Jak to miło,
gdy ktoś z przyjaciół kupuje sobie jacht. Cieszę się tym, prawie tak samo
jakbym kupował swój własny. Stwarza to okazję do spędzenia czasu w miłym
towarzystwie, robiąc to co się lubi. Więc gdy nadeszła taka wieść, to nic że z
drugiego końca Polski, to szczerze się ucieszyłem. Romek kupił sobie Twistera
780, i jak to prawdziwy przyjaciel zaprosił mnie na pływanie. Trochę czasu
minęło, gdy w końcu zapakowałem się, i nie tylko siebie, w Tourana i śmignąłem
w Bieszczady. Tak, tak, Romkowy Szerszeń stacjonuje na Solinie. Coś tam
słyszałem o tym akwenie, ale nie miałem do tej pory okazji sprawdzić osobiście
jak tam jest. Z tym większą więc ciekawością tam jechałem.
Zanim jednak
dane nam było wejść na pokład Szerszenia, spędziliśmy kilkanaście nader
przyjemnych godzin w Dobieszynie pod Krosnem u naszego zacnego gospodarza.
Wszystko odbyło się zgodnie z dobrą staropolską tradycją, aż trudno było wstać
od stołu. Pojawiło się nawet zagrożenie, że jacht będzie znacząco przeciążony.
Przejazd z
Krosna do Polańczyka, to nawet w dzień wolny od pracy, jest sporym wyzwaniem.
Droga wąska, kręta i prowadząca przez nieskończoną ilość miejscowości. Do tego
dzikie tłumy spragnionych wypoczynku w Bieszczadach. Patrząc zza szyb samochodu
na te liczne nowowybudowane imponujące domostwa i na te w budowie, trzeba
przyznać, że ten region naszego kraju wygląda bardzo przyzwoicie.
Polańczyk
niczym się nie różni od innych typowo turystycznych miejscowości. Tysiące ludzi
chodzących bez sensu we wszystkie strony, jakieś budy z pamiątkami, mnogość
najróżniejszych sklepów, i koszmarna ilość reklamowych tablic, banerów itp.
Jeden wielki zgiełk. A przy tym, mimo wszystko, klimat kurortu. Na szczęcie nie
zatrzymujemy się na dłużej. Uzupełnimy jedynie zakupy w aptece i jedziemy
dalej.
Fajne
klimaty zaczynają się już na drodze dojazdowej do promu wożącego na Wyspę
Energetyków. Wąziutka, kręta, gęsto
porośnięta po obu stronach, z dużym
zainteresowaniem wychylamy głowy usiłując dostrzec odpowiednio wcześniej czy z
naprzeciwka nie jedzie jakiś dżigit. Choć to oczywiście tylko nasze chciejstwo,
bo gdyby naprawdę ktoś wyskoczyłby zza zakrętu z większa prędkością, to czasu
na reakcję byłoby bardzo niewiele. Szybko jednak wyłania się przeprawa promowa.
Jakoś nie ma do niej kolejki. Zdaje się, że dla żeglarzy to jeszcze nie jest
zbyt zachęcająca pogoda. To może i lepiej, choć wyjątkowo zimne jak na końcówkę
czerwca noce, mnie również nieco niepokoją. Na promie mieszczą się dwa
samochody. Miejscowy Charon pobiera niewielką opłatę, niestety nie pozwolono mi
zapłacić za swój przejazd, więc nie wiem ile ta opłata wynosi. Wiem jedynie, że
dla osób trzymających jachty na wyspie ta opłata jest obniżona.
