na małe conieco i dalej jazda.
       Neptun dobrze nakarmiony przez Darka wziął się solidnie do roboty. Wiało między 22 a 27 knotów. Co prawda trochę Darek się nie dogadał z potężnym Olimpijczykiem i wiało nam prosto w nos. Trochę nam się już śpieszyło do mariny Jezera, więc pomykaliśmy na silniku. Tym niemniej dla nienawykłej do takich warunków załogi to i tak była wystarczająca dawka emocji. Oczywiście z kulminacją w marinie gdzie nie było łatwo manewrować naszą pięćdziesiątką mając przy podchodzeniu do kei boczny wiatr. Ale załoga spisała się na medal. Z gracją i bardzo skutecznie pracowała wolnymi obijaczami nie dopuszczając do choćby najmniejszego zarysowania Danicy.  Szczególnie Małgosia wykonała doskonałą akcję chroniąc nasz jacht przed kotwicą sąsiada. Dzielniaki!



       Jezera to miejscowość licząca ok 1200 miszkańców, zdecydowanie nastawiona na turystykę. Stąd nie dziwi obecność w tej miejscowości mariny chorwackiego potentata: ACI. A jak ACI to można się spodziewać bardzo przyzwoitego poziomu i adekwatnie wysokich cen. Za Danicę zapłaciliśmy 741 kun, czyli nieco ponad 100 euro. Marina jest całkiem spora może pomieścić 190 jachtów. Mimo, że brak w niej przytulności którą można znaleźć w niektórych innych marinach, to jest całkiem przyjemnie. Drobną niedogodnością było to, że stojąc przy ostatnim pirsie mieliśmy dosyć daleko do sanitariatów.
       Nasz postój w marinie ACI Jezera wypadł na niedzielę 24 czerwca. Tym, którzy choć trochę interesują się piłką kopaną, nie trzeba przypominać, że był to czas mistrzostw świata i dzień meczu Polska Kostaryka. Co prawda nie mieliśmy na jachcie telewizora, ale uruchomiłem laptopa z polskim internetem, dzięki czemu mieliśmy dostęp do TVP Sport. Koledzy przygotowali jak należy stół. Były przekąski i, oczywiście napitki. I tak oto, pełni wiary i optymizmu, zasiedliśmy w saloniku i rozpoczęliśmy oglądanie. Pierwszy wyparował optymizm. Później jakoś chyłkiem umknęła wiara. I ostały się jeno trunki. (Jeśli ktoś nie pamięta, było 0 : 3). Na szczęście w miłym towarzystwie, nie takie smutki można spokojnie ukoić. A z resztą co miał powiedzieć Luigi, rodowity Włoch, którego drużyna odpadła w eliminacjach?



       Na poniedziałek nie mieliśmy specjalnie ambitnych planów. Miejsce docelowe to Veli Iż, czyli ok 32 NM do przepłynięcia.  Nie śpieszyliśmy się zatem rano nadmiernie. Wyruszyliśmy o 1000.  Wiatr wiał z podobną siłą jak poprzedniego dnia, tyle że nieco zmienił kierunek. Tak więc jak tylko wyszliśmy zza cypla Rat Rat (to nie błąd). Ustawiliśmy żagle początkowo na motyla, później przeszliśmy na prawy hals i zasuwaliśmy pięknym baksztagiem, nieco później wiatr doszedł do połówki, w sumie więc można powiedzieć, że niemal całą drogę pokonaliśmy jednym halsem i do tego z prędkością przekraczająca momentami 9 knotów. Żagle wreszcie solidnie wypełnione wiatrem. Dziób dosłownie rozcinał fale. To była naprawdę super jazda. Całkiem spory jacht i taka prędkość. Czy to przypadkiem nie była zasługa Darka, który obdarował Neptuna takimi pysznościami? Do celu dotarliśmy o 1620.