Przystań na
Wyspie Energetyków robi bardzo dobre wrażenie. Jest ładnie położona i wydaje
się bardzo kameralna, akurat taka jakie lubię. Są nawet wydzielone dwa baseny
do pływania. Ich stan jednak nie jest najlepszy. Nie wiem tylko czy to ze
względu na ich stan nie było chętnych do kąpieli, czy też permanentny brak
chętnych sprawił, że zostały one nieco zapuszczone. Prawdziwym jednak
mankamentem tej przystani jest kompletny brak zaplecza sanitarnego. No cóż, w
dzisiejszych czasach coś takiego dyskwalifikuje marinę. Tym bardziej jest to
dziwne, że stacjonuje tu nawet niewielka flotylla jachtów czarterowych.
W końcu
wkraczamy na Szerszenia. Wgląda bardzo zachęcająco. Zgrabna sylwetka sugerująca
niejakie aspiracje regatowe. Szerszeń to
Twister 780. Jego długość zawarta jest w nazwie. Długość linii wodnej
7,20m , szerokość 2,70m, zanurzenie bez miecza 0,35m, wypór 2200 kg,
powierzchnia żagli 34 m2, duży i wygodny kokpit. Teoretycznie
rejestrowany jest na 6 + 2 osoby załogi. Jednym słowem całkiem sympatyczna
jednostka. Wyposażenie wnętrza zrobione pod indywidualne zamówienie, ponieważ
skorupa była „uzbrajana” już na miejscu. Pewnie jeszcze z rok, może dwa będą
moi przyjaciele dopracowywali szczegóły, ale pływać można zupełnie
spokojnie. Jakoś tam rozdzielamy kolej,
ształujemy zaopatrzenie i jesteśmy gotowi do wypłynięcia.
Niewiele
brakowało bym dał na początek niezłe przedstawienie. Odpychając jacht od kei,
jakoś źle stanąłem na jachcie i w rezultacie byłem bliski wpadnięcia do wody. Ale obciach. Nigdy do tej
pory coś takiego mi się nie zdarzyło. Jacht odpływa, a ja wiszę za burtą,
uczepiony za relingi jedną nogą i jedną ręką. Spokojnie i bardzo wolno jakoś
przeciągam się na pokład. Skończyło się tylko na drobnych zadrapaniach. Oj!
Taki stary, a takie głupoty mu w głowie.
Wiatr nie
jest zbyt mocny. Wieje najczęściej od fordewindu do połówki jednej i drugiej.
Szybko zapoznaję się z tym z czego podobno znane jest Jezioro Solińskie, z
niesamowitą zmiennością kierunku wiatru. Jak to mawiają żeglarze, wiatr kręci
jak cholera. A właściwie to dla czego mówi się „kręci jak cholera”, a nie np.
„jak Heinego-Medina? Płyniemy dzisiaj na
Chrewt, czyli do Zatoki Potoku Czarnego, czyli do jednego z najodleglejszych
zakątków Jeziora Solińskiego.
Jezioro
Solińskie to zaporowy zbiornik wodny położony w przepięknej okolicy. Od
pierwszych chwil pobytu można się w tym miejscu zakochać. Jest zupełnie inne od
Jeziora Dąbskiego, na którym pływam na co dzień. Solińskie otoczone jest
zalesionymi wzgórzami, Dąbskie leży na zupełnej równinie w obrębie Szczecina.
Dąbskie ma powierzchnię 54 km2, a Solińskie 22 km2, a
więc mniej niż połowę powierzchni Dąbskiego Ale to Solińskie ma zdecydowanie
bardziej urozmaiconą linię brzegową, której długość dochodzi do150 km. No i
głębokości, Dąbskie jest bardzo płytkie, o czym przekonał się już nie jeden
żeglarz wbijając balast w dno. Oblicza się, że objętość Solińskiego wynosi 500
mln m3, a Dąbskiego ok 130 mln m3. Itd., itd. Wszystko
jest inne, dwa różne światy. Popływamy zobaczymy.