       Po emocjach związanych z cudownym żeglowaniem, Veli Iż jawi się jak oaza spokoju. Bo i tak faktycznie jest. Niewielkie miasteczko, ok 800 mieszkańców, na wyspie Iż. Doskonałe miejsce do relaksu z bardzo długą historią. Niestety, poza pozostałościami starożytnych osad, nie zachowały się świadectwa minionych lat. Jedyny widoczny  obiekt to kościół św. Marii z X wieku. Ale za to są liczne konoby. Nie zwiedziłem ich wszystkich, więc trudno mi się wypowiadać na temat tego, która jest najlepsza. Trzykrotnie za to biesiadowałem w Lanternie i za każdym razem byłem ukontentowany. Tym razem zdecydowałem się na jagnięcinę. Szkoda, że porcja nie była większa. A przecież byłem po smakowitym spaghetti z owocami morza zebranymi na miejscu, przygotowanym przez Luigiego.  Marina, raczej skromna, nie należy do tych wystrzałowych, ale ma wszystko co przeciętnemu żeglarzowi potrzebne, a przy tym za niewygórowaną cenę. Za nasz, w końcu nie najmniejszy jacht zapłaciliśmy 540 kun.   



       We wtorek, mimo że nie było specjalnego pośpiechu, cumy oddaliśmy już o 0900. Mało tego, zdążyliśmy jeszcze rano zrobić prawdziwą sesję fotograficzną w okolicznościowych koszulkach. Wypłynęliśmy przy prawie bezwietrznej pogodzie. Nawet sobie pomyślałem, że wszystko wraca do chorwackiej normy. A tu niespodzianka! Dosłownie po kilku minutach zaczęło wiać. Nieco słabiej niż w ciągu dwóch ostatnich dni, ale 12-17 knotów wystarczyło aby Danica przemieszczała się całkiem żwawo. Do tego zmiany wiatru były dla nas bardzo sprzyjające. Najpierw bardzo przyjemny baksztag, później pełny bajdewind, a po opłynięciu wyspy Brscak i obraniu kursu 180 fordewind, dzięki któremu mogliśmy pożeglować na motyla. Kolejny piękny dzień pod żaglami.



       Około południa dotarliśmy do zatoki Pantera. Trochę mieliśmy problemu ze złapaniem złośliwej, uciekającej boi. Ale jakoś się udało ją złapać. To miejsce jest stworzone do plażowania i biesiadowania. Zrzuciliśmy ponton, zamocowaliśmy silnik i zaczęła się zabawa. Część załogi została przetransportowana na mierzeję oddzielającą zatokę od otwartego morza. Część załogi wybrała się do wioski Veli Rat po zakupy. Dotarli na miejsce 10 minut po czasie i tyle było z zakupów. Trzeba było tę wyprawę ponowić później, po przerwie na sjestę. Niektórzy na mierzeję popłynęli wpław. Wszedłem do wody w płetwach, ale nie wziąłem ze sobą żadnego obuwia i po wyjściu na brzeg poruszałem się niczym bociek brodzący po bagnie, bo chodzenie na boso nie wchodziło w grę. Okazało się, że po drugiej stronie mierzei woda jest nawet cieplejsza. Do tego spore połacie płytkiej plaży z piaszczystym dnem. Jak na Malediwach, Panie! A później pogaduchy przy cudownie kolorowym zachodzie Słońca. I nawet to, że za postój na boi płaci się 340 kun za dobę nie zmieni mojego bardzo pozytywnego nastawienia do tego miejsca.  



       W środę rano opuszczamy niezwykłą Zatokę Pantery. Opływamy naszą lagunę od drugiej strony i wypływamy na otwarte morze po zachodniej stronie wyspy Dugi Otok. Przepływamy w pobliżu latarni, którą poprzedniego dnia oglądaliśmy od drugiej strony. I znowu mamy piękny wiatr. Początkowo 24-26 kn, później 12-18, od tyłu. Mimo, że już wyruszyliśmy, wciąż się zastanawiam, gdzie zrobić następny postój. Kusi mnie Zatoka Mir i kotwicowisko przy wysepkach Donji Skolj i Burnji Skolj na południowo-wschodnim krańcu Dugiego Otoku. Nie byłem tam jeszcze i bardzo bym chciał sprawdzić jak tam jest. Ale z pewnością nie dotankujemy tam wody a wskaźnik ilości wody na naszej Bavarce nie jest, najdelikatniej rzecz ujmując, nie są specjalnie precyzyjne. A załogę mamy mieszaną, plus dwie małe dziewczynki. Jako alternatywę rozważam marinę ACI Žut na wyspie Žut. Byłem już tam. Z drugiej strony jest tam woda a … a miejsce jest po prostu magiczne. Przepadam za nim. No więc Žut. Opływamy cały Dugi Otok od góry do dołu po prawej burcie mając „wielką” wodę. Podziwiamy srogo wyglądające urwiste brzegi wyspy. 



Przeciskamy się między Dugim Otokiem i Kornatem, no tak prawie. Bo tak naprawdę po prawej burcie mamy najpierw małą wyspę o nazwie Aba Vela a później nieco większą Katinę, za którymi to przyczajony jest Kornat. Całe to przejście jest bardzo atrakcyjne dla oka. Kilka wysp, kulminacja zwężenia, czyli Prolaz Proversa Mala i kolejnych kilka wysp.



       W końcu okrążamy północno-zachodni kraniec wyspy Žut, wpływamy do zatoki Žut i stajemy w marinie Žut. No! Zaszaleli Chorwaci z tymi nazwami. Marina znajduje się na końcu dosyć dużej zatoki, otoczonej wysokimi wzniesieniami. Jest niesamowicie przytulna. Dodatkowo tajemniczości temu miejscu dodają napisy informujące w jakich godzinach jest dostępny prąd oraz o tym, że można zatankować tylko 100 litrów pitnej wody na jacht. Tego ostatniego nikt zresztą nie sprawdza. Ba, na słupkach nie ma zainstalowanych wodomierzy. Na szczęście okazało się, że nie potrzebujemy zbyt dużo wody dotankować, więc nie męczyły mnie wyrzuty sumienia. Opłata za postój 50-cio stopowym jachtem 690 kun za dobę.
       W marinie Zut jest też Ristorante Žut. Nikt nie będzie miał wątpliwości gdzie owa ristorante się znajduje. I tu pojawia się piasek między zębami. I wcale nie chodzi o ceny. Trudno się spodziewać żeby w lokalu tak zlokalizowanym ceny były jak w szczecińskim paszteciku. Samo dowożenie zaopatrzenia to spore wyzwanie logistyczne. Ale obsługa … Pani naburmuszona i kompletnie niezainteresowana klientami. Taka samotna czarna, gradowa chmura błąkająca się po błękitnym niebie. I wcale nie byliśmy tam późnym popołudniem kiedy ludzi jest najwięcej. Poszliśmy tam krótko po przypłynięciu, gdzieś ok 15-15.30. Na szczęście jagnięcina, którą sobie zamówiłem była całkiem przyzwoita, co i tak nie zatarło do końca nieprzyjemnego wrażenia z kontaktu z panią kelnerką.