Nigdy nie
złapałem bakcyla wędkowania. Zupełnie tego nie rozumiem i nie czuję, w związku
z tym nic a nic się na tym nie znam. Tymczasem na Solinie aż się roi od
wędkarzy. Na brzegu i nie tylko, aż gęsto. Pod koniec dnia dopłynęliśmy do
Łokcia, tego w okolicach Chrewtu. Tam
również wędkarz przy wędkarzu. Jakież było moje zdziwienie, gdy nagle z brzegu
usłyszałem jakieś krzyki i machanie rękami. O co chodzi? Moi koledzy
poinformowali mnie, że chyba zahaczyliśmy o żyłkę. Tak daleko od brzegu? No
dobra, szybko miecz i ster do góry. O.K. udało się. W życiu bym nie pomyślał,
że żyłki wędkarzy mogą być tak daleko od brzegu. Znowu jakiś krzyk i
wymachiwanie rękoma. O rety co to jest? Czyżbyśmy znowu coś ciągnęli?
Powtarzamy operację z mieczem i sterem. Nic nie widać. Jednak krzyki z brzegu
są dosyć agresywne. Opuszczamy miecz i ster i płyniemy dalej … bum i stoimy.
Mielizna. Znowu miecz i ster do góry. Zawracamy, chyba nie w tę stronę mieliśmy
płynąć. W tym czasie od brzegu odpłynęła łódka i kieruje się w naszą stronę. No
to poczekamy, zobaczymy o co chodzi. Panowie, mocno już zaprawieni, wołają, że
wciągnęliśmy im wędkę do wody. ??? Robi się sytuacja patowa. Staramy się
zachować spokój ale panowie są coraz bardziej agresywni, a cena utraconego
sprzętu z minuty na minutę rośnie. Dochodzi w końcu do 2500 zł. Filip próbuje
załagodzić sprawę koniakiem i jakąś rekompensatą finansową, ale kwoty podawane
przez panów są lekko szokujące. Jedyne co udaje nam się uzgodnić, to to, że
jeśli panowie chcą, to najlepiej będzie jak zadzwonią po policję i ta niech
rozstrzygnie spór. Jednak rozmowa, tego najbardziej agresywnego dżentelmena, z
policją wyglądała jakoś dziwnie. Podobno policjanci stwierdzili, że nie
przypłyną, bo jest za niski poziom wody i że wędkarze mają wziąć nasze dowody i
nas spisać. Za niski dla motorówki? Oni mają nas spisać? Na takie dictum
włączył się Kamil, który niczym doświadczony prawnik wyjaśnił panom, że nie
mają najmniejszego prawa do podejmowania takich czynności. Tamci uznali, że
mamy na pokładzie prawnika. Sytuacja była dosyć nieprzyjemna, ale ja z trudem
powstrzymywałem się od śmiechu. Następnie nasz adwersarz stwierdził, że policjanci
kazali abyśmy napisali oświadczenie o zniszczeniu sprzętu. Czy on na pewno
rozmawiał z policją? Sytuacja stawała
się coraz bardziej groteskowa. W tym momencie, z innej łódki zaczęto wołać, że
odnaleźli zaginioną wędkę. Jednak dla jej właściciela to nie był żaden
argument, bo wędka która wpadła do wody, do niczego już się nie nadaje. O, ho,
zdaje się, że z tym panem do żadnego porozumienia nie dojdziemy. To i my
stajemy się bardziej nieprzejednani, choć cały czas staramy się zachować
spokój. A nasz prawnik jest w swoim żywiole, rozwija się i rozwija. Był już
bliski tworzenia nowych aktów prawnych. Panowie w końcu rezygnują, choć nie do
końca. Robią nam zdjęcia i zapowiadają jakieś konsekwencje prawne. A my też
robimy im i naszej porysowanej burcie zdjęcia, zapowiadając wystąpienie o
odszkodowanie za porysowanie burty Szerszenia przez ich łódkę, której nie
zabezpieczyli dobijając do nas. Sytuacja zupełnie irracjonalna, przecież
ostatecznie nic się nie stało, tylko jakiś pieniacz musiał się dowartościować,
ale niestety humor mi zepsuła.
Opuszczamy
tę część Jeziora Solińskiego bez żalu. Opływamy cypel Berestyszcze i wpływamy
do Zatoki Potoku Czarnego. Rozglądamy się za miejscem na nocleg. Nie jest tu aż
tak ładnie jak we wcześniejszych fragmentach jeziora, ale też nie jest źle. Już
kilka łódek cumuje w okolicy przy brzegu, kilka stoi na kotwicy kilkadziesiąt
metrów od brzegu. Znajdujemy bez trudu miejsce dla siebie. Miecz i ster znowu w
górę i wjeżdżamy na brzeg. To jest fajne w jachtach mieczowych, że można je bez
problemu wyciągnąć na brzeg. Oczywiście jakieś cumy również wiążemy. Pierwszy
kontakt z brzegiem nie jest najprzyjemniejszy. To co wydawało się piękną
piaszczystą plaż, okazuje się błotnistą mazią. To jednak w niczym nam nie
przeszkadza. No, może poza tym, że jutro trzeba będzie zrobić wielkie mycie
pokładu.
Kiedy, jako
tako sklarowaliśmy łódkę i ustawiliśmy namiocik można było zająć się ogniskiem
i grillem. Powoli zapadał zmrok. Kiełbasa i boczek powoli się dopiekały. Jakieś
tam trunki z dalekiej Szkocji przelewały się z naczynia do naczynia by za
chwilę trafić niespodziewanie do czyjegoś gardła. Niebo od zachodu nabierało
ciepłych barw. Nad ośrodkiem, gdzieś tam nad Chrewtem, unosiły się mgły po
odkomarzaniu. Zrobiło się bardzo nastrojowo, mimo, że temperatura dosyć
znacznie się obniżyła. Kto miał ochotę, mógł się dogrzać przy ognisku.
Siedziałem sobie na jakiejś kłodzie i podziwiałem to co mnie otaczało. Zaraz mi
się przypomniała piosenka „Zielone wzgórza nad Soliną” Wojciecha Gąsowskiego.
„Zielone
wzgórza nad Soliną i zapomniany ścieżek ślad
Flotylle
chmur znad lasów płyną, wędrowne ptaki goni wiatr
A dalej
widzisz już horyzont, do nas z odległych wraca stron
I to
już wieczór nad Soliną i cisza, która zna mój dom
Nad
rzeką noc, w uliczce snu liczy ogniki gwiazd
Uśmiechnij
się, na pewno wrócisz tu nie jeden raz
Zielone
wzgórza nad Soliną okrywa szarym płaszczem zmrok
Nie
żegnaj się, choć lato minie spotkamy się tu znów za rok.
Tak, tu naprawdę można stać się romantykiem.
Romantyczny
nastrój nieco zniknął gdy zaczęliśmy układać się do snu. Nam przypadła koja
rufowa. Rany Julek, kto to wymyślił, aby w tej trumnie spały dwie osoby w
poprzek. Co ten człowiek zażywał w czasie projektowania tej łódki. I w ogóle co
to miało znaczyć te 6 + 2? Żeby wykazać się takim optymizmem, trzeba być pod
wpływem wyjątkowo mocnych specyfików. Na szczęście nas było tylko sześcioro,
więc pomijając tę nieszczęsną koję rufową, nie było tak źle. Mam dobry sen.
Przykładem gdziekolwiek głowę do poduchy i śpię do rana. Wcisnąłem się więc w
głąb dziury i zasnąłem. Musiałem jedynie uważać, aby przewracając się z boku na
bok nie unosić za wysoko głowy i łokci, żeby się nie poobijać o „sufit”.