       Žut to też bardzo przyjemne miejsce do kąpieli. W naszej ekipie największym miłośnikiem kąpieli morskich okazał się Wojtek. Nawet dzieci nie mogły z nim w tej kategorii konkurować. Nawet kupił sobie przed rejsem krótką piankę by móc w jeszcze bardziej komfortowych warunkach oddawać się pławieniu w Adriatyku. Pewnie fajnie mu się w niej pływało, tyle że przy skalistych chorwackich plażach szybko pojawiły się na niej pierwsze skazy. Tak czy siak przyjemnie jest spędzić nieco czasu w wodzie morskiej. W Žucie jest też druga atrakcja, która jednak wymaga pewnego wysiłku. Otóż marina otoczona jest, jako się już rzekło, dosyć wysokimi wzniesieniami. To najwyższe ma 161 metrów stromo wypiętrzone tuż za mariną. Koniecznie trzeba na nie wejść i to koniecznie przed zachodem Słońca. O.K. wiąże się to z ryzykiem, że serce wyskoczy nam przez gardło. Trzeba co chwilę robić przystanki aby wyrównać oddech. Tym bardziej, że ścieżki nie są zbyt starannie wytyczone i czasami, trzeba się chwilę zastanowić, czy jeszcze idziemy ścieżką, czy już nie. Tym razem trafiła nam się dodatkowa atrakcja w postaci tęczy rozpościerającej się ponad zatoką Žut. Ale jak już się wejdzie na górę, to widok na  rozrzucone po morzu wyspy, wysepki i zatoki odbijające promienie zachodzącego Słońca jest po prostu fantastyczny. Jedyna rzecz jaką należy wtedy zrobić, to sobie usiąść i cieszyć się tym widokiem. Ja oczywiście tak zrobiłem, do tego jeszcze wciąż łapałem kolejne ujęcia w nieprawdopodobnych barwach. Istne szaleństwo. Jak przyszło do schodzenia, to się zorientowałem, że jest już ciemno. Jak przystało na doświadczonego turystę, oczywiście nie miałem ze sobą żadnej latarki. Ścieżki były już zupełnie niewidoczne, więc maszerowałem na „azymut”.



       Czwartek rozpoczął się nietypowo jak na nasze peregrynacje po Chorwacji. Nie wiem, czy to Luigi, czy Krzysiek, ale ktoś wypatrzył ostrygi. Nasz niestrudzony „wodołaz” Wojtek szybko znalazł się w wodzie i zaczął z mozołem odłupywać kolejne sztuki. Kiedy już „połów” znalazł się na pokładzie okazało się, że nie ma zbyt wielu chętnych do ich spożywania. Oczywiście Luigi zajadał się nimi ze smakiem. Mina Werki gdy wciągnęła ostrygę – bezcenna. Niewiele brakowało, a połowa załogi oddałaby śniadanie Neptunowi. No dobra, to tyle w temacie ostryg. Lepiej już płyńmy do Tribunj.



       I znowu mamy wiatr. I znowu fordewind. Naprawdę Neptun musiał być zadowolony z darkowego poczęstunku, bo jak pływam po Adriatyku od 2008 roku, to jeszcze nie miałem tak wyśmienitych warunków wiatrowych. Wypłynęliśmy z Žutu 0 1000 a na miejscu byliśmy o 1400. Okrążyliśmy grzecznie wyspę Logorum. Jakoś nie miałem ochoty sprawdzać czy Danica przejdzie przesmykiem między Lukovnikiem i Logorum. I tak nie było nam dane spokojnie zacumować.  Wiatr się wyraźnie wzmógł i wiał prostopadle do prawej burty. Przy pierwszym podejściu wyraźnie znosiło nas na sąsiedni jacht, więc się wycofałem. Drugie podejście było zdecydowanie lepsze, ale pojawiły się problemy z łapaniem muringu. Ster strumieniowy miał problemy z przepchnięciem dziobu pod wiatr. Na szczęście mieliśmy już złapany muring. I nagle trzask prask i mamy końcówkę brzegową muringa na śrubie. Teraz dopiero rozpoczęły się zmagania. Kolejne próby. Kolejny wysiłek. Dopiero założenie długiej liny na dziobie i poprowadzenie jej pod możliwie dużym kontem na brzeg umożliwiło wyprostowanie jachtu, tak by stał prostopadle do kei. No to teraz pora na ten nieszczęsny muring. Nasz nieoceniony wodołaz Wojtek na ochotnika się zgłosił, że wyplącze go ze śruby. Długo się biedaczysko męczył. Okazało się, że nawet mimo ucięcia cienkiej końcówki nie było to takie proste. W końcu jednak byliśmy uwolnieni. Niestety, jak się później okazało, Wojtek przypłacił to nieprzyjemnym przeziębieniem. Spisał się jednak na medal.