Pobudka to
zawsze jeden z bardziej dramatycznych momentów dnia. A im bardziej udany był
wieczór, tym trudniejszy bywa ranek. Filip miał wrażenie, że w nocy ktoś usiadł
mu na głowie. Okazało się, że był to jedynie „morderczy kac”. No i tak powoli i
ze sporym trudem, udało nam się zacząć kolejny dzień. Na Chrewcie wybudowano
nową restaurację, usadowioną na dosyć wysokim wzniesieniu tuż przy jeziorze.
Perspektywa zobaczenia co to takiego wydała się wszystkim na tyle interesująca,
że po pierwszym śniadaniu na jachcie, drugie śniadania postanowiliśmy zjeść
właśnie tam. I znowu parkowanie na plaży. To jest faktycznie zabawne.
Zdecydowanie mniej zabawne było podejście z plaży do restauracji, pod te
całkiem strome podejście. Dla żeglarza jest to nie lada wyzwanie. Całymi dniami
się siedzi, aż tu nagle trzeba wspinać się ze sto metrów pod niemal pionową
górę. Kto to słyszał?
Ale było warto. Ostoja Spokoju, bo tak się ów lokal
nazywa, zrobiła na nas dobre wrażenie. Piękny, przestronny obiekt z bali. Z
kapitalnymi widokami na jezioro. Jedzenie też przyzwoite. Trochę tam jeszcze
czuć chłodem. Od razu widać, że jest to coś zupełnie nowego, jeszcze nie ma
klimatu, ale jest warte polecenia. Przy okazji warto zauważyć, że jest to
obiekt, którego budowę w znacznym stopniu dofinansowano z funduszy unijnych. I
co ważniejsze, tabliczek z informacją o dofinansowaniu środkami unijnymi
znajdziemy w okolicy więcej.
Kolejny
nocleg zaplanowany był w marinie Krośnieńskiego Związku Żeglarskiego. Inaczej
mówiąc znowu mieliśmy do przepłynięcia niemal całe jezioro. Poprzedniego dnia
wydawało mi się, że zapoznałem się ze zmiennością wiatrów solińskich. Okazało
się, że byłem w błędzie. Tego dnia to dopiero była zabawa. Nie tylko wszystkie
możliwe kierunki, ale też i bardzo zróżnicowana siła. Od minimalnych podmuchów do
całkiem rześkich szkwałów. Przy lekkich wiatrach Szerszeń pływa wprost
majestatycznie. Prawie nie ma przechyłów. Sunie sobie lekko do przodu sztywno
trzymając pion. Ale gdy tylko wiatr odpowiednio się wzmocnił, nasz twister
kładł się ochoczo, bez żadnej gry wstępnej, dość głęboko na burtę. Tutaj praca
talią grota ma zdecydowanie większe znaczenie niż na Rudziku. Ot taka drobna
różnica w stosunku do jachtów balastowych, do których jestem
przyzwyczajony.
Przystań KZŻ
to już zdecydowanie inny poziom, niż ta na Wyspie Energetyków. Woda i prąd na
kei, sanitariaty, prysznice. Tylko zapomnieli w piecu napalić by noc była
cieplejsza. Tak więc dla przeciętnego amatora żeglarstwa, warunki w zupełności
wystarczające. Po sąsiedzku, tuż za płotem, w ośrodku Unitry można coś
przekąsić. Nie omieszkaliśmy z tej możliwości skorzystać. Większość wycieczki
zdecydowała się na pstrąga, ja, ponieważ nie lubię wydłubywania ości, zamówiłem
karkówkę z grilla. Do tego naturalnie napój chmielowy. Jedzenie okazało się całkiem
smaczne. Stoły w tawernie duże i solidne, przy których może zasiąść i 10 osób.
I bardzo dobrze, bo sprzyja to dobrej biesiadzie. Można wtedy spotkać ludzi,
którzy są tutejszymi legendami, lub choćby o nich porozmawiać. Jak w każdym
miejscu i tu nie brakuje takich. Wręcz można by powiedzieć, że tych legend jest
tu nieco więcej, wszak to Solina. Najpierw spotkaliśmy pana Andrzeja,
człowieka, który na dobre związał swoje życie z Soliną bo wziął się za
czarterowanie jachtów. Jest na miejscu cały czas, zna chyba wszystkich i
odwrotnie. Nasi koledzy napomknęli coś o Moby Dicku, a pan Andrzej pokazał, że
siedzi dwa stoły dalej w swoim charakterystycznym białym kapelusiku. Moby Dick,
to nazwa jachtu Ryszarda Deręgowskiego, od którego wziął się jego pseudonim. Chwilę
później Rysiek przysiadł się do nas. Już po kilku chwilach zorientowałem się,
że można by z nim przesiedzieć całą noc słuchając solińskich opowieści. Inną
powszechnie znaną osobą jest Abstynent. Ten pseudonim także pochodzi od nazwy
łodzi. A może odwrotnie. Ale dla czego? Tego nie wie nikt. Wśród różnych
opowieści, można m.in. dowiedzieć się, że żegluje z dziećmi z zespołem Dawna.
No cóż zbyt krótko tam byliśmy by mocniej wniknąć w tamtejsze środowisko. Ale
jak widać warto, bo jak wszędzie nie brakuje tam ciekawych ludzi. A w tle cały
czas słychać było jakiś duet strasznie się męczący przygrywaniem do kolacji. No
i co? „Zielone wzgórza nad Soliną” też były. Kilka par próbowało nawet tańczyć.
Śniadanie w
marinie KZŻ było bardzo przyjemne, bo na jachcie i przy całkiem znośnej
pogodzie. Ale też dodatkowo było przyjemnie bo większość kręcących się po kei
ludzi wzajemnie się pozdrawiała, większość się znała. Ogólnie mało czerwcowa
pogoda sprawiła, że byli sami swoi. Turystów jak na lekarstwo. No chyba, że
jacyś szaleńcy ze Szczecina.
Plan na
trzeci dzień żeglowania po Solinie to odwiedzenie głównej atrakcji, czyli
zapory. Pogoda dalej jednak niepewna. Nawet trochę popadało. Nie było jednak
czasu na rozczulanie się nad sobą. Po południu mamy się już pakować i wracać do
Dobieszyna.
Z przystani
KZŻ do Przystani Wodnej Komandor gdzie zamierzaliśmy zostawić łódkę na czas
zwiedzania zapory jest przysłowiowy rzut beretem. Przy przystani Komandor jest
miejsce może na pięć jachtów, ale zapewne za sprawą pogody, gdy tam dopłynęliśmy,
byliśmy pierwsi. Po chwili dopłynął jeszcze jeden jacht i to wszystko. Bardzo
miło, ale wystarczyło przejść kilkadziesiąt metrów i wejść do Jawora i świat
się odmienił. Prawdziwy odpust. Tłum ludzi, dziesiątki, a może setki straganów,
knajpa przy knajpie, mnogość kolorowych reklam. Skąd ci ludzie się tu wzięli?
Akurat była wczesna pora obiadowa więc za poleceniem Romka wstąpiliśmy do
jednej z knajpek o nietuzinkowej nazwie Sztygarka Hetmańska (cokolwiek to
znaczy). Choć z zewnątrz tego nie widać, jest to cały kombinat
gastronomiczno-rozrywkowy. Na szczęście cześć restauracyjna jest tak wydzielona
i zaaranżowana, że sprawia wrażenie dosyć przytulnej. Najważniejsze jednak, że
serwowane tam jedzenie jest bardzo przyzwoite.
Po wyjściu
ze Sztygarki Hetmańskiej okazało się, że nie doceniłem wielkości tego
pstrokatego jarmarku. W końcu jednak udało nam się dotrzeć do zapory.