       Uff. Można wreszcie usiąść, odsapnąć, popatrzyć na Tribunj i wypić szklaneczkę jakiegoś pokrzepiacza. Staliśmy przy miejskiej kei, tuż przy ciągnących się wzdłuż całego nabrzeża ogródkach gastronomicznych. Oczywiście nie ma tu takich udogodnień jak w marinach z prawdziwego zdarzenia, ale prąd i woda są. I jest fantastyczny klimat. Z jachtu dosłownie dwa kroki do stolika, przy którym można się wygodnie rozsiąść i wysączyć piwko. Opłata za postój 450 kun. Kiedy już wszyscy ochłonęli i odsapnęli stwierdziliśmy, że skoro jesteśmy w Chorwacji, to najwyższa poro pójść na pizzę. Koledzy zrobili szybki rekonesans i wybór padł na Cafe-Pizzeria Šuština. Okazało się, że był to bardzo dobry wybór. Na stole wylądowało kilka rodzajów pizzy i wszystkie został spałaszowane ze smakiem. Teraz można wybrać się na spacer po mieście. Najatrakcyjniejsza część, to ta na maleńkiej wysepce połączonej ze stałym lądem kamiennym mostkiem. Chyba w żadnym miejscu nie zjedliśmy tyle lodów co tutaj. Zaraz za mostkiem jest lodziarnia prowadzona przez ojca i syna. Obaj bardzo pogodni, wręcz radośni. I za każdym razem dają większą porcję niż się zamawia. Kolejne odwiedziny w Tribunj i kolejne spotkanie z kapelą chodzącą od knajpy do knajpy i przygrywającą biesiadnikom do kolacji. Robią to naprawdę fajnie. Bardzo miłe miejsce.
      No i przyszedł piątek. Ostatni dzień pływania. Wiatr towarzyszy nam do samego końca. Na początku rejsu obiecałem nagrodę w postaci dużej porcji lodów dla tego kto pierwszy wypatrzy delfiny. Minął już prawie tydzień a tu nic. Ani śladu po tych sympatycznych ssakach. I oto, tego ostatniego dnia gapiąc się w morze z nostalgią, spowodowaną myślami o końcu rejsu, spostrzegłem znajome sylwetki. Gdy zwróciłem na nie uwagę załodze, na jachcie zapanowało wyraźne ożywienie, wręcz radość. A nagroda? No dobra, w Trogirze kupię sobie lody.



       Końcowe manewry w Trogirze, przy stacji paliwowej i w marinie ACI przebiegły już bez większych emocji. Co prawda przypłynęliśmy na tyle wcześnie, że chłopaki z Waypoint nieco się spóźnili. Wysadziłem jednak spokojnie Krzyśka na keję i już. Koniec rejsu!
       Przekazanie jachtu odbyło się równie przyjemnie i bezstresowo jak przyjęcie. Mogliśmy iść w miasto. A warto, bo Trogir jest bardzo interesujący. Jak zwykle zaczęliśmy od targowiska z produktami lokalnymi. Zakupy były na tyle ciężkie, że wróciłem z nimi na jacht, aby móc swobodnie cieszyć się urokami tego zabytkowego miasta. Przysiedliśmy na placu Jana Pawła II na drinka, później jeszcze jednego. I koniec. Do następnego. 




Polecany post

SŁOWACKI RAJ DLA STATECZNYCH LUDZI.

1.     CINGOV NA START             Słowacki Raj geograficznie nosi nazwę Krasu Spisko-Gemerskiego, a geomorfologicznie zaliczany je...