Niesamowita konstrukcja. Została zbudowana w latach 1960 – 1968. Ale pierwszy
projekt budowy zapory wodnej opracował profesor Karol Pomianowski już w 1921
roku. Tama solińska ma 664 m długości i 82 metry wysokości. To największa
budowla hydrotechniczna w Polsce. Wewnątrz zapory na czterech poziomach biegną
galerie komunikacyjno-kontrolne o łącznej długości blisko 2,1 km. Zaporę można
zwiedzać od wewnątrz. Niestety okazało się, że udział w takich wycieczkach
trzeba sobie rezerwować ze sporym wyprzedzeniem, bo chętnych na nie jest bardzo
wielu. Jakby ktoś był zainteresowany, to warto najpierw zadzwonić na numer
13 492 12 75 i sobie zarezerwować miejsce.
Spacerując
po koronie zapory zrozumiałem, a właściwie zobaczyłem, co przyciąga te tłumy
wędkarzy. Przy samej zaporze, tuż pod powierzchnią wody, pływały „taaaakie
ryby”. Nawet na niewędkarzu robi to niesamowite wrażenie. Zła wiadomość jest
taka, że jest wyznaczony pas 500 metrowy zakazu wędkowania przy zaporze. Zawsze
jednak można liczyć, że któryś z tych wielkich okazów wypłynie przez nieuwagę
gdzieś dalej i da się złapać.
Wracamy. Do
przystani na Wyspie Energetyków jest niedaleko. Czas na krótkie podsumowanie.
Jezioro Solińskie jest po prostu pięknie położone. Można bez końca delektować
się krajobrazami. Wieczorne ognisko na brzegu, to coś kapitalnego. Ale dla
żeglarza ważne są też inne czynniki. Najważniejszy z nich to wiatr. Tutaj, jak
szalony gna on za swoim ogonem i nigdy nie wiadomo, z której strony za chwilę
zawieje. Jeżeli komuś marzy się żeglowanie w siną dal, to na pewno nie tutaj.
Właśnie dla tego, choć bardzo mi się Solina podoba i chętnie tam wrócę niejeden
raz, ale to z zupełnie innych powodów, to od strony czysto żeglarskiej wolę
Jezioro Dąbskie, nie mówiąc już o większych akwenach.
Twister 780,
czyli Romkowy Szerszeń, to bardzo przyzwoity jacht. Pewnie chłopaki jeszcze
przez jakiś czas będą go dostrajać pod swoje upodobania. W miarę zdobywania
doświadczeń coś tam będą zmieniać. Oczywiście w warunkach Jeziora Solińskiego
bardzo przydatny jest podnoszono miecz i ster dzięki czemu można do woli
korzystać z uroków cumowania przy brzegu, siedzenia wieczorami przy ognisku i
cieszenia się widokiem wzgórz nad Soliną. Co do projektu wnętrza, to faktycznie
kogoś strasznie poniosło. Jest to jacht dla pięciu osób i tyle.
Z rozmyślań
wyrwał mnie widok szybko zbliżającej się przystani na Wyspie Energetyków. Szybkie
porządki na jachcie. Kilka słów zamienionych z sympatycznym bosmanem. Okazało się, że kiedyś, dawno temu
żeglował po Dąbskim, dużym płaskim jeziorze. Jednak jakiś diabełek przekory we
mnie siedzi i już chciałem powiedzieć, że przecież wszystkie jeziora są
płaskie, ale się powstrzymałem. Przecież doskonale wiedziałem o co mu chodzi i
że ma rację. Zaniosłem rzeczy do samochodu, którego karoseria, przez te trzy
dni pokryła się bardzo grubą warstwą różnych lepkich cieczy spadających z
okolicznych drzew, ptasich odchodów i różnych śmieci, które do tego się
poprzyklejały. No cóż, środowisko naturalne. Kończymy pakowanie i ruszamy ku
gościnnym dobieszyńskim progom, gdzie już czeka stół uginający się od
smakołyków i gdzie można w czystej łazience, pod prysznicem z cieplutką wodą
spłukać z siebie dorobek ostatnich trzech dni